„Pracuję u znanego bioenergoterapeuty. Widzę jak oszukuje ludzi i naciąga ich na pieniądze, ale nic nie mogę zrobić”

bioenergoterapeuta który naciąga ludzi fot. Adobe Stock, Photographee.eu
Gdy zwróciłam mu uwagę, że kupuje wodę za 50 gr, a sprzedaje za 15 zł, był oburzony. – Pani Ewo, produkty, które kupujemy, są u nas oczyszczane, energetyzowane, uzdatniane. To kosztuje. Faktur nie ma, bo jak mam udowodnić, ile zużyłem energii na biouzdatnienie wody? Ja nikogo nie zmuszam do terapii. Ludzie sami się zgłaszają.
/ 17.05.2021 21:05
bioenergoterapeuta który naciąga ludzi fot. Adobe Stock, Photographee.eu

Wszyscy wierzą w jego moc. Ale ja dobrze wiem, że jedyne, co on potrafi, to wyciągać od ludzi pieniądze. Kiedy pojawił się na naszej wsi, ja byłam w mieście, na studiach. Mama mówiła mi, że sprowadził się do nich jakiś bioenergoterapeuta czy ktoś taki, ale prawdę mówiąc, niespecjalnie mnie to obchodziło. Nasza wieś jest ładna i co chwila przyjeżdżają obcy. Różni – a to jakiś były dyrektor, zachwycony lasem i jeziorem, postanowił wybudować sobie tu letni domek, a to zmęczony zgiełkiem miasta artysta… Ale jednak wieś to wieś – latem piękna, zimą trudna. Więc większość tych przybyszów po jakimś czasie sprzedawała swoje wille i wyjeżdżali z powrotem do miasta.

Byłam pewna, że i ten cudotwórca długo tu miejsca nie zagrzeje

Gdy jednak po studiach wróciłam na wieś, bo w mieście nie mogłam znaleźć roboty, nadal tu był. Przez kilka lat nawet nieźle się urządził. Jak przyjechał, to wynajął na początek mały domek. Tu u nas dużo pustych stoi, bo młodzi do miasta uciekają, a starzy odchodzą… Potem kupił willę, co to po jednym z dyrektorów została. No a teraz ją rozbudował, pole dokupił.

– Miejsce musi mieć, bo tłumy tu do niego zjeżdżają – mówiła mi mama. – Z początku leczył pacjentów w gabinecie, ale teraz to niektórych na całe terapie, na kilka dni przyjmuje. Masaże ma wodne, prądami jakimiś leczy. Cuda robi.
– A przede wszystkim niezłą kasę – zauważyłam kąśliwie.
– Jak możesz?! – wysapała oburzona. – On pomaga ludziom. Prawda, że pieniądze za to bierze, ale żeby dużo, to nie powiem. Ile kto ma, ile kto może. Widzisz, jak Sadlakowa do niego poszła – wiesz, ta starsza, babcia Artura…
– Oj wiem, mamo, przecież nie było mnie tylko pięć lat – pokręciłam głową.
– No właśnie – uśmiechnęła się. – Więc jak do niego poszła ze swoim reumatyzmem, to nawet grosza od niej nie wziął.
– Na innych sobie odbił – wzruszyłam obojętnie ramionami.
– Nie mów tak – broniła go. – Ona tymi swoimi nogami to już ledwie przebierała, kolaniska takie opuchnięte ciągle miała. A on jakieś sztuczki nad nią wyprawił, ziółka przepisał i pomogło. No i maść dał, smaruje do dziś i mówi, że jest lepiej.
– Dał? – zaczęłam podejrzewać, na czym ten cudotwórca zarabia.
– Sprzedał, ale przecież koszty poniósł.

Machnęłam ręką, bo mama była wpatrzona w niego jak w obrazek

Nie ona jedna zresztą, cała wieś go uwielbiała i mówiła o nim w samych superlatywach. Los chciał, że szybko go poznałam. Liczyłam, że po studiach przyjmą mnie do pracy w tutejszym pensjonacie, w końcu finanse kończyłam, na zarządzaniu też się znałam. Ale się rozczarowałam.

– Interes nie idzie już tak dobrze, sama księgowość robię i przy tym ruchu, jaki mamy, to wystarczy – pani Kasia zaprosiła mnie na kawę. – Wiesz, jak to teraz jest, coraz ciężej. W dodatku poza sezonem… Ale w „Ostoi” szukają menedżera?
– Jakiej ostoi? – zdziwiłam się.
– No u pana Waldka… Oj, no w Domu Terapii, on się „Ostoja” nazywa.

No fakt, wyleciało mi z głowy. W sumie to dlaczego miałabym się nie zgłosić? Praca jak praca, swój fach znam, a co mi za różnica, komu będę księgowość robić? Słupki wszędzie tak samo wyglądają. Złożyłam papiery i zadzwonili do mnie już następnego dnia. Sam pan doktor – jak się wyraziła sekretarka – chciał ze mną porozmawiać.

Poszłam na wyznaczoną godzinę. Wtedy pierwszy raz widziałam go z bliska. Nie wzbudził mojego zaufania, wydał mi się taki śliski i niepewny. Dobiegał czterdziestki, lekko otyły, łysiejący. I strasznie się pocił, bez przerwy wycierał kark chustką. Nawet sobie pomyślałam, że skoro z niego taki cudowny doktor, to powinien sobie pomóc. Widać nie potrafił. Ale pan Waldek był konkretny, to jedno musiałam mu przyznać.

– Szukam osoby operatywnej i energicznej – powiedział bez zbędnych wstępów. – Do pani obowiązków należałoby panowanie nad częścią hotelową, czyli przyjmowanie gości, pilnowanie terminów i rezerwacji, kontrola nad personelem. A do tego nieco administracji, no i finanse.
– Dość dużo – zauważyłam ostrożnie
. – Ale w pani gestii tak naprawdę byłby tylko nadzór – uśmiechnął się szeroko, a ja pomyślałam, że zęby to ma albo lakierowane, albo sztuczne.

Zaproponował nawet niezłą pensję, więc podjęłam się tej pracy. Miałam dużo roboty, ale bez przesady. Muszę przyznać, że szef potrafił świetnie skompletować zespół. Każdy wiedział, co ma robić, nikt nie wchodził nikomu w drogę. Musiałam tylko pilnować terminów i sprawdzać papierki.

No i tu pojawił się pierwszy zgrzyt. Pod koniec miesiąca robiłam podsumowanie

Kwoty, jakie zapisywałam, robiły wrażenie. Najwięcej brał za noclegi. Brał – zdzierał właściwie! Wiedziałam, jak to się odbywa, bo przecież zdążyłam już się naczytać ulotek i nasłuchać gadek, jakimi karmił swoich pacjentów. Przemowę miał świetnie opracowaną. Naprawdę przekonująco potrafił opowiadać o tym, jakie znaczenie dla kondycji naszego organizmu ma własne przekonanie i wiara w wyzdrowienie.

I że tę wiarę trzeba cały czas wzmacniać, ale najlepiej robić to w spokoju i ciszy, którą oczywiście on oferuje. No i konieczne są zabiegi oczyszczające, bo większość chorób to efekt zanieczyszczenia powietrza, wody, jedzenia… Tu, w Domu Terapii „Ostoja”, wszystko jest ekologiczne i przebadane. Na przykład woda, bagatela, 15 zł za litr… Szkody nie zrobi, a że również nie uleczy?

Wiem, że ci, którzy decydowali się na terapie, biedni nie są. Dla nich wydanie trzech czy czterech tysięcy za tydzień pobytu – a to minimalna kwota – to nie problem. No i muszę przyznać, że rzeczywiście ludzie ze wsi, których nie stać było nawet na wizytę, nie musieli za nią płacić. No, ale on mógł sobie na to pozwolić – zyski miał niebotyczne, jedną darmową wizytę odbijał sobie na pięciu płatnych. No i maściach, sprzedawanych za ciężkie pieniądze. I to mi się nie podobało.

– Mam wyciągi z kont – powiedziałam, przychodząc do niego z raportami. – Ma pan straszne marże.
– Jakie marże? – zapytał zimno.
No, kupujemy wodę w hurcie, po 50 gr za litr, sprzedajemy za 15 zł – powiedziałam, kładąc mu na stole papiery. – Tak samo produkty spożywcze, zioła, kosmetyki. No i większość nie jest na fakturę, więc tak naprawdę podatki są znikome. Jakby Urząd Skarbowy zrobił kontrolę…
– A coś jest nie tak w papierach?
– No, trochę jakby oszukujemy ludzi…

– Oszukujemy? – wstał za biurka. – Pani Ewo, ja nikogo nie oszukuję. Po pierwsze, produkty, które kupujemy, są u nas oczyszczane, energetyzowane, uzdatniane. To kosztuje. Faktur nie ma, bo jak mam udowodnić, ile zużyłem energii na biouzdatnienie wody przy pomocy moich zdolności? A poza tym, ja nikogo nie zmuszam do leczenia czy terapii. Ludzie sami się zgłaszają. A robią to, bo mam efekty!

Co miałam odpowiedzieć? Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, są zwyczajnie zestresowani albo zmanierowani, lub skarżą się na nadwagę, chroniczne zmęczenie, nadmiar stresu. Tu dostają spokój, opiekę, masaże, kąpiele, hipoterapię… No i zdrowe jedzenie, bo na dietetyczkę i kucharza szef nie żałował. Nic dziwnego, że każdy, kto stąd wyjeżdża, czuje się lepiej. Ale czy to jest leczenie? Zabrałam papiery i miałam wyjść, kiedy pan Waldek się odezwał.

– Mam nadzieję, że rozwiałem wszystkie pani wątpliwości – powiedział. – My tu tworzymy firmę. Solidną, rodzinną, w której wszyscy mamy do siebie zaufanie, a ludzie wiedzą, że mogą na nas polegać. Do pani obowiązków należy dopilnowanie, żeby pacjentom niczego nie brakowało i żeby papiery były w porządku. Ale wysokość marży i koszty leczenia proszę mnie zostawić. To ja tu uzdrawiam.

Wyburczałam pod nosem przeprosiny i wyszłam. Nie chciałam stracić tej roboty, w okolicy nic innego bym nie znalazła, a już na pewno nie za takie pieniądze. Facet robił przekręty, owszem, ale w sumie ludzie, którzy dają się nabrać na jego czary-mary, ani do głupich, ani do biednych nie należą. Wiem, że tak naprawdę, to on nie pomaga, bo moja mama się u niego leczyła na artretyzm. I chociaż twierdzi, że jest jej lepiej, to przecież widzę, że nadal ją boli.

Ale nic nie mówię, bo zgadzam się z nim przynajmniej w tej jednej kwestii: wiara to podstawa leczenia. Więc skoro mama czuje się lepiej… Zaszkodzić jej na pewno nie zaszkodzi. Innym też nie. Jego lekarstwa to dobre jedzenie, zioła, kąpiele błotne i ta pozytywnie naenergetyzowana woda. No cóż, uzdatnia ją magnezem lub wapniem, w zależności od tego, jakie wyniki badań ma pacjent. Szkody nie zrobi, a że również nie uleczy? Czasami mam wyrzuty sumienia, ale szybko je tłumię. Bo co poradzę na to, że ludzie są naiwni? Wierzą w to, w co chcą wierzyć, i potrafią wydać na to fortunę. Zresztą – co ja mogę zrobić? Powiedzieć klientom wierzącym mu bezgranicznie, że to nieprawda, tylko zwykłe mydlenie oczu? Nie mam dowodów, a tu, we wsi, chyba zlinczowaliby mnie za to. No, więc siedzę cicho i pozwalam, żeby dalej uzdrawiał. A najlepiej wychodzi mu odchudzanie… cudzych portfeli!

Czytaj także:
Moja córka zakochała się w... narzeczonym własnej ciotki
Mój syn zerwał z dziewczyną, bo zakochał się w nauczycielce
Moja mama i teściowa zajmowały się wnukiem. I ciągle przy nim kłóciły

Redakcja poleca

REKLAMA