– Ty, mamo, kompletnie nie znasz się na tym, co lubi młodsze pokolenie – zniecierpliwiony Krzyś pakował kolejne paczki żelków do koszyka, w którym wcześniej ułożyłam pudełka z pokrojonymi jabłkiem, marchewką i rzodkiewką.
Mieliśmy sobie zrobić wspaniałą majówkę, tylko we dwoje. Rowery były przypięte do bagażnika na dachu samochodu i trzeba było jeszcze tylko zabezpieczyć się na okoliczność wielkiego głodu.
– Ciekawe, czy tata lubi jeździć na rowerze? – spytał nagle syn.
Od czasu rozstania, a było to już trzy lata temu, Marek coraz rzadziej pojawiał się w naszych rozmowach. Kto by pomyślał, że tak się to wszystko potoczy… Nawet trudno mi było go specjalnie obwiniać o cokolwiek, od początku wszystko było nie tak. I to raczej przeze mnie niż przez niego. Chociaż z drugiej strony trudno tu mówić o czyjejkolwiek winie.
Tylko Tomek mógł poprowadzić samochód
Dlaczego się to tak poplątało? Moja mama twierdziła, że od początku do siebie nie pasowaliśmy, że ślub z pierwszym chłopakiem to głupi pomysł i że nie ma co rzucać życia na szalę, dla przyjemności pochodzenia w sukni ślubnej. Możliwe, że miała rację. Z Markiem to była tak zwana szkolna miłość, poznaliśmy się, gdy on miał szesnaście, ja piętnaście lat. Od dnia, w którym wywalili nas z kółka teatralnego i obniżyli oceny za sprawowanie, staliśmy się nierozłączni.
To było przedstawienie z okazji Dnia Nauczyciela.
– Tyżeś to, mój Romeo – zawołałam, wychylając się z prowizorycznego balkonu i urwałam balustradę. Spadłam prosto na Marka, który zawołał, krztusząc się ze śmiechu:
– Julio, ty na mnie lecisz!
Cóż, leciałam na niego, i to jak! Swoje wyobrażenie o mężczyznach i o miłości zbudowałam na nim. Dlatego, gdy byliśmy już oboje na studiach i od roku mieszkaliśmy w wynajętym mieszkanku wielkości pudełka od zapałek, postanowiliśmy urządzić sobie wielką imprezę. Ślub! To już nie był ten nastolatkowy szał uniesień, tylko stabilny związek, czemu nie miałby być przypieczętowany stosownymi deklaracjami?
Postanowiliśmy pożegnać panieńsko-kawalerskie życie z przytupem. Pojechaliśmy z przyjaciółmi na Mazury, do dwóch pensjonatów: ja i moje przyjaciółki balowałyśmy w jednym, Marek z kumplami – w drugim. Męska frakcja tak ciężko się pochorowała od nadmiaru zabawy, że następnego dnia leżała pokotem, chroniąc się w pokoju przed jakże drażniącymi promieniami słońca. A dzień był śliczny.
Byłam zła, bo następnego dnia miałam zdawać egzamin na prawo jazdy i musiałam wrócić do domu. Tymczasem Marek nie nadawał się do tego, żeby usiąść za kółkiem. W sumie nikt się nie nadawał, poza Tomkiem. Nie był znajomym mojego ukochanego, tylko kolegą naszego kolegi i na imprezie zjawił się przypadkiem. A ponieważ on też musiał szybko wyjechać, więc wykazał większą powściągliwość niż wszystkie pozostałe chłopaki. I to on obiecał Markowi, że mnie odwiezie do domu.
– Tylko na nią uważaj – mój chłopak objął mnie ramieniem – to mój największy skarb!
– Jasne, dostarczę skarb bez uszczerbku! – obiecał Tomek, pakując moją torbę do bagażnika swojego rozklekotanego citroena.
Jechaliśmy bocznymi drogami, wesoło sobie rozmawiając – Tomek studiował za granicą i przyjechał tylko na parę tygodni. Pamiętam, że wymienialiśmy żartobliwe uwagi na temat różnic między mężczyznami a kobietami.
– A wiesz, jak jednym zdaniem uwieść kobietę i odstraszyć mężczyznę? – pytał.
– Nie mam pojęcia – chichotałam.
– Powiedz lasce: „chciałbym mieć z tobą dziecko” i już jest twoja, ta sama kwestia wypowiedziana po adresem mężczyzny działa jak antyafrodyzjak.
– Naprawdę? – zdziwiłam się.
– No naprawdę. Spróbuj, a się przekonasz!
I tak dalej, w tym stylu. Jak się okazało, mój kierowca niezbyt dobrze znał trasę, w dodatku mapy, którymi się posługiwał, były mocno nieaktualne. Nie psuło nam to humoru, nawet wtedy, gdy droga, która miała nas doprowadzić do miasta, zawiodła nas prosto do lasu. Żartowaliśmy z tego, wymyślając kolejne dziwne miejsca, które przyjdzie nam zwiedzić, zanim dotrzemy do celu.
– Popatrz – zawołał w pewnej chwili mój kierowca – sarny!
– Gdzie? – nie mogłam ich dostrzec wśród gęstwiny.
– No tu – zrobił szeroki ruch ręką i w tym momencie skręcił też kierownicą.
Dlaczego nie widzieliśmy, że za kępą krzewów zaczyna się ostre urwisko? Może byliśmy zbyt zajęci rozmową i sarnami? Nie jechaliśmy szybko, w końcu to była leśna ścieżka, a jednak na piasku, który obsypywał nam się pod kołami, Tomek nie był w stanie wyhamować. Auto po prostu runęło w dół, koziołkując po drodze kilka razy. To się stało tak gwałtownie, że nie zdążyłam nawet pisnąć. Krzyknęłam dopiero wtedy, gdy wylądowałam na ziemi. Szczęśliwie drzwi citroena otworzyły się i wypadłam z samochodu, zanim rozbił się on z hukiem o grube konary drzew.
– Boże, Anka, nic ci nie jest?! Żyjesz?! – Tomek złapał mnie w ramiona i przytulił do siebie z całej siły.
To było dość ryzykowne, zważywszy na to, że mogłam być połamana. Ale nie byłam. A on dotykał moich włosów, twarzy, jakby upewniając się, czy jestem w jednym kawałku i nie przestawał powtarzać, jak bardzo się cieszy, że żyję. Przerażenie i ulga jednocześnie. Zimny ogień.
Co ja najlepszego zrobiłam?!
Przysięgam, że do dziś nie umiem sobie wytłumaczyć tego, co się stało. Sekundę po tym, jak oboje uniknęliśmy śmierci, zaczęliśmy się całować, a potem kochać na tym leśnym mchu. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie zdarzył mi się taki odlot, przysięgam. Mojemu towarzyszowi podróży najwyraźniej też nie…
Po chwili uniesienia ogarnęło mnie przerażenie: co ja najlepszego zrobiłam?
– Co… co ty najlepszego zrobiłaś – wyszeptał, lekko zacinając się, Tomek. – Co to w ogóle było?
– Ja? To nie ja! Przecież to ty!
A może nie my, tylko adrenalina? Czy inna substancja, która oblewa mózg w sytuacji granicznej? Co by to było, chemia między nami była w tym momencie tak silna, że nie byliśmy w stanie się jej przeciwstawić. Jakbyśmy musieli się oboje upewnić, że jednak na dobre zostajemy po stronie życia i ta wielka eksplozja namiętności miała nas na powrót w tym życiu osadzić. I osadziła. W każdym razie mnie na pewno.
Ślub był dokładnie trzy tygodnie później – na początku czerwca, który ma literę R, więc jest wśród tych najlepszych miesięcy do zamążpójścia. Że jestem w ciąży, byłam już na bank pewna tydzień później, gdy test pokazał dwie kreski. „Dziecko nocy poślubnej” – mówiły liczne ciotki, a ja zaklinałam los, żeby to jednak było dziecko Marka, chociaż wszystkie obliczenia podpowiadały coś innego.
Postanowiłam jednak pogrzebać na dnie serca to, co wydarzyło się podczas mojego powrotu z Mazur. Trudno, to był wypadek. Nie byłam wtedy sobą. Zresztą, dla tamtego chłopaka to było tak samo dziwne, niezrozumiałe jak i dla mnie. Miał swoje życie, dziewczynę w Szwecji, a żadne z nas nie było typem osoby, która robi skoki na bok przy byle okazji. O Tomku już nigdy więcej nie słyszałam, choć czasem zdarzało mi się o nim myśleć. Po prostu taki wybuch już mi się więcej w życiu nie zdarzył i nie powiem, żebym nie żałowała.
Małżeństwo zaczęło się sypać dość szybko. Byliśmy z Markiem tak młodzi, że można powiedzieć, iż nie skończeni. Jeszcze kształtowaliśmy się i po paru latach okazało się, że się zmieniliśmy i już do siebie tak dobrze nie pasujemy. Kto mógł, do licha, przewidzieć, że zacznie mnie wkurzać jego upodobanie do wrzucania gatek za łóżko. Albo to, że opowiada dowcipy o blondynkach. A jednak…
I wreszcie zjawiła się ona – dziewczyna o wiele lepiej prezentująca się przy boku mojego męża, która w dodatku przepadała za jego poczuciem humoru. A potem on dostał propozycję pracy w Stanach i już całkiem zniknął z naszego życia.
Przydałby mu się nowy tata...
– Nie jesteś jeszcze taka stara – oświadczył Krzyś, gdy wreszcie zapakowaliśmy się do auta z wszystkimi żelkami świata.
– No co ty nie powiesz? – uniosłam brew i próbowałam zrobić poważną minę.
– Serio, byłby z ciebie pożytek, mogłabyś jeszcze wyjść za mąż.
– E… żartujesz, i jakiś obcy facet plątałby nam się po domu? I wyjadał twoje żelki?
– Przyzwyczaiłbym się – Krzyś wpakował do ust całą garść cukierków, a ja postanowiłam udawać, że tego nie widzę.
– Dlaczego uważasz, że powinnam wyjść za mąż?
– Fajnie byłoby mieć nowego tatę, bo na tego starego chyba nie ma co liczyć, prawda?– mój synek powiedział to lekko i szczerze, ale jego słowa sprawiły, że serce ścisnęło mi się z żalu.
– Przemyślę to – postanowiłam nie wchodzić z dzieckiem w tę dyskusję.
– Najlepiej, żeby miał quada – rozmarzył się Krzyś, który wcale nie miał ochoty kończyć tematu.
– Może w takim razie damy ogłoszenie do gazety? – zaproponowałam. – Mężczyznę z quadem poznam?
– Oj, ty się wygłupiasz, a ja mówię poważnie! – nabzdyczył się syn.
Cóż, wiedziałam, że mówi na poważnie. Niestety.
Wyjechaliśmy poza miasto. Po prawej i lewej stronie autostrady – piękne majowe pola, gdzieniegdzie kępy drzew. Słońce takie, że aż się chce żyć.
– Mamo, mamo, zahamuj, sarny! – zawołał w pewnej chwili mój syn.
Nie musiałam nic mówić, od razu wiedział
No niestety, czasem nawet wytrawny kierowca, a za takiego się uważam, zadziała odruchowo. Na hasło: „zahamuj” – nacisnęłam hamulec, można powiedzieć całkiem bezrefleksyjnie. Wtedy usłyszałam huk, jeden z rowerów oderwał się od bagażnika i uderzył w przednią szybę, a potem odbił się od maski i wpadł pod koła naszego auta, które wpadło w poślizg i stanęło w poprzek pobocza.
– Krzysiek – wrzasnęłam – nic ci nie jest?
– Zepsułaś mi rower – powiedział Krzyś zadziwiająco spokojnym tonem. Najwyraźniej kraksa nie zrobiła na nim większego wrażenia.
– Czy pani oszalała – dotarł do mnie głos z zewnątrz. – Co pani przyszło do głowy, żeby znienacka hamować! I jeszcze z dzieckiem w aucie, dobry Boże! Nic… ci nie jest, mały?
Facet w ciemnych okularach zaczął się zacinać ze zdenerwowania. Pierwszy wysiadł z samochodu Krzyś. Popatrzył na kierowcę, który władował nam się prosto w zderzak.
– Czy ja pana znam? – zapytał, prawdopodobnie z powodu szoku.
– Nie wydaje mi się – odpowiedział kierowca, który zdjął okulary i pochylił się nad Krzysiem, jakby chciał dokładnie sprawdzić, czy nic mu się nie stało.
– Wyglądasz jakoś tak… – zaczął, ale nie dokończył.
– Ma pan quada – ucieszył się mój synek na widok pojazdu, który potężny land rover ciągnął w przyczepie.
– Bardzo pana przepraszam – zaczęłam – ale mój syn zawołał, żebym zwolniła, bo sarny i ja…
O Boże. Słowa ugrzęzły mi w gardle. Dopiero wtedy mu się przyjrzałam. A on przyjrzał się mnie. A potem popatrzył na Krzysia, potem znowu na mnie… Nie musiał nic mówić, słyszałam każdą jego myśl, to porównywanie rysów, próba oszacowania wieku, jestem pewna, że i on słyszał słowa, przetaczające mi się przez głowę.
Zastanawiacie się, jak to się skończyło. Dobrze się skończyło. Oczywiście, nie dla mojego auta: stare, wysłużone nie nadawało się do naprawy. Dostałam też rekordową liczbę punktów karnych. Cóż to ma jednak za znaczenie. Czasem Opatrzność zabiera ci auto i prawo jazdy po to, żeby podsunąć kierowcę na drogę przez życie. Zgadza się. Facet w aucie to był Tomek. Tomasz, mój Tomasz. Ojciec mojego dziecka, a wkrótce także mój mąż – podetknięty mi przez los w najdziwniejszym momencie i w najbardziej wybuchowy sposób. I to już drugi raz!
Nie mogłam tego zlekceważyć, bo trzeciej próby moglibyśmy nie przeżyć. Wiem, że wydaje się to wam nieprawdopodobne, ale cóż mogę powiedzieć…Czasem przeznaczenie delikatnie puka do drzwi, czasem jednak wali z całej pary w zderzak.
Czytaj także:
„Gdy chciałam utemperować krnąbrną uczennicę, dyrektor zagroził mi dyscyplinarką. Jak się okazało, miała u niego fory”
„Sąsiedzi we wsi mają mnie za dziwaczkę, bo przygarniam bezpańskie zwierzaki. Co gorsza, pozwalam im spać w chałupie”
„Udawałam przyjaciółkę Moniki, by po cichu kopać pod nią dołki. Pogrążyłam ją, a po latach spotkałyśmy się w pracy”