Rewelacje sąsiadki na temat tego, co może kryć się w naszym ogródku, nie dawały nam spokoju. Musieliśmy to sprawdzić i... W sobotę rano po działce przetoczyło się kilka ciężkich pojazdów. Przyczepa na śmieci z traktorem, samochód złomiarzy, a na koniec dźwig i koparka do usunięcia starego, spróchniałego orzecha. Gdy już odprawiłem wszystkich, zauważyłem ruch na sąsiedniej działce. Podszedłem. Za płotem stała moja wiekowa sąsiadka. Nie zdążyliśmy się jeszcze poznać, zaledwie raz mieliśmy okazję się przywitać.
– A co u pana taki rejwach? – zapytała słabym głosem.
Jakby nie wiedziała!
Porządkowałem działkę po poprzednich właścicielach, którzy pozostawiali ją w takim stanie, że aż wstyd.
– Porządki, szanowna pani – odparłem. – Pozbywamy się starych gratów, wywozimy śmieci i wycięliśmy stare drzewo…
– Co też pan powiadasz?! – staruszka wyraźnie się przejęła. – Przecież to drzewo jeszcze całkiem dobre było.
– A gdzie tam dobre, jedna porządna burza i samo by się przewróciło – machnąłem ręką. – Ten orzech był cały spróchniały od środka, prawie na samej korze się trzymał.
– Może, może… A wie pan, sąsiedzie, że ten dom w trzydziestym dziewiątym pobudowali. Mój też. Miałam wtedy dziewięć lat, ale wszystko pamiętam… – kobieta przysunęła się blisko płotu, jakby chciała mi przekazać jakiś wielki sekret.
Minę też zrobiła bardzo tajemniczą. Podszedłem i nachyliłem się ku niej.
– Tu różni w czasie wojny mieszkali. Nawet taki jeden z gestapo. I widziałam, jak zakopywał coś nocą w ogrodzie. A potem na tym miejscu posadzili drzewo – machnęła ręką w bliżej nieokreślonym kierunku.
Jeszcze takiej przygody mi tu brakowało!
„No nie!” – zdenerwowałem się. „Za chwilę się dowiem, że zamiast miejsca na grządki mam cmentarz. Tylko dlaczego po tylu latach i dlaczego musiało trafić akurat na mnie?”.
– Ale kto posadził i po co? – zapytałem niepewnie, bo nie znosiłem sytuacji, gdy sprawy wymykały mi się spod kontroli.
Kobieta wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się chytrze, po czym odwróciła się na pięcie i poszła sobie, zostawiając mnie w osłupieniu. Wróciłem do domu i opowiedziałem o wszystkim żonie. Byłem skłonny historyjkę sąsiadki włożyć między bajki, ale żona się uparła.
– Co nam szkodzi spróbować? Może rzeczywiście ktoś tu schował swoje łupy wojenne?
– I co, teraz sobie przypomniała? – zirytowałem się. – Wcześniej nie mogła?
– Stara jest, zapomniała. Przypomniała sobie, jak wycięliśmy orzech…
– I ja mam przeryć cały ogród, bo 85-letnia babina coś sobie przypomniała?!
– Tylko się nie unoś. Przecież ziemia wokół korzenia jest spulchniona. Pomachasz trochę łopatą, nie zmęczysz się aż tak bardzo, a przy okazji nad muskulaturą popracujesz.
– Ale nie będę tego robić w dzień, bo musiałbym się przed wszystkimi sąsiadami tłumaczyć. Nie chcę. Mogę ewentualnie kopać w nocy.
– Odpada. Po ciemku nic nie zobaczysz, a jak zaczniesz świecić po nocy, to dopiero wszyscy będą cię mieli na widoku. Najlepszy czas to czwarta, piąta nad ranem – oświadczyła moja małżonka tonem wytrawnego poszukiwacza skarbów.
Wykopaliska ruszą o czwartej
Żona wybrała się jeszcze do sklepu, żeby kupić latarkę czołówkę i saperkę. Tak się zapaliła do swojego pomysłu, że nie chciała słuchać żadnych moich argumentów. A ja uważałem, że całe to kopanie pozbawione było sensu, bo przecież przy usuwaniu korzenia cała ziemia wokół niego została przewrócona przez koparkę i gdyby cokolwiek miało się ujawnić, toby się już ujawniło. Nasz nastoletni syn, nieświadom niczego, spał jeszcze, kiedy zabraliśmy się do pracy. Sprawdziliśmy całą ziemię – metr od korzenia oraz metr w głąb. I nic.
– Może w korzeń wrosło? – zastanawiała się moja żona, a mnie przeszły ciarki, gdy wyobraziłem sobie, jak siekam na plasterki tę gigantyczną bryłę.
– Nie ma mowy, na to mnie nie namówisz – stwierdziłem stanowczo.
– Przecież wiesz, że potrzebne nam są pieniądze.
– Właśnie, pieniądze! Muszę je zarabiać, a nie wykopywać. Mam dość i idę do pracy – wcale nie chciałem się kłócić, ale każdy człowiek ma swój kres wytrzymałości.
Mój został osiągnięty.
– Kupiliśmy stary dom i uważam, że jest absolutnie cudowny. Ale na tym koniec archeologii. Stary dom nie musi oznaczać skarbu w ogródku. A nawet gdyby coś tu kiedyś było, w ciągu tylu lat ktoś już dawno by to znalazł, nie sądzisz?
Żona uśmiechnęła się
– Kochanie, dzisiaj mamy niedzielę…
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo pojawił się nasz syn, rozespany, ale wyraźnie zainteresowany powodem, dla którego rodzice w niedzielny poranek są uwalani od stóp do głów ziemią.
– Skarbów wam się zachciało? Też od sąsiadki o nich słyszałem. Super, jak najbardziej popieram, ale źle się do tego zabieracie.
Trzeba było porozmawiać z dzieckiem, a nie bawić się w głupie tajemnice. Ten orzech był starszy niż dom, jakieś piętnaście lat starszy.
– A skąd wiesz?
– Sąsiadka mówiła, że jej babka, zaraz po tym, jak tu zamieszkali, dostała orzechy od sąsiadów. Orzechy z tego – wskazał korzeń – drzewa. I łupinami sobie włosy ufarbowała. Podobno śmiech był na całą okolicę, bo żółte jej się zrobiły czy zielone. Nieważne. Ważne, że orzech włoski potrzebuje dwunastu, piętnastu lat, zanim wyda owoce. Poczytałem w necie. Czyli jak zakopywali skarb, orzech już tu rósł i był całkiem spory. Zatem musieli zasadzić jakieś inne drzewo.
Żona wyglądała na załamaną.
– Ale tu już nie ma więcej starych drzew! Ktoś nas jednak uprzedził…
– Spoko – syn wskazał ręką w kierunku trawnika. – Obejrzałem teren i tam odkryłem pieniek. Poprzedni właściciele ścięli drzewo, ale korzenia nie wykopali. I my powinniśmy go wydobyć.
Nie spodziewałem się, że moje dziecko okaże się tak bystre. Rzeczywiście, na trawniku znajdował się pieniek, chyba po jabłoni, która, sądząc po obwodzie pnia, było mniejsza od orzecha. Zaczęliśmy kopać. We dwójkę szło nam całkiem sprawnie; nawet zapomniałem, że jest dzień wolny. Po dwóch godzinach wydobyliśmy karpę na wierzch. Między korzeniami tkwiło podłużne, prostokątne coś. Użyłem piły, żeby poobcinać małe kawałki korzeni, bo tak obrosły dookoła tajemniczego kształtu, że wyglądały jak klatka.
W końcu się udało
– Nie wierzę… Ona naprawdę nie kłamała – szepnęła przejęta żona. – Ciekawe, co jest w środku.
Spod warstwy ziemi wyłoniła się resztka brezentowej szmaty, pod nią kryła się drewniana skrzynka, taka jak na wino, ale z dość grubych desek, kompletnie zbutwiałych. Chyba nam rozum odjęło, bo nie zachowaliśmy żadnych środków ostrożności; nikt z nas nie pomyślał, że to może być niewybuch albo coś podobnego. Liczyliśmy na złoto albo biżuterię, a tu... Skrzynka niemal rozsypała nam się w rękach. W środku zobaczyliśmy słój, duży, taki zamykany na metalowy klips. Nie był pęknięty ani uszkodzony. A w nim…
– Zabieramy skarb do domu. Tu nam się zaraz zlecą ciekawscy z całej okolicy – zarządziłem.
W domu usiedliśmy przy kuchennym stole. Żonie tak się trzęsły z przejęcia ręce, że odebrałem jej naszą zdobycz.
– Ja otworzę.
Ze środka słoja wypadł płócienny woreczek. Mój syn wywrócił oczami.
– Rany boskie, ile jeszcze warstw tu znajdziemy? Pewnie złoty ząb schowali w środku!
Ale to nie był ząb. W woreczku znajdowały się zdjęcia. Z podpisami. Rodzinne, przedwojenne i z okresu wojny. Niestety żadnych rubinów, pereł i innych drogocennych skarbów, które mogłyby podreperować nasze finanse, nie odkryliśmy. Ale te zdjęcia okazały się tak wspaniałe i magiczne, i w pełni zasłużyły na miano skarbu. Zastanawiamy się teraz, jak odszukać ich właściciela. A że wieść się szybko niesie, to sąsiedzi, najwyraźniej pod wrażeniem naszego sukcesu, nie chcieli być gorsi i w krótkim czasie zdążyli przeryć także swoje posesje.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”