„Poznałem dziewczynę na szybkich randkach i oświadczyłem jej po 3 dniach. Tydzień później została moją żoną”

Wzięliśmy udawany ślub fot. Adobe Stock, Eva
„Nie wtajemniczałem nikogo w nasze plany. Rodzice by się martwili, a znajomi stukali w głowę. Niektórzy znają się całe lata, zanim się pobiorą, i nie wychodzi im. Nie ma recepty na szczęście. Jest tylko nadzieja, a ja ją miałem. W USC w Gdyni wyśmiano nas. – Załatwienie niezbędnych papierów i pozwoleń zajmie minimum trzy miesiące!”.
/ 14.11.2022 17:15
Wzięliśmy udawany ślub fot. Adobe Stock, Eva

Ściskałem bukiet w ręce i nerwowo przełykałem ślinę. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, więc miotałem się po niewielkiej poczekalni jak lew po klatce… A miało być tak pięknie! Wszystko dokładnie zaplanowałem. Najpierw kino, potem spacer dla pobudzenia apetytu, wreszcie kolacja przy świecach, którą osobiście przyszykowałem. Menu było moją ściśle strzeżoną tajemnicą.

Myślałem nad nim od tygodnia

Chciałem, żeby było oryginalnie, ale bez przesady; Stefka nie należy do zagorzałych tradycjonalistek, ale jako rodowita Gdynianka przedkłada zwykłego śledzia nad ostrygi i ślimaki. Szef hotelowej restauracji nie był zadowolony, że jego kucharz bierze wolne akurat 14 lutego, jednak musiał zrozumieć, że tego szczególnego dnia gotuję tylko dla mojej żony. Poznaliśmy się i zakochaliśmy w sobie właśnie w walentynki. Mimo zdenerwowania uśmiechnąłem się, wspominając tamten dzień…

„Szybka randka” – tak to nazywają. Dowiedziałem się o niej od kolegi kelnera.

To tańsze niż dyskoteka – klarował Staszek. – A sytuacja jaśniejsza. Ludność przychodzi, żeby kogoś poznać. I nie udaje, że jest inaczej. W ciągu kwadransa zaliczasz gadkę z pięcioma laskami.

– Ale trzy minuty na jedną? – zdumiałem się. – To za mało, żeby się przedstawić, co dopiero kogoś poznać…

– Masz wyrwać towar, stary, a nie znaleźć pracę! Podoba ci się, umawiasz się na dłuższą randkę. Nie podoba ci się, przesiadasz się i próbujesz z następną.

Pomyślałem, że co mi szkodzi. Niedługo miała mi stuknąć trzydziestka, a ja wciąż byłem sam jak rodzynek w ubogim keksie. Nie prowadziłem życia mnicha, ale przy żadnej dotąd serce żywiej mi nie zabiło. W efekcie rodzice coraz natarczywiej dopytywali się o wnuki, a ja wciąż odpowiadałem, że jeszcze nie znalazłem odpowiedniej kandydatki na żonę. Może nadeszła pora, żebym w ogóle zaczął szukać… I właśnie tak trafiłem na „szybką randkę” zorganizowaną przez jeden z pubów z racji walentynek.

Pub składał się z dwóch sal

W pierwszej grupki osób raczyły się piwem, wymieniały uwagi na temat innych grup i czekały, by wejść do drugiej sali, gdzie brunetka z mikrofonem prowadziła właściwą imprezę. Przy piętnastu stolikach siedziało piętnaście par, a pani organizator co trzy minuty zarządzała przesunięcie. I tak w kółko, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, aż po trzech kwadransach każdy pogadał z każdą. Bardzo sprawna organizacja, za to kompletnie wyzuta z wszelkiej romantyczności. Dzieła dopełniały baloniki w kształcie serduszek i amorki robiące za świeczniki. Zapłaciłem pięć dych za tę szopkę, ale zrezygnowałbym, gdyby nie Staszek. Uparł się, żeby mnie wyswatać.

– Stary, nie rezygnuj! Wśród piętnastu lasek musi znaleźć się choć jedna, której warto postawić piwo albo zabrać do kina.

W efekcie odczekałem swoje i w końcu dostałem kotylion z numerem dwunastym, upoważniający mnie do zajęcia miejsca przy stoliku numer 12. Moją pierwszą randką okazała się dama w wieku balzakowskim o imieniu Lusia. Wyjawiła mi, że jest wdową od trzech lat, prowadzi pralnię chemiczną, ma domek z ogródkiem, gorące serce i teraz, gdy otrząsnęła się po stracie męża, pragnie znowu mieć swojego Dziubaska, któremu będzie prać, piec ciasta, głaskać i… Uratował mnie donośny gong oznajmujący, że trzy minuty minęły. Dziewczyna przy następnym stoliku – atrakcyjna blondynka w mini – obrzuciła mnie taksującym spojrzeniem i ledwie zdążyłem się przedstawić, wydała werdykt:

– Nie.

– Co nie? – zdębiałem, bo chyba lepiej wiedziałem, jak mam na imię.

Nie wysilaj się. Nie jesteś w moim typie.

– A jaki jest twój typ? – spytałem z czystej ciekawości, bo jej skrzywiona w wyrazie pogardy buzia mocno straciła na urodzie; ale nie będę przecież siedział jak niemy wół, gapiąc się dziewczynie w dekolt.

– Luknij tam.

Wskazała brodą stolik z numerem 16. Spojrzałem. No tak, typ ochroniarza, który na siłowni spędza tyleż czasu, co przed lustrem, goląc czaszkę do gołej skóry. I jak tu nie wierzyć w stereotypy… No ale ostatecznie każdy sam wybiera, co lubi. Resztę czasu, jaki nam pozostał, panna przeznaczyła na wyjęcie i odpakowanie gumy do żucia.

Czy było mi przykro?

Może trochę. Nie uważałem się za jakiegoś Brada Pitta, ale nie musiałem też chować się w ciemności. Patrząc w lustro, widziałem twarz, która lubi się śmiać; może nieco za chudą jak na kucharza, ale tu akurat stereotyp zawiódł. Wolałem pieścić cudze podniebienie, niż rozpychać własny żołądek. Zawsze liczyła się dla mnie jakość, a nie ilość. W każdym razie po spotkaniu z blondynką w mini chęć do szybkiego randkowania przeszła mi na amen. Następnych dziesięć rozmów odbębniałem według schematu: „Cześć, mam na imię Zbyszek, pracuję jako kucharz w hotelu, w wolnym czasie oglądam filmy, jeżdżę na rowerze i wymyślam własne potrawy. Nie znoszę wędkowania, fast foodów i komedii romantycznych”.

Jak było do przewidzenia, wymiana informacji przebiegała w miarę gładko do momentu, gdy padała ostatnia kwestia. Większość facetów nie znosi romansideł, tyle że rzadko który przyznaje się do tego tak otwarcie. Panie patrzyły na mnie jak na raroga. Nie wiedziały: kpię, żartuję czy zwyczajnie nie mam wyczucia. Wtedy rozbrzmiewał gong, a ja zabierałem się do rozczarowywania następnej delikwentki. Pani z numerem dziesiątym była przedostatnia. Jeszcze sześć minut i się uwolnię, a potem powiem Staszkowi…

„Nie” – pomyślałem mściwie – „nic mu nie powiem, tylko go walnę. Święty Walenty mu się ukaże”!

Już miałem zacząć swój standardowy tekst – uniosłem głowę, by nie burczeć w blat w stolika –gdy nagle zobaczyłem wpatrzone we mnie kocie oczy. Jak babcię kocham! Moja matka miała kocura, który zawsze, nim mnie udrapnął, gapił się dokładnie tak samo takimi samymi zielonożółtymi ślepiami. Zawsze miałem nadzieję, że tym razem wyczuję moment i mu ucieknę, i wciąż przegrywałem. Bezwiednie cofnąłem ręce. Dziewczyna zrozumiała to po swojemu i uśmiechnęła się. W jej pyzatych policzkach pojawiły się dołeczki. Oczy zalśniły zielonym rozbawieniem. Już nie wydawały się wrednokocie, tylko intrygujące i, cholerka, piękne. Panna odgarnęła brązowy lok za uszko wyglądające jak delikatna, różowa muszla, i byłem ugotowany niczym homar – na czerwono! Pomimo rumieńców palących policzki spróbowałem powiedzieć coś błyskotliwego:

– Cześć, jestem Zbyszek. Kucharz. Szkoda, że na razie gotuję tylko dla obcych. Lubię rower, filmy i to, co sam wymyślę. Nie znoszę wędek, hamburgerów i komedii romantycznych. Wolę horrory.

Akurat tego nie chciałem powiedzieć!

W najśmielszych snach nie spodziewałbym się jednak takiej reakcji.

– Ja też. Im więcej wampirów, żywych trupów i pił łańcuchowych, tym lepiej! Romansidła robią dziewczynom wodę z mózgu, a o horrorach przynajmniej z góry wiadomo, że są nieprawdziwe.

Nie mogłem uwierzyć własnym uszom.

– Jeszcze powiedz, że Stephen King jest twoim ulubionym autorem, a z miejsca ci się o… – zacząłem.

W tej chwili słodki głos brunetki z mikrofonem zaćwierkał:

– Proszę bardzo, panowie, przesiadamy się, ostatnia zmiana, ostatnia szansa!

Rzuciłem dziewczynie z dziesiątką na kotylionie błagalne spojrzenie.

– Nie skreślaj mnie – prosiłem bezgłośnie. – Błagam, daj mi jakiś znak.

– Uwielbiam Kinga, czytam go do poduszki… – szepnęła mi na pożegnanie w taki sposób, że poczułem autentyczne ciarki na plecach, a serce poczęło bić mi jak oszalałe.

Człowiek nie wierzy w takie rzeczy, póki mu się nie przytrafią. W pozornie niepozornej szatynce dostrzegłem szczegóły, które innym umknęły i… zakochałem się jak sztubak. Zakochałem się w jej uroczych dołeczkach, w zielonych chochlikach, w muszelkach uszu godnych najpiękniejszych pereł i nerwach jak ze stali, skoro czytała horrory przed zaśnięciem. W efekcie zakochałem się na amen. I byłem tym faktem przerażony! Czekała w pierwszej sali. Niby nonszalancko sączyła drinka, ale rzucało się w oczy, że na wysokim barowym stołku czuje się niepewnie.

– Ta ci się spodobała? – Staszek trącił mnie w bok. – Niebrzydka, ale za niska dla ciebie. Tylko spójrz na nią.

– Musiała ci nieźle dopiec, skoro tak ją obgadujesz… – mruknąłem.

– Jak sobie chcesz – wzruszył ramionami. – I jakby co, nie krępuj się. Przyszliśmy razem, ale nie musimy razem wychodzić. Też mam zamiar wyrwać jakiś towar. Cześć!

Nawet nie zauważyłem, kiedy zniknął. Całą uwagę poświęciłem dziewczynie przy barze. Podchodziłem wolno, by w końcu stanąć tuż za nią. Choć siedziała, mógłbym pocałować ją w czubek głowy. Niestety, Staszek miał rację: gdyby stanęła obok mnie, wyglądalibyśmy pociesznie – długi i chudy, w okularach obok małej i pyzatej.

Może powinienem się odkochać…?

– Cześć, mała. Jak ci właściwie na imię? – rzuciłem tonem barowego podrywacza.

Zaskoczyłem ją. Wyraźnie nie tego się spodziewała. Odwróciła się i zmrużyła ostrzegawczo zielonożółte oczy. Znowu schowałem ręce za siebie.

Czujesz się równie niepewnie jak ja, czy jesteś zwykłym palantem?

Poczułem ukłucie żalu. A nuż zniszczyłem coś bezpowrotnie? Wóz albo przewóz. Możesz ze strachu przed głupimi komentarzami dalej brnąć w rolę chama, możesz też zaryzykować i przekonać się, czy to jest dziewczyna twoich snów.

– Wybacz, Stefanio. Nie mam wprawy w randkowaniu. Poza tym wystraszyłem się, że po trzech minutach znajomości prawie byłem gotowy ci się oświadczyć. W efekcie zachowałem się jak kretyn. Za karę możesz do mnie mówić „w efekcie”. Podobno nadużywam tego zwrotu.

– Ach, więc to tak…

Uśmiechnęła się zalotnie, lekko przekrzywiając głowę. Brązowy pukiel opadł na policzek z dołeczkiem. Odgarnęła go jednym palcem za muszelkę ucha i… magia wróciła. Po prostu. Aż mi się w głowie zakręciło!

– Powiedz mi tylko jedno. Czemu ja? Czemu z całej piętnastki facetów wybrałaś właśnie mnie? Muszę to wiedzieć! – nalegałam natarczywie, bo zdałem sobie sprawę, że jeżeli nie czuje tego co ja choć w części, to jest źle, bardzo źle. – Wypatrzyłam cię jeszcze w pierwszej sali. Stałeś z kolegą i wyglądało na to, że w przeciwieństwie do niego kiepsko się bawisz. Podobnie jak ja. Trafiłam tu, bo przyjaciółka nie chciała iść sama.

– I tylko dlatego? – spytałem zawiedziony. – Zwróciłaś na mnie uwagę, bo nie pasowałem do obrazka?

– Nie tylko dlatego… – wyznała cicho i nieoczekiwanie zarumieniła się. – Spodobałeś mi się, nie kryję, ale bałam się rozmowy z tobą. Faceci przed tobą byli tacy beznadziejni. Jednak ty wyznałeś…

– …że lubię horrory. Wygrałem główną nagrodę, tak? – nie mogłem ukryć rozżalenia; każde jej słowo mi pochlebiało, ale chciałem czegoś więcej; chciałem, żeby i ona poczuła magię.

– Nie. Dużo bardziej ujęło mnie… – zawahała się, jej twarz znowu pokryła się uroczym rumieńcem. – No, ujęło mnie, że chciałbyś mieć kogo bliskiego, komu mógłbyś gotować. Bo widzisz, od kiedy pamiętam, pomagałam mamie w kuchni. W mojej rodzinie panował tradycyjny podział obowiązków. Mój tata i czterech braci „nie tykali się garów”, za to apetyty mieli spore. Obieranie ziemniaków znienawidziłam na całe życie. Koleżanki, choć miały dużo większe wymagania, dawno wyszły za mąż. Ja chciałam spotkać mężczyznę, który choć czasami gotowałby dla mnie. Niewiele, a jednak nie znalazłam takiego. Do tej pory…

Słuchałem z zapartym tchem i miałem ochotę śpiewać z radości! A więc i ona to poczuła. Prędzej uwierzyłbym w kosmitów niż w miłość od pierwszego wejrzenia. Ale stało się i teraz marzyłem tylko o jednym: zabrać Stefkę z tego zadymionego pubu w jakieś naprawdę romantyczne miejsce. Na przykład nad brzeg morza.

Nie czuliśmy zimna ani upływu czasu

Wziąłem z auta koc i otuleni nim rozmawialiśmy. Śnieg skrzypiał pod stopami, fale migotały srebrzyście, na niebie lśnił księżyc – piękny niczym sam bóg miłości. A kiedy nadszedł świt, zabrałem Stefkę do siebie, gdzie zrobiłem jej nasze pierwsze w życiu śniadanie.

– Nigdy nie jadłam pyszniejszej jajecznicy – wyznała. – Należy ci się nagroda!

Przechyliła się przez stół i pocałowała mnie. Bałem się, że jak każdy zakochany, nawet kucharz, mogłem przesadzić z solą, ale nie, jej usta były słodkie. Bardzo słodkie. Nie kochaliśmy się wtedy. Choć już wtedy wiedziałem, że zostanie moją żoną. Oświadczyłem się trzy dni później i zostałem przyjęty. Nie wtajemniczałem nikogo w nasze plany. Rodzice by się martwili, a znajomi stukali w głowę. Możliwe, że ogarnęło nas szaleństwo, ale niczego w swoim życiu nie byłem tak pewien jak tej decyzji. Niektórzy znają się całe lata, zanim się pobiorą, i nie wychodzi im. Nie ma recepty na szczęście. Jest tylko nadzieja, a ja ją miałem. W USC w Gdyni wyśmiano nas.

– Załatwienie niezbędnych papierów i pozwoleń zajmie minimum trzy miesiące!

Nie poddałem się.

Urzędniczka w Rumii, małej miejscowości niedaleko Gdyni, okazała się bardziej wyrozumiała i przychylna. Dzięki niej zostaliśmy małżeństwem po tygodniu znajomości. Wbrew ponurym wizjom innych, nie odkryliśmy miesiąc po ślubie, że dzielą nas różnice nie do pokonania. Owszem, mieliśmy wady. Ona okazała się śpiochem, a ze mnie w domu wyłaził bałaganiarz. Ale dwa minusy dają plus. Jako ranny ptaszek serwowałem Stefie śniadanie do łóżka, a ona po mnie sprzątała. Obojgu nam to odpowiada. Każde walentynki są dla nas świętem, większym nawet niż rocznica ślubu. A teraz, po pięciu latach, 14 lutego miał się okazać datą jeszcze ważniejszą.

– Skarbie, wspaniale wszystko przyszykowałeś. Herbaciane róże, moje ulubione, aromatyczne świece, potrawy jak zwykle przepyszne…

– To czemu się krzywisz, coś ci zaszkodziło? – zaniepokoiłem się.

– Ależ skąd. Po prostu mam bóle.

– Jakie bóle? Za dużo przypraw?!

– Nie, do cholery! – zirytowała się w końcu Stefa. – Wiem, że miało być pięknie, ale… Rany, Zbyszek, zaczęło się!

– Co… co? – zająknąłem się. – Ach, to! Jak to? Trzy tygodnie przed terminem?!

– Tak to. Nam się śpieszyło, widać ono – dotknęła wypukłego brzucha – też nie chce dłużej czekać. Wzywaj pogotowie… ała!!!

I dlatego teraz miotałem się na poczekalni porodówki, ściskając w dłoni wielki bukiet róż, które raniły mi palce jakby za karę. Wybiegając z domu, mogłem wziąć komórkę, relanium, rzeczy dla Stefy, cokolwiek, a capnąłem te głupie róże. Pielęgniarka stanęła w drzwiach.

– Pan Zbigniew?

– Tak…

Ma pan syna. Żona czuje się dobrze. Coś jej przekazać?

– Tak! – podałem siostrze bukiet. – I proszę powiedzieć, że ją kocham.

– Widzę – zmęczoną twarz kobiety rozjaśnił ciepły uśmiech.

Czyli wziąłem to, co należało.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA