Pani Ewelina z hukiem wpadła do naszego pokoju, oznajmiając, że zginął kolejny człowiek.
– Mężczyzna! – wzniosła ku górze wskazujący palec, jakby miało to cokolwiek wyjaśnić.
– Jest pani pewna? – zapytałam, pamiętając o słabym sercu bibliotekarki.
– Kpi sobie pani ze mnie?! – ryknęła. – Mówiłam pani, że w tym miejscu krążą złe moce! – potoczyła wściekłym wzrokiem po wnętrzu.
– A konkretnie w tym pokoju? – chciałam się upewnić.
– Do cholery! W całym tym sanatorium! – zagrzmiała, ruszając w kierunku swojej walizy. – Ale ja się ich nie boję – oznajmiła, grzebiąc w niej. – Dalej, zbieraj się dziewczyno! Tylko my możemy uratować tych mężczyzn, jeśli jeszcze żyją, a jeśli nie to przynajmniej pozostałych kuracjuszy! I siebie nawzajem – przeżegnała się.
– Ale… – jęknęłam.
– Żadnego „ale”, tu masz latarkę, ja wezmę czołówkę, poszukam jeszcze święconej wody i… No co się tak gapisz? Święconą wodę zawsze warto mieć przy sobie i coś ostrego… – stwierdziła, otwierając markowy, krwistoczerwony scyzoryk.
Widząc, z jaką wprawą się nim posługuje, wolałam o nic więcej nie pytać. Posłusznie narzuciłam na siebie bluzę i ruszyłam za moją współlokatorką, zastanawiając się, w jaki sposób ja, spokojna, rzeczowa księgowa wpakowałam się w tę historię.
Nie uśmiechał mi się ten wyjazd do sanatorium, ale jak mus to mus. NFZ nie pyta, czy obywatelowi odpowiadają zaproponowane przez nich terminy lub miejsca na kurację. NFZ nakazuje, a ty albo się podporządkujesz, albo na lata pożegnasz się z leczeniem uzdrowiskowym. Nie miałam wyjścia. Uściskałam więc dzieci i męża, po czym wsiadłam do pociągu pędzącego do jednego z rodzimych zdrojów.
W murach na pewno drzemie jakaś siła
Na miejsce dotarłam wieczorem, ponieważ jednak nowych kuracjuszy przyjmowano tylko do południa, wynajęłam na jedną noc pokój w hotelu.
– To się pani tam napatrzy… – uśmiechnął się podstarzały właściciel, słysząc, w jakim celu przyjechałam. – Lepiej od razu to zdjąć, nim się zgubi – ruchem głowy wskazał na widniejącą na moim palcu obrączkę.
– No wie pan! – prychnęłam oburzona, ucinając rozmowę.
Bez słowa podziękowania wzięłam klucz i zniknęłam w swoim pokoju, nie zamierzając ruszać się z niego aż do śniadania. Rano właściciel przeprosił mnie za swoje niestosowne zachowanie.
– Chciałem tylko dodać, że gdyby coś się działo, zawsze może się pani tutaj schronić – powiedział.
Zaskoczona nawet nie dopytałam, czego dokładnie miałabym się bać. Czy mężczyzn polujących na moje niemłode już ciało, czy też zazdrosnych o ich względy pań? Taktownie więc podziękowałam za troskę i nie drążąc dalej tematu opuściłam hotel.
Na miejscu przydzielono mi całkiem wygodny pokój na poddaszu, do którego zaledwie chwilę po mnie wkroczyła pani Ewelina, 65-letnia emerytowana i porządnie schorowana bibliotekarka. Podobnie jak ja przyjechała z całym naręczem książek, co oznaczało, że raczej nie zamierza szukać pozaliterackich wrażeń. Po obiedzie wybrałyśmy się na krótki spacer po okolicy.
– Wie pani, ile dzieje się w takich miejscach? – spytała, kiedy wspinałyśmy się stromą uliczką na wzgórze.
– Ma pani na myśli sanatoryjne romanse? – roześmiałam się.
– Ależ skąd! To jakieś głupoty, ja mówię o czymś znacznie poważniejszym! O duchach! Mrocznych siłach, złej energii drzemiącej w tych murach… – wskazała na potężny gmach sanatorium. – Wie pani, ile złego się działo na południu Polski pod zaborami i w czasie wojen? Nie sądzę, aby los oszczędził mieszkańców tych pięknych domów ani naszej willi. Kto wie, jakie kryją się tu siły?
– No nie, pani też? Czy wyście wszyscy do reszty powariowali?! – nie wytrzymałam, przypominając sobie słowa właściciela hotelu, które również brzmiały nieco złowieszczo.
– Co znaczy „wszyscy”? – zainteresowała się kobieta.
– E tam! – machnęłam ręką, chcąc jak najszybciej zakończyć ten temat. – Proponuję dobrze wykorzystać tych kilka dni i nie przejmować się jakimiś gusłami, historiami i tym podobnymi bredniami – zaproponowałam, lecz pani Ewelina najwyraźniej poczuła się urażona moją wypowiedzią, bo przez resztę wieczoru prawie się do mnie nie odzywała.
Miał niezmierzone pokłady energii
Rano też nie była zbyt rozmowna, postanowiłam jednak skupić się na mojej rehabilitacji i nie zajmować fochami jakichś staruszek. Na korytarzu prowadzącym do gabinetów zabiegowych wpadłam na ledwie trzymającego się na nogach, aczkolwiek eleganckiego starszego pana.
– Jeremi – przedstawił się, cmokając powietrze nad moją dłonią. – Domyślam się, że jest pani tutaj nowa? Miło poznać tak piękną kobietę… – zawiesił głos, patrząc na mnie z uwagą szklistymi, starczymi oczami.
– No tak – chrząknęłam zawstydzona, co niestety odebrał jako zachętę.
Oblizał lubieżnie spierzchnięte wargi i przystąpił do ataku, zasypując mnie gradem informacji na temat tutejszego życia, polecanych przez niego specjalistów, jak i jego własnej osoby. Po kwadransie wiedziałam już, że jest kawalerem z ogromnym mieszkaniem i własnym samochodem. Ma perspektywy na przyszłość (chyba pozagrobową) i wciąż szuka tej jedynej.
– I naprawdę przez 75 lat pan jej nie znalazł? – nie potrafiłam odmówić sobie odrobiny złośliwości.
– 74! Znalazłem niejedną, ale żadna nie dorównywała urodą pani – oznajmił, nachylając się ku mnie.
Przeraziłam się, bo chwiał się na tej lasce niczym rozdarta sosna u Żeromskiego. Szczęśliwie w tej samej chwili otworzyły się drzwi gabinetu i w wąskiej szczelinie ukazała się kwadratowa szczęka postawnego fizjoterapeuty. Lekarz odchrząknął, po czym poprosił do siebie mojego adoratora.
– Chwileczkę – jęknął starzec, próbując zarówno pożegnać się ze mną, jak i sprawnie odwrócić w stronę gabinetu.
– Nie mam tyle czasu – burknął mężczyzna o ponurym obliczu, i jakby chcąc jeszcze bardziej upokorzyć mojego rozmówcę, bezceremonialnie zapytał czy sprowadzają go bóle w krzyżu czy łupiące kolano. – Mówiłem, żeby pan uważał z tym harcami – dodał, zatrzaskując za nim drzwi.
Mnie również nie przyjął zbyt wylewnie, a po pobieżnym zapoznaniu się z zaleceniami lekarza, rzucił jedynie ostrzegawcze: „będzie bolało”, nie wyjaśniając niczego więcej. Żołądek ścisnął mi się ze strachu na widok jego wielkich jak łopaty dłoni, ale zagryzłam wargi, obiecując sobie, że nie uronię ani jednej łzy.
Za jedno byłam mu wdzięczna – jego zabiegi skutecznie wyeliminowały z sanatoryjnego życia pana Jeremiego, nie przyszedł bowiem na kolację. Zobaczyłam go dopiero następnego dnia przy śniadaniu. Sądziłam, że będzie ledwie powłóczył nogami, a on już ćwierkał do nadskakujących mu kuracjuszek.
– Dzień dobry! Dzień dobry! – rozpromienił się, zauważając mnie. – A kimże jest pani urocza towarzyszka? – wypalił do bibliotekarki.
– Pańską nocną zmorą. Będę pana straszyć po nocach! – burknęła pani Ewelina, czym setnie mnie rozbawiła i skutecznie przepędziła intruza.
Nim jednak zdążyłyśmy ochłonąć, dopadł nas kolejny adorator. Chyba jeszcze starszy i bardziej schorowany niż pan Jeremi. Na imię miał Henryk Maria coś tam i najwyraźniej męczył go porządny niedosłuch, bo wrzeszcząc, zapytał, czy wybieramy się może na dzisiejszy dancing.
– Po moim trupie! – ryknęła równie donośnie bibliotekarka.
– A to chyba już niedługo? Będę czekać na tę chwilę z utęsknieniem – wypalił, wywołując swoim niewybrednym dowcipem powszechny aplauz.
Istne cuda! Starcy chodzą bez lasek…
Po tym incydencie pani Ewelina oznajmiła, że nigdy więcej nie spożyje żadnego posiłku w sanatoryjnej stołówce, jednak późnym popołudniem złamała się i zeszła na podwieczorek.
– To może jednak zajrzymy na ten dancing? Tylko na chwilkę – zaproponowałam, chcąc mieć już z głowy obowiązkowy punkt pobytu tutaj.
O dziwo, przystała na moją propozycję. Nawet ochoczo!
Gdy weszłyśmy do kawiarni, pan Jeremi szalał już na parkiecie, o ile można to tak określić, co utwór zmieniając partnerki. Zauważyłyśmy, że zbytnio się przy tym nie wykosztowywał, bo zauroczone panie fundowały mu małe aperitify i krakersy, kiedy wydawało się, że leci z nóg. W końcu opuścił lokal z pewną mocno wymalowaną brunetką, obłożoną złotem niczym mumie faraonów.
Nasz drugi poranny adorator wybrał stolik z dwiema paniami i nie ruszał się ani na krok z obsadzonej placówki. Ku naszemu zaskoczeniu, obie panie poderwały się od stolika, gdy postanowił opuścić lokal i ruszyły do wyjścia, podtrzymując go z obu stron.
– Nie uwierzyłabym, gdybym nie widziała – skwitowała pani Ewelina. – Dzieją się tu istne cuda! Starcy zaczynają chodzić bez lasek.
– Wręcz przeciwnie, droga pani, chodzą nawet o dwóch! – rzuciła rezolutnie drobniutka, skromnie ubrana kuracjuszka, przedstawiając się nam jako Justyna, działaczka społeczna i emerytowana harcerka.
Wkrótce uznałyśmy, że już dość się napatrzyłyśmy i opuściłyśmy lokal z naszą nowo poznaną znajomą. Zmierzchało już, kiedy weszłyśmy na uliczkę wiodącą do sanatorium. Nie uszłyśmy za daleko, kiedy nagle zza zakrętu wypadł prosto na nas rozpędzony samochód.
– Jak jedziesz, łobuzie! – krzyknęła pani Ewelina, przyklejając się do płotu jednej z willi. – Dureń jeden, zrobiłby z nas miazgę!
– Skąd pani wie, że to był mężczyzna? – zapytałam, próbując zapanować nad drżeniem nóg.
– Przecież widziałam, że to ten dziwak, rehabilitant. Nikt inny nie ma takiej niewybrednej gęby jak on. Pędził tak, jakby go gonił sam diabeł. Już ja mu jutro powiem do słuchu!
Jednak następnego dnia fizjoterapeuta nie pojawił się w pracy. Zniknął także pan Jeremi, którego poszukiwała zrozpaczona brunetka i zaniepokojony personel.
– Wyszedł wczoraj tylko na chwilę i już nie wrócił – biadoliła kobiecina. – Nie mam pojęcia, co się stało!
O ile do tego pierwszego udało się wreszcie dodzwonić, o tyle drugi przepadł bez wieści. Wieczorem zgłoszono zaginięcie staruszka na policji, a moja współlokatorka postanowiła bliżej przyjrzeć się sprawie, co w praktyce oznaczało, że oderwała się od zajmującej lektury kryminału i zeszła na półpiętro, by zasięgnąć języka wśród rozplotkowanych kuracjuszy. Cóż, najwyraźniej miała w sobie silny instynkt detektywistyczny.
Obaj przepadli jak kamień w wodę
Wróciła godzinę później z niepokojącymi wieściami. Podobno fizjoterapeuta odmówił powrotu do pracy, nawet za cenę zwolnienia dyscyplinarnego. To było coś nowego!
– Powiedział, że jego noga nigdy więcej nie postanie w tych murach. Według personelu bredził coś o złych mocach i upiorach. A nie mówiłam, że drzemie tutaj jakaś siła! Dla nich to majaczenie szaleńca, dla mnie ważna poszlaka! – oznajmiła triumfalnie.
Odniosłam wrażenie, że cieszy się jak dziecko na samą myśl o szalejących w budynku piekielnych mocach.
– Mówię pani, on zginął… – przysiadła na swoim łóżku.
– Pan Jeremi? Co też pani opowiada! Może po prostu zadurzył się gdzieś na mieście…
– Drogie dziecko, facet, choćby najbardziej spragniony seksu, zawsze wróci na darmowy posiłek. Wiem coś o tym, w końcu pochowałam trzech mężów – prychnęła.
– Ilu? – książka wypadła mi z rąk.
– Trzech. A czwartemu po prostu odmówiłam oddania mojej ręki – dodała. – Ileż można…
– Ależ z pani czarna wdowa! – mimowolnie zachichotałam.
– Proszę sobie nie żartować. Wszystkie śmierci bardzo odchorowałam. Kochałam moich mężów równie mocno, jak pani swojego jednego – upomniała mnie. – Mówię pani, coś tutaj śmierdzi trupem, w tym temacie mam dobrą intuicję! Mojego trzeciego męża prześladowała z zaświatów druga żona. Biedaczek… To wtedy zainteresowałam się ciemną stroną mocy, i wiem, że z nią nie ma żartów.
„Ciemną stroną mocy? Chyba się przesłyszałam!” – skomentowałam w duchu słowa pani Eweliny, ale kiedy tej samej nocy w równie tajemniczych okolicznościach zaginął pan Henryk Maria, nie było mi już do śmiechu.
Zaprawiona w bojach ze złem, pani Ewelina postanowiła nie czekać na rozwiązanie sprawy przez policję, i zaordynowała przeszukanie budynku. Gdy wyszłyśmy z pokoju uzbrojone w latarkę, czołówkę i scyzoryk, na półpiętrze czekały już na nas trzy siwowłose kuracjuszki, w tym drobniutka pani Justyna.
– Mam to! – oznajmiła jedna z nich, wyjmując z torby szpikulec do mięsa.
– Świetnie, kochana – pogratulowała jej pani Ewelina. – A teraz ruszamy do pokoju pierwszego zaginionego. Któraś ma ze sobą wytrych?
– Ja! – zawołała pani Justyna.
Doprawdy nie wiedziałam, że staruszki noszą ze sobą takie rzeczy…
W pokoju pana Jeremiego nie znalazłyśmy niczego ciekawego oprócz nieprzebranej liczby prezerwatyw. To samo, oprócz dodatkowej sztucznej szczęki, odkryłyśmy zresztą w pokoju pana Henryka Marii.
– Ci faceci! – westchnęła nasza szefowa. – A teraz do piwnicy! Tam zawsze dzieją się najgorsze rzeczy.
Chrząknęłam, chcąc je powstrzymać, ale mnie zignorowały.
– To żółtodziób – prychnęła pani Justyna. – Proszę wybaczyć, ale kiedy miałam tyle lat co pani, byłam równie naiwna. Mądrość przychodzi z wiekiem – dodała, a jej towarzyszki przytaknęły jej ze zrozumieniem.
Po otwarciu drzwi wpadłyśmy na trumnę
Rada nie rada, zeszłam z nimi do piwnicy, a raczej ciągnących się w nieskończoność poniemieckich korytarzy, z których każdy prowadził do innych pomieszczeń. W jednych przechowywano żywność, w innych jakieś stare meble, a do pozostałych w ogóle nie można się było dostać.
– I te najbardziej nas interesują! Tu nasz morderca pozostawił oba trupy! – stwierdziła pani Ewelina, dając znać pani Justynie, że może zacząć dopasowywać swój arsenał wytrychów do poszczególnych zamków.
Po kolei otwierałyśmy zamknięte drzwi i uważnie rozglądałyśmy się po zakurzonych ciemnych wnętrzach. Niektóre pomieszczenia ziały pustką, w innych pełno było jakichś śmieci. Osobiście nigdy nie włożyłabym ręki do zanieczyszczonych przez myszy kartonów, ale nasza szefowa była nieugięta. Nie tyle liczyła na to, że znajdziemy w którymś z nich poćwiartowane ciała obu panów, co uważała, że przerzucając je, dotrzemy do jakichś tajemnych drzwi…
– Popatrzcie na te stare gazety! – jedna z pań wyjęła kruszącą się kolorówkę, i pewnie trwałaby w swym zachwycie po dziś dzień, gdybym nie przerwała jej poirytowana:
– Do końca turnusu tego nie skończymy, jeśli będziemy się guzdrać.
– Ma pani rację! Przerywamy kopanie w kartonach i idziemy sprawdzać kolejne pomieszczenia. Morderca pewnie też nie bawiłby się w tarasowanie śmieciami drzwi! – oznajmiła pani Ewelina. – Cisza! – huknęła nagle. – Słyszałyście to?
– Co takiego? – zapytałyśmy jednocześnie.
– No to! – powtórzyła, nasłuchując.
Zamilkłyśmy i wreszcie do naszych uszu dotarły jakieś niewyraźne pomruki. Coś jakby sapanie albo jęczenie. Natychmiast zaczęłyśmy poszukiwania ich źródła, a wtedy jęki wyraźnie przybierały na sile. W końcu dotarłyśmy do dużych metalowych drzwi. Pani Ewelina na wszelki wypadek wyjęła swój scyzoryk, asekurując panią Justynę grzebiącą wytrychem w zamku.
– Dziwne – szepnęła ta ostatnia.
– Drzwi wcale nie są zamknięte. One się po prostu zatrzasnęły. Dalej, dziewczęta! Pchamy! Trzeba uratować człowieka! – zaordynowała.
Ruszyłyśmy z takim impetem, że zardzewiały metal od razu oderwał się od równie zniszczonej futryny, a my wpadłyśmy do środka brudnego pomieszczenia, lądując prosto w trumnie ustawionej przy drzwiach.
– Wszelki duch! – zatrwożyła się jedna z pań trafiwszy na coś miękkiego.
– Nie… nie duch… tylko ja… – odparł czarny aksamit, który po chwili okazał się być mocno poturbowanym panem Jeremim.
Piał z zachwytu nad jej siłą i odwagą
Biedaczek niemal rozpłakał się, widząc nas wszystkie, i dopiero napiwszy się solidnie wody, którą wzięłam na wszelki wypadek, opowiedział nam, jak znalazł się w tym miejscu.
– Zatrzasnąłem się – ocierał brudnym rękawem łzy. – Chciałem… No wiecie panie… Trochę urozmaicić sobie życie erotyczne. Pomyślałem, że przebiorę się za Drakulę, schowam w trumnie i ściągnę tu panią Bożenkę, no tę czarną… A potem… Cóż…
– Wystarczy! – zawołała pani Ewelina. – Czyli zatrzasnął się pan, tak? Nie mógł pan zadzwonić i wezwać pomocy?
– Nie mogłem! – wrzasnął pan Jeremi. – Bo tu nie ma zasięgu! Nic by się nie stało, gdyby ten przygłup, fizjoterapeuta, nie zszedł do piwnicy, żeby podkraść alkohol. Pewnie wcześniej wypił już trochę, bo kiedy zobaczył mnie wpychającego tutaj trumnę, wpadł w taką histerię, że zatrzasnął drzwi. Próbowałem go zawołać, ale pognał jak głupi, a potem straciłem przytomność… – westchnął.
– Zaraz wezwiemy pogotowie, niech się pan nie martwi, a najlepiej stąd nie rusza… – zaczęłam.
– O nie! – przerwał mi. – Dosyć się już nasiedziałem w piwnicy!
– No dobrze, zabieramy pana na górę, a potem wrócimy po Henryka, bo gdzieś tutaj musi być i on.
– Henryk Maria? – zapytał pan Jeremi. – A jaki dziś dzień?
– 14 czerwca – oznajmiłam.
– No to Henryk jest na randce.
– Gdzie? – zdziwiłyśmy się.
– W takim hotelu nieopodal. Mówił mi, że czasem lubi sobie przygruchać kogoś spoza sanatorium… Ale że jeszcze nie wrócił… Dziwne.
– Może nie żyje? – zapytała z nadzieją w głosie pani Ewelina.
– Co też pani!
– Co? Mój świętej pamięci pierwszy małżonek odszedł właśnie w ten sposób. Z kochanką. To znaczy ona została, a on przekręcił się na tamten świat. Zdarza się. Długo nie rozpaczałam… – wzruszyła ramionami.
– O, to pani ma bogatą przeszłość… – nasz Drakula spojrzał podbitym, łakomym wzorkiem na niedostępną bibliotekarkę, lecz ta nakazała wszystkim natychmiastowe opuszczenie piwnic i wyprawę do wspomnianego hotelu, celem znalezienia trupa.
Jednak pan Henryk Maria był nadal wśród żywych. Był nawet niezwykle ożywiony, ponieważ w wyniku przedawkowania specyfików na potencję, popadł w chwilową euforię połączoną z amnezją i zapomniał, kim jest.
Obsługująca go panienka dawno zniknęła, a właściciel hotelu, nie chcąc zostać posądzony o prowadzenie domu schadzek, zwlekał z zawiadomieniem policji. Miał nadzieję, że szanowny gość dojdzie do siebie, ureguluje rachunek i wróci, skąd przyszedł. Nikt z nas nie chciał skandalu, więc pani Ewelina zadzwoniła do dyrekcji uzdrowiska, a ci szybko przysłali pielęgniarzy, którzy zajęli się dwoma pomysłowymi panami.
Tylko na naszą prośbę nie wydalono ich z sanatorium, ale za to surowo zakazano opuszczać mury budynku. Przez co obaj całe dni kwitli w swoich pokojach, zaczytując się romansidłami od pani Eweliny.
– Gorszej kary być nie może – żalił się pan Henryk Maria.
– Toż to czysta rozkosz… – wzdychał tymczasem pan Jeremi, ewidentnie zachwycony bibliotekarką. – Co za kobieta! Co za charakter, siła i odwaga. Uratowała mnie przed śmiercią i ośmieszeniem. Co za kobieta!
Czytaj także:
„Przeżyłam namiętną przygodę z sanatoryjnym donżuanem i niczego nie żałuję. Sprawił, że znów czułam się jak małolata”
„W sanatorium trafiłam do pokoju z wredną jędzą. Ten babsztyl wykorzystał mnie i oczernił, byle tylko osiągnąć swoje cele”
„W sanatorium spotkałem kochankę ze snów. Uwodziła, a ja latałem z wywieszonym jęzorem. Za późno odkryłem, że to brudna gierka”