– To są sprawy między wami – weszłam jej w słowo, chcąc uciąć tę rozmowę, ale zięć zastąpił mi drogę.
– Tak przy okazji... Nie widziała mama mojego beżowego krawata? – zapytał.
Wyglądał na poirytowanego, miotał się po przedpokoju, jak jakiś furiat.
– Jest w szafie Jagody – powiedziałam, wskazując garderobę córki, a on w odpowiedzi mruknął coś niezrozumiałego i zniknął za drzwiami ich sypialni. Siatek, oczywiście, ode mnie nie odebrał.
Zamknęłam się u siebie i włączyłam telewizor. Miałam nadzieję na spokojny wieczór, bo od paru godzin głowa dosłownie mi pękała, ale niestety.
– Mamo, Mirek nie potrafi zadecydować o niczym, co ważne dla mnie i dzieci – usłyszałam podniesiony, pełen wyrzutu głos córki, a potem jej wysoka sylwetka zamajaczyła na moim progu. – Tłumaczę mu, że ten kredyt...
– Jagoda, przecież już o tym rozmawiałyśmy. Nie będę się mieszać w wasze sprawy – powiedziałam spokojnym głosem, chociaż aż we mnie kipiało.
– Bardzo ci dziękuję – syknęła. – Tak jest najłatwiej, prawda? Nie mieszać się – jakie to wygodne. Nigdy nie stajesz po mojej stronie – zarzuciła mi i wyszła, trzaskając drzwiami.
Opadłam na fotel. Jak długo jeszcze zdołam to wytrzymać - myślałam... Miałam straszną ochotę na filiżankę gorącej herbaty, ale na myśl o wyprawie do kuchni, na pierwszą linię frontu, jakoś mi się odechciało. Ułamałam sobie kawałek herbatnika i pogrążyłam się w niewesołych myślach. Po raz kolejny zrozumiałam, że parę miesięcy temu popełniłam błąd, za który będę płacić przez długie lata.
Za namową córki przyjęłam ją, zięcia i wnuki do mojego mieszkania. Przedtem gnietli się w wynajętym, płacąc czynsz obcym ludziom, teraz są u mnie. Szkoda tylko, że przy okazji straciłam prawo jakiegokolwiek wyboru. Jakoś już nikt nie pamiętał, że to ja jestem u siebie. Teraz oboje, i córka, jak i zięć traktowali mnie jak darmową gosposię i nianię w jednym.
– Mamo, odprowadzisz jutro Justynkę do przedszkola? Ja nie dam rady – zawołała Jagoda przez drzwi.
No właśnie... Nie, żebym miała coś przeciwko pomocy młodym i opiece nad wnuczętami, ale bolał mnie fakt, że moja własna córka, moja jedynaczka, której nigdy nie żałowałam niczego, traktowała mnie jedynie, jak nie mający żadnych własnych potrzeb automat do pomocy. Nigdy nie zabrali mnie z zięciem nawet do restauracji czy do kina, nie kupili kwiatów, czy czekoladek. Zwracają się do mnie jedynie wtedy, kiedy dom ogarnia jakiś kolejny kryzys – pomyślałam ze smutkiem.
Kolejne dni mijały spokojnie, ale jak się później okazało, była to tylko cisza przed burzą. W czwartkowy wieczór ubrałam się elegancko, ciesząc się na moje długo planowane, samotne wyjście do teatru. Kiedy już prawie stałam w drzwiach, w przedpokoju nagle pojawił się Mirek.
– Mama gdzieś wychodzi? – zdziwił się nieprzyjemnie, jakby opuszczenie przeze mnie domu przed dziewiętnastą było co najmniej jakąś zbrodnią przeciwko ludzkości.
– Idę na przedstawienie, mówiłam wam tydzień temu – powiedziałam, chcąc go wyminąć, ale do akcji włączyła się moja córka.
– Mamo! Przecież my właśnie dzisiaj mamy tę kolację z prezesem firmy Mirka. Kto zostanie z dziećmi?! No przecież tak nie można, jak mama może zostawiać nas na lodzie?!
Przez moment chciałam potulnie zdjąć płaszcz, zapomnieć o teatrze i zająć się wnukami, ale tego wieczoru coś się we mnie przełamało. Mam dopiero pięćdziesiąt pięć lat, nie dam się traktować, jak niepoczytalna staruszka! Zebrałam się w sobie i... wyszłam bez słowa. Na schodach dotarł do mnie podniesiony głos mojej córki, a potem zapadła upragniona cisza.
Sztuka była cudna. Od lat kocham Czechowa, ale to przedstawienie dosłownie mnie zauroczyło. Wyszłam przed teatr rozmarzona, jakby żywcem wyjęta z innej rzeczywistości, ale niestety proza życia szybko dała mi o sobie znać. Na twarzy poczułam podmuch porywistego wiatru, a deszcz sieknął mnie po policzkach. Rozłożyłam parasolkę i pobiegłam w stronę przystanku.
Przez moment tęsknym wzrokiem zerknęłam na stojące w równym rzędzie taksówki, ale wiedziałam, że na takie ekstrawagancje raczej mnie nie stać. Kiedy przechodziłam przez jezdnię, wiatr połamał mi parasolkę, a potem wyrwał mi ją z ręki. W jednej chwili przemokłam i straciłam humor.
– Zapraszam panią, oboje na pewno się zmieścimy – usłyszałam za plecami miły, męski głos. Uśmiechnięty, wysoki mężczyzna około sześćdziesiątki podawał mi właśnie ramię, proponując schronienie pod swoim parasolem.
– Niech się pani nie krępuje – nalegał z uśmiechem. – Leje coraz bardziej, a pod nią się już chyba pani nie skryje przed deszczem – powiedział, wskazując na moją połamaną, tkwiącą w środku miejskiego klombu parasolkę. Wbrew paskudnej pogodzie, mojemu ostatniemu przygnębieniu i idiotycznej sytuacji, roześmiałam się na głos.
Chwila rozmowy z kimś, kogo interesuje co myślę - czy chcę zbyt wiele?
Sama nie wiem, jak to się stało, ale po paru minutach siedziałam z nowo poznanym mężczyzną w przytulnym lokaliku, sącząc sok pomarańczowy. Mój wybawca przedstawił się jako Kazimierz Jabłoński i powiedział, że już parę razy widział mnie w teatrze.
– Jakoś nigdy nie odważyłem się zagadać, ale dzisiaj ta ulewa nieco mi pomogła – zaśmiał się.
Oblał mnie rumieniec. Co ja najlepszego wyprawiam? Jestem wdową, a teraz siedzę sobie, jak na jakiejś randce – zastanawiałam się w duchu, ale Kazimierz ani przez moment nie pozwolił mi na smutne myśli. Opowiadał mi o swoich wnuczkach, ukochanym ogrodzie, różach i hobby.
– Maluję pejzaże. To moja wieloletnia pasja – mówił.
Dobrze mi się go słuchało. Sama nie wiem kiedy, ale zrobiła się prawie jedenasta. Powiedziałam, że muszę lecieć, a on nie krył rozczarowania.
– Szkoda, taki miły wieczór... Zobaczymy się niedługo? – zapytał i poprosił o mój numer telefonu.
Wróciłam do rzeczywistości.
– Ja... Nie wiem, czy to dobry pomysł. Jestem zajęta, poza tym po śmierci męża raczej nigdzie nie wychodzę – tłumaczyłam się, zmieszana.
Westchnął, ale nie skomentował tego, co powiedziałam. Stanowczo za to nalegał, że odwiezie mnie do domu. Wysiadłam z jego samochodu dość pospiesznie i weszłam na klatkę, grzebiąc w torebce za kluczem. W ręku trzymałam zapisany na karteczce numer Kazimierza.
– Na wszelki wypadek, gdybyś jednak chciała kiedyś wypić ze mną kawę – powiedział, dając mi go w aucie.
Wchodząc na górę, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek do niego zadzwonię. Miło byłoby zapomnieć o bożym świecie, ale pomyślałam, że to już chyba nie dla mnie. Szczęśliwie przeżyłam trzydzieści lat z moim zmarłym mężem, po co mi teraz jakieś miłostki? Żeby się na pośmiewisko przed ludźmi wystawić?
W domu córka naskoczyła na mnie krzycząc, że swoją długą nieobecnością wystraszyłam ich na śmierć.
– Już miałem dzwonić po szpitalach, gdzie mama była?! – dołączył się zięć.
Zignorowałam ich pretensje i spokojnie zapytałam, jak minęła kolacja z prezesem Mirka.
– Byłem sam, Jagoda musiała przecież zostać z dziećmi – bąknął z wyraźnym wyrzutem w głosie.
Żale i nieustające pretensje - to miała być moja nagroda?
– Może czas pomyśleć o znalezieniu jakiejś opiekunki – powiedziałam i od razu się zaczęło.
– Mamy płacić ciężkie pieniądze jakiejś obcej babie?! A mama?! To już się mamie nie chce zająć wnukami?! – krzyknęła Jagoda.
– Nie o to chodzi – powiedziałam tylko, ale Jagoda jakby się wściekła. Zarzuciła mi, że mało jej pomagam, nie chcę każdego wieczora zajmować się dziećmi, jestem złośliwa.
Tego już mi było za wiele. Zamknęłam się w moim pokoju, bo poczułam, że zaraz się rozpłaczę na ich oczach. Ja jej mało pomagam?! Gotuję, sprzątam, bo ona nie ma czasu. Odrabiam lekcje z wnuczętami, a ona ma pretensje, że od czasu do czasu chcę wyjść do teatru, lub odwiedzić przyjaciółkę? Jak mogłam wychować aż taką egoistkę?! Kim ja dla niej jestem? Matką, czy gosposią? – zastanawiałam się, ocierając łzy.
Rano atmosfera jeszcze bardziej zgęstniała od pretensji i niewypowiedzianych żalów. Pomyślałam, że mam dość, muszę gdzieś wyjechać. Spakowałam się i pojechałam w góry. Zupełnie bez słowa. Jak Kuba Bogu i tak dalej... Przykleiłam jedynie kartkę do lodówki, powiadamiając ich o moim wyjeździe i zaznaczając bardzo wyraźnie, że nie wiem, kiedy wrócę.
Będą sobie jakoś musieli poradzić sami – pomyślałam z gorzką satysfakcją. Może jak zięciowi skończą się czyste koszule, a córka nie poradzi sobie z gotowaniem, to zrozumieją, ile robię w domu.
Bieszczady były piękne, jak zawsze. Pomimo kłopotów ze stawem biodrowym, dużo spacerowałam, odkrywałam cudowne miejsca. Poznałam nowych ludzi, odżyłam, poczułam, że oddycham, że odnajduję gdzieś siebie. Ostatniego dnia pobytu pomyślałam, że może jednak los chciał, żeby moja znajomość z Kazimierzem miała jakąś przyszłość. Przecież nie musimy od razu rzucać się w Bóg wie jaką historię miłosną. Możemy zacząć od przyjaźni, potem się zobaczy. Po chwili wahania wykręciłam numer jego komórki.
– Bałem się, że już nie zadzwonisz. Szczerze mówiąc planowałem, że będę się czaić w teatrze, aż uda mi się przydybać cię na kolejnej sztuce. Albo krążyć pod twoim blokiem z nadzieją na spotkanie – powiedział wesoło i chcąc nie chcąc wybuchnęłam śmiechem.
– Wiesz, może miałeś rację. Przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy czasem napili się razem kawy, albo porozmawiali o czymś miłym – powiedziałam, a potem zaproponowałam spotkanie za dwa dni.
Zgodził się z radością. Spotkaliśmy się po moim powrocie, w "naszym" lokalu i miałam wrażenie, że znam Kazia od długich miesięcy. Był taki szczery, otwarty. Sama nie wiem, kiedy ale stał mi się naprawdę bliski. Rozmawialiśmy dosłownie o wszystkim, a kiedy opowiedział mi o śmierci żony, jej długoletniej walce z rakiem i swoim opuszczeniu, poczułam pod powiekami łzy. Nagle zrozumiałam, jak czułam się samotna, jak bardzo brakowało mi jakiejś bratniej duszy i jaka jestem szczęśliwa, że spotkałam tak miłego mężczyznę.
Dopiliśmy kawę i poszliśmy na spacer po centrum. Krakowskie planty wydały mi się tego wieczoru wyjątkowo magiczne, jakby z innego świata. Zaszliśmy aż po Wawel, a potem wzięliśmy taksówkę. Żegnając się pod moim blokiem, Kazimierz pocałował mnie w policzek.
– Znajdziesz dla mnie czas jutro? – zapytał nieśmiało.
Kto powiedział, że w moim wieku nie można szaleć ze szczęścia?
Czy znajdę dla niego czas? – pomyślałam gorzko. Jasne, że tak. A co niby fascynującego czekało mnie w niedzielne, samotne popołudnie? Krzyżówka z relaksem? A może jakaś wenezuelska telenowela, która ciągnęła się w nieskończoność?
– O siedemnastej na Placu Mariackim? – zaproponowałam, ale on tylko się uśmiechnął.
– Tak późno? Nie chciałabyś spędzić ze mną całej niedzieli?
Chciałam. Jeszcze jak. Zabrał mnie za miasto. Pojechaliśmy do Ojcowa, byłam zachwycona. Dzień zleciał piorunem, zanim się obejrzałam zapadał zmrok.
– To była cudowna niedziela, dziękuję ci – powiedziałam.
Wysiadłam z jego samochodu w czystej euforii. W końcu kto powiedział, że w moim wieku nie można szaleć ze szczęścia?! Jednak moja radość nie trwała długo.
– Czy mama zupełnie zwariowała?! Kwiatkowska widziała mamę w samochodzie z jakimś mężczyzną! – zaatakowała mnie córka już w przedpokoju.
– O co ci chodzi? – zdziwiłam się nieprzyjemnie. Nie miałam już nawet siły zapytać jej, czy można tak niegrzecznie zwracać się do matki...
– W mamy wieku? Jakieś randki?! – wrzeszczała na mnie, nie przejmując się, że w drzwiach stoi Justynka.
Teraz wszystko było jasne. Jak mogłam się łudzić, że córkę ucieszy moja znajomość z Kazimierzem – pomyślałam smutno.
– Ojciec by się w grobie przewrócił! – naskoczyła na mnie.
– Ojciec nie żyje od trzech lat – przerwałam jej, oschle wchodząc w słowo – a ja mam prawo do odrobiny szczęścia i uśmiechu, zwłaszcza, że w tym domu tego raczej nie znajdę.
– Więc teraz mama powie, że jest z nami nieszczęśliwa, tak?! – wykrzykiwała jeszcze potem takie brednie, że aż zięć wziął mnie w obronę, co nieczęsto się zdarza. Za jakie grzechy znoszę coś takiego na stare lata? – myślałam idąc do swojego pokoju i starając się powstrzymać cisnące mi się do oczu łzy.
Tej nocy nie mogłam spać. Poczułam się tak samotna, jak rzadko. Ojciec by się w grobie przewrócił, akurat! Pewnie chodziło jej o to, że straci darmową opiekunkę do dzieci. Spotykając się z Kazikiem nie będę już taka dyspozycyjna, jak kiedyś – pomyślałam. Jakie to przykre, podejrzewać córkę o takie podłe intencje, ale taka była prawda. Chciała mnie uziemić w domu, na wieki wieków, planując całe moje życie jedynie po swojej myśli...
Nie zostawię cię w tamtym mieszkaniu ani chwili dłużej...
Następnego dnia, w chwili słabości zwierzyłam się Kazimierzowi. Ledwo mogłam wykrztusić to wszystko przez zaciśnięte gardło. Było mi wstyd, że córka tak podle mnie traktuje, bałam się, że to może za wcześnie na zasypywanie go opowieściami o moich problemach, ale zareagował wspaniale. I dość nietypowo, przyznaję.
– Dziewczyno! – powiedział, chwytając mnie za rękę – ty już ani dnia dłużej nie spędzisz w tamtym mieszkaniu!
Powiedział, że jest w szoku po tych rewelacjach, które mu opowiedziałam i nie pozwoli mi tkwić w tym piekle.
– Zamieszkasz u mnie, mam duży dom. Po śmierci mojej Julii parę razy myślałem, żeby go sprzedać, ale jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, że ktoś obcy będzie pił kawę w kuchni, w której przeżyłem z żoną tyle lat – powiedział miękkim głosem.
– To chyba nie wypada... – zaprotestowałam.
Przytulił mnie i ujął moją twarz w swoje dłonie.
– Kwiatuszku, to najbardziej przyzwoita propozycja, jaką może ci złożyć mężczyzna – powiedział, mrugając do mnie żartobliwie. – Będziesz miała osobny apartament. Zamieszkasz na górze, tam stoją trzy puste pokoje, poczujesz się, jak u siebie, zobaczysz. Nie oczekuję niczego, po prostu chcę ci pomóc. Zależy mi na tobie, uwierz mi.
Uwierzyłam. Coś w jego oczach sprawiło, że mu zaufałam. Zresztą, na kobietę w moim wieku, nie czyha już tyle niebezpieczeństw, co na jakiegoś podlotka – zaśmiałam się w duchu. Jednak nie mogłam tak po prostu się wynieść z własnego mieszkania. Nie chciałam uciekać jak szczur, chować się po kątach przed własną córką! Odmówiłam Kazimierzowi, dodając, że jeszcze za wcześnie na taki krok.
– Zamieszkam z tobą, ale jeszcze nie teraz. Daj mi trochę czasu, proszę. A na razie będę się musiała jakoś dogadać z Jagodą, w końcu jestem jej matką – powiedziałam stanowczo.
Zrozumiał. Powiedział tylko, że gdyby coś się działo, mam dzwonić do niego o każdej porze dnia i nocy. Cieszyło mnie to. W ogóle już zapomniałam, jak cudownie mieć na świecie kogoś, kto się martwi, proponuje jakieś rozwiązanie kłopotów, przytula...
Kolejne tygodnie minęły bez większych zgrzytów. Bomba wybuchła dopiero trzeciej niedzieli. Wróciłam ze spaceru z Kazimierzem, roześmiana i szczęśliwa. Weszłam do kuchni, żeby wstawić do wazonu bukiet frezji.
– Proszę, proszę. Widzę, że mamusia ma rewelacyjny humor – zaatakowała mnie córka. – Ja, niestety, nie mogę tego powiedzieć o sobie. Justynka jest przeziębiona, Mirek wyszedł na piwo z kolegami, a ja? Pranie, prasowanie na jutro, brudne gary i...
– Tak czasem bywa, córeczko. Ja też sporo się napracowałam, żeby cię odchować, pracować w szpitalu, dogodzić grymaśnemu podniebieniu taty...
– Akurat! Ojciec był mężczyzną starej daty i uwielbiał twoją kuchnię. A Mirek palcem w domu nie kiwnie, wszystko na mojej głowie, poza tym...
Nie mogłam już tego słuchać. Miałam dość tej zgorzkniałej, wiecznie niezadowolonej z życia trzydziestolatki. Zabrałam kwiaty i zamknęłam się u siebie. Usiłowałam zagłuszyć córkę włączonym radiem, ale jej pełen pretensji głos, krzyczący teraz na Justynkę, przekrzykiwał nawet taneczną audycję w Zetce. Poczułam, że dobry nastrój znika, a w skroniach czuję pierwsze oznaki migreny. Nagle zrozumiałam, że to jakiś koszmar, obłęd. W moim wieku nie mam już przecież czasu do stracenia na głupie błędy i wątpliwości. Chwyciłam za moją komórkę.
– Kazimierz? Słuchaj, ja chyba zmieniłam zdanie...
Od razu zrozumiał, o co mi chodzi i nie wahał się ani jednej chwili.
– To naprawdę cudownie! Pakuj się, już po ciebie jadę – zawołał.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Moja przyjaciółka zakochała się w psychopacie
Nie wiem, czy dam radę być samotną matką
Wujek chciał oddać babcię do domu starców