„Rodzice namówili nas na ślub. Ja w wieku 22 lat byłam już przecież starą panną, a Janusz to taka dobra partia”

kobieta, która całe życie myślała, że nie kocha męża fot. Adobe Stock, motortion
„O miłości nikt wtedy nie myślał. Janusz był porządny, ja miałam posag... Rodzice urządzili nam wesele w remizie. Szybko dopadła nas szara rzeczywistość, ale chcieliśmy być razem dla dobra naszych córek”.
/ 21.03.2023 08:20
kobieta, która całe życie myślała, że nie kocha męża fot. Adobe Stock, motortion

Kiedy 40 lat temu braliśmy ślub, mieliśmy niewiele ponad 20 lat. I prawdę mówiąc, byliśmy kompletnie nieprzygotowani do samodzielnego życia we dwójkę. Czy kochaliśmy się z Januszem? Dziś tego nie wiem, nie pamiętam…

Wzięliśmy ślub, bo rodzice naciskali. To były inne czasy

Lata siedemdziesiąte w PRL-owskiej rzeczywistości od dzisiejszych różniły się jak noc od dnia. W dodatku mieszkaliśmy na wsi. Pomijam warunki, w jakich żyliśmy, ale najgorsze, że mentalnie to był ciemnogród. Gdy dziś sięgam pamięcią wstecz, jak widzę obecną młodzież, jakie ma możliwości, jaki dostęp do wiedzy, to dopiero do mnie dociera, jacy my byliśmy zacofani.

W dniu ślubu miałam 22 lata i na wsi właściwie uchodziłam za starą pannę. Bo większość moich koleżanek już miała męża i dziecko w drodze. A ja bardzo długo nie miałam nawet chłopaka. Dlatego kiedy na horyzoncie pojawił się Janusz, moi rodzice ujrzeli w nim wybawcę. Spełniał wszystkie wymogi idealnego kandydata na męża. Nie pił, jego rodzice mieli gospodarkę, a on skończył technikum mechaniczne i pracował w POM-ie. No a poza tym innego kandydata nie było.

Wszyscy porządniejsi już dawno byli zajęci, reszta bardziej niż przyszłością interesowała się dostawami piwa do GS-u. Ledwo zaczęłam się spotykać z Januszem, moi rodzice od razu zaczęli nas namawiać na ślub.

Dopadła nas szara codzienność

Ja też byłam dobrą partią, moi rodzice mieli szklarnie. W tamtych czasach to był szał, szczyt możliwości. Kapitalistyczni burżuje – tak mówili o nas zawistni. No, w każdym razie i moi, i jego rodzice praktycznie postanowili za nas, że się pobierzemy. Czy powinniśmy się buntować? Wtedy nie przyszło nam to do głowy, zresztą dlaczego? Byliśmy młodzi, było nam ze sobą dobrze, a o konsekwencjach tak poważnej decyzji jak ślub żadne z nas nie myślało.

Poddaliśmy się woli rodziców, pozwoliliśmy, by zorganizowali za nas wesele w remizie. A czy naprawdę chcieliśmy tego ślubu? Nie mam pojęcia. Było wesele, były poprawiny, prezenty. A potem zaczęło się normalne życie. Ja pracowałam w miasteczku, byłam sekretarką w urzędzie gminy. Janusz pracował na wsi, tam mieszkaliśmy, ale w pewnym momencie zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie lepiej przenieść się do miasteczka. Gospodarką żadne z nas nie było zainteresowane, a zamiast kupować ziemię i budować dom, mogliśmy kupić mieszkanie w bloku. Janusz bez problemu znalazł pracę.

No i tak zrobiliśmy, przeprowadziliśmy się do miasteczka. Pieniędzy z wesela i po podziale gospodarki jeszcze zostało. Już na starcie byliśmy ustawieni. Jednak wcale nie jestem pewna, czy to nam pomogło. Bo od początku czegoś w naszym związku brakowało. Niby się dogadywaliśmy, niby wszystko było w porządku, ale oboje czuliśmy, że to nie to. Jednak w tamtych czasach nikt o rozwodach nie myślał, w każdym razie, nie na wsi i nie w małych miasteczkach. Poza tym właściwie nie było powodu.

Bo co, że tak naprawdę nie bardzo się kochaliśmy?

No cóż, to żaden powód. Na świat przyszły dwie córeczki. I żyliśmy tak z dnia na dzień. Chodziliśmy do pracy, zajmowaliśmy się dziećmi, czasem w weekendy jeździliśmy do rodziców. Nuda, szarość, rutyna. No i wreszcie dopadł nas kryzys. Nie wiem, które z nas pierwsze się zbuntowało, chyba ja.

W pracy poznałam Tadeusza. Był dowcipny, wysportowany, wesoły i zawsze chętny do zabawy. Kiedy pierwszy raz rzucił hasło, żeby po pracy iść do kawiarni, nawet się nie zastanawiałam. Z Januszem nigdzie nie chodziliśmy… Nie wiem, czy można mój związek z Tadeuszem nazwać romansem, ale na pewno flirtowaliśmy. I oczywiście mój mąż dowiedział się, że widywano nas razem, na lodach czy w kawiarni.

W małym miasteczku jak na wsi, nic się nie ukryje. Zrobił mi awanturę, ja nie byłam dłużna. Wyrzuciłam mu, że nasz związek jest nudny, i że ja potrzebuję czegoś więcej niż spokojnej stabilizacji. Nie wiem, jak to wszystko by się skończyło, gdyby nie fakt, że Tadeusz przestał się mną interesować. W pracy pojawiła się Zosia, młoda i atrakcyjna pani projektant, i to ją zaczął adorować. Bardzo to przeżyłam.

Nie byłam zakochana, chyba nie, ale mimo wszystko poczułam się jak porzucona.

Dużo ze sobą rozmawialiśmy

Co gorsza, w tym czasie Janusz zaczął się dziwnie zachowywać. Nagle jakby poweselał, odmłodniał. Wracał później z pracy, w doskonałym humorze. Życzliwe kumoszki szybko mi doniosły, że to zasługa piersiastej księgowej w firmie Janusza. To były trudne czasy. Naprawdę niewiele brakowało, żeby nasze małżeństwo rozleciało się z hukiem. Dzieci były małe, chodziły do szkoły, więc oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że ze względu na nie powinniśmy jakoś się dogadać. Łatwo nie było, ale na szczęście udało się.

Księgowa wyjechała, a nasze życie wróciło do normy. Jednak coś się zmieniło. Przez te nasze romanse kłóciliśmy się ze sobą, ale i zaczęliśmy rozmawiać. Próbowaliśmy dojść do porozumienia, ustalić, co jest dla nas ważne, jak dalej ma to nasze małżeństwo wyglądać. I okazało się, że jednak potrafimy rozmawiać. Że pomimo wszystko wzajemnie się szanujemy i umiemy iść na kompromisy. Ze względu na dzieci – tak cały czas powtarzaliśmy. I ustaliliśmy z Januszem, że dla ich dobra nie rozstaniemy się, dopóki obie dziewczynki nie będą pełnoletnie.

Ale córki dorosły, jedna po drugiej wywędrowały z domu. Zostaliśmy sami. I jakoś żadne z nas nie miało pomysłu, żeby odejść, żeby się rozstać. Zamieniliśmy mieszkanie na mniejsze, urządziliśmy je wygodnie – i żyliśmy spokojnie, jak do tej pory.

Dwa lata temu dopadło nas nieszczęście

Janusz miał zawał. Zadzwonili do mnie z jego pracy, od razu pojechałam do szpitala. Lekarz uspokajał mnie, że stan nie jest poważny, ale ja i tak się denerwowałam. Patrzyłam na mojego męża, na te wszystkie rurki podłączone do jego ciała, słuchałam, jak monitor popiskuje miarowo – i płakałam. Bałam się jak cholera, że go stracę. Bo wtedy, w tym szpitalu, dotarło do mnie, że go kocham. Że wcale nie chodzi o to, że zostanę sama, czy że nie dam sobie rady. Dam – mam dobrą pensje, mieszkanie, zero długów.

Ale nagle zrozumiałam, że jednak go kocham i nie chcę stracić. Bałam się, że nie zdążę mu tego powiedzieć. Wyzdrowiał, jednak długo dochodził do siebie. Kiedy przenieśli go już na zwykły oddział, kiedy przyszłam go odwiedzić, rozpłakałam się znowu. A on wtedy powiedział:

– Wiesz, jak to serce zaczęło boleć, to okropnie się przestraszyłem – uśmiechnął się do mnie, sięgnął po moją dłoń. – Od razu wiedziałem, że to zawał. I bałem się, że już cię nie zobaczę. Nie, że umrę czy coś, tylko że nie zdążę się z tobą pożegnać. A przecież mam ci jeszcze tyle do powiedzenia, nie chciałem tak odejść.

Może to banał, ale widocznie naprawdę jesteśmy w stanie docenić to, co mamy, dopiero, jak to tracimy. Janusz wyszedł ze szpitala, ale nie wrócił już do pracy. Namówiłam go, żeby wystąpił o rentę. Teraz siedzi w domu, gotuje – no, w każdym razie uczy się gotować – i czeka, aż ja wrócę z roboty. A potem wieczorem idziemy na spacer albo siedzimy z herbatą przed telewizorem. Dużo rozmawiamy.

Doszliśmy do wniosku, że widocznie czasem miłość nie przychodzi od razu, że trzeba ją wypracować. Nasza rodziła się przez lata. Na początku jej nie było, to pewne, potem przyszło przyzwyczajenie. Za to zawsze był szacunek – to dzięki niemu przezwyciężyliśmy kryzysy i nadal ze sobą byliśmy.

To będzie w pełni świadome „tak”

Kiedy dokładnie przyszła miłość? Nie mam pojęcia. Może gdy na świat przyszła nasza pierwsza córeczka? A może wtedy, kiedy oboje szukaliśmy szczęścia poza związkiem? Albo właśnie wtedy, gdy nasze życie stało się spokojne i nudne? Pamiętam, jak wychodziłam za mąż, i moja babcia zapytała, czy się cieszę, czy jestem szczęśliwa. Spojrzałam na nią zdziwiona, bo właściwie to się nad tym nie zastanawiałam. A wtedy ona powiedziała:

– Pamiętaj, dziecko, że nie zawsze ta pierwsza, najgorętsza miłość jest prawdziwa – pokiwała głową. – Ja twojego dziadka poznałam właściwe dopiero na ślubie. No, w każdym razie, niewiele wcześniej.

– Jak to? – zdziwiłam się wtedy.

– Tak wtedy było – babcia uśmiechnęła się do swoich wspomnień.

– Małżeństwa aranżowane. Był starszy ode mnie, a ja kochałam się wtedy w takim jednym chłopcu z naszej wsi. Ale on był biedny, ja bogata… Jak ja rozpaczałam, myślałam, że nie przeżyję tego wszystkiego.

– I co? – zapytałam zaciekawiona.

– O chłopcu zapomniałam, a za twoim dziadkiem zawsze będę tęsknić – babcia westchnęła. – Szanowaliśmy się, żyliśmy zgodnie. Ale nigdy mu nie powiedziałam, że go kocham. Bo zrozumiałam to dopiero, gdy go zabrakło.

No więc ja tego błędu nie popełniłam. Janusz też nie. I dlatego postanowiliśmy, że weźmiemy jeszcze raz ślub. Odnowimy śluby. Bo wtedy, przed laty, nie do końca wiedzieliśmy, co robimy. Dziś z pełną świadomością możemy powiedzieć sobie nawzajem – „tak”. I zrobimy to już za tydzień. 

Czytaj także:
„Straszne czasy nastały. Mężczyzna nie może być miły dla dzieci, bo posądzą go o nie wiadomo co"
„Przez 11 lat byłem samotnym ojcem. Gdy odnalazłem miłość, córka błagała, żebym się nie żenił"
„W wieku 60 lat wreszcie poczułam się dorosła. Wzięłam rozwód, założyłam konto w banku"

Redakcja poleca

REKLAMA