„Potrącił mnie na pasach i jeszcze powiedział, że to moja wina. Nawet nie był zainteresowany tym, czy coś mi zrobił”

Dawałam się wykorzystywać dla miłości fot. Adobe Stock, Serhii
„– Ty jednak nie jesteś normalna! – stwierdził mój ślubny, krzywiąc się z dezaprobatą. – Co ma piernik do wiatraka? Potrącił cię i musi ponieść konsekwencje. A gdyby jechał szybciej? A gdybyś upadła bardziej pechowo? Jak można nie zauważyć człowieka na pasach?! Pewnie pisał esemesa!”.
/ 28.12.2022 20:30
Dawałam się wykorzystywać dla miłości fot. Adobe Stock, Serhii

Aby uczcić zakończenie ważnego projektu, któremu szefowałam, zamierzałam upiec wspaniały tort. W ten sposób chciałam podziękować wszystkim zaangażowanym współpracownikom. Niestety, inaczej mojej wdzięczności wyrazić nie mogłam, premie nie zależały ode mnie. Zaczęłam wyjmować z szafki potrzebne produkty i zorientowałam się, że nie wystarczy mi mąki. W słoju zostało ledwie parę łyżek, a ja potrzebowałam znacznie więcej.

– Szlag by to – mruknęłam i spojrzałam na zegar.

Dochodziła dwudziesta

Okej, zdążę, osiedlowy sklep jest czynny do dwudziestej pierwszej. Zanim narzuciłam na siebie płaszcz, jeszcze sprawdziłam, czy mam proszek do pieczenia. O, też się kończy. Wrzuciłam portmonetkę do kieszeni, nałożyłam botki i wybiegłam z domu. Do sklepu nie miałam daleko, ot minąć skwerek i przejść na drugą stronę ulicy. Wchodząc na jezdnię, upewniłam się, czy nic nie jedzie, i śmiało wkroczyłam na pasy. Gdy byłam na środku przejścia, odruchowo spojrzałam jeszcze w prawo, by sprawdzić, czy drugi pas jest wolny, i wtedy… BUM! Silne uderzenie w bok odrzuciło mnie na parę metrów. To się nie dzieje, zdążyłam pomyśleć, zanim wylądowałam na pokrytej błotem jezdni.

Oszołomiona, z trudem zbierałam myśli. Jak przez mgłę usłyszałam nad sobą męski głos:

– Nic się pani nie stało? Może pani wstać?

Nieco uniosłam głowę i popatrzyłam w kierunku głosu. Nade mną pochylał się jakiś, wyraźnie roztrzęsiony, młody człowiek, parę metrów dalej zauważyłam samochód z otwartymi drzwiami. To pewnie kierowca samochodu, domyśliłam się. Wyciągnął do mnie rękę.

– Nie wiem, jakim cudem pani nie zauważyłem. Chyba przez ten ciemny płaszcz… Wszystko w porządku?

Nie miałam pojęcia, czy cokolwiek jest w porządku, ale… żyłam. Na razie przynajmniej. Przy pomocy „mojego” pirata drogowego podniosłam się i... Oho, zaczynałam już czuć ból w boku, a zdarta do krwi dłoń piekła jak diabli. Pewnie próbowałam nią odruchowo zamortyzować upadek. Krzywiąc się, oglądałam połamane paznokcie i sączącą się spod brudu krew. Wokół nas zbierał się już tłumek przypadkowych gapiów, wśród których dostrzegłam Hannę, moją sąsiadkę. Pewnie wracała ze sklepu i wszystko widziała. Tymczasem grupa gapiów gęstniała, zatrzymywali się przy nas kolejni przechodnie.

Trzeba zadzwonić po pogotowie – doradził ktoś.

– Ci młodzi to jeżdżą, jakby byli sami na świecie – narzekała jakaś starsza pani.

– Policję wezwać! – domagał się jakiś męski głos. – Kto to widział, żeby na pasach…

Gwar robił się coraz większy, ale do mnie dotarły tylko dwa hasła: pogotowie i policja. Pokręciłam głową. Nie uśmiechało mi się tu stać i czekać, aż przyjedzie policja. Mogło to potrwać dość długo, w przypadkach potrąceń zbytnio się nie spieszą, a ja chciałam jak najszybciej wrócić do domu, umyć się, opatrzyć i zastanowić, co dalej.

Nie ma takiej potrzeby – zaoponowałam słabo, równocześnie próbując zgiąć nogę w kolanie i poruszyć ręką.

Mimo bólu udało mi się, więc uznałam, że nie odniosłam większych obrażeń.

– Spiszę tylko pana dane – zwróciłam się do przejętego wypadkiem młodego kierowcy.

Bez słowa poszedł do samochodu i sięgnął po dowód

Wtedy zorientowałam się, że przecież nie mam przy sobie torebki ani niczego do pisania. Ktoś usłużnie podał mi długopis i jakąś kartkę, na której nie bez trudności zanotowałam imię, nazwisko i numery samochodu. Kręciło mi się w głowie, ale sąsiadka podała mi ramię. Widząc, że sprawa nie będzie mieć dalszego ciągu, ludzie zaczęli się rozchodzić, głośno utyskując na młodzież, czasy i upadek obyczajów. Dopiero w domu uświadomiłam sobie, że postąpiłam lekkomyślnie. Bok rwał mnie coraz bardziej, a gdy zdjęłam podarte rajstopy, zobaczyłam, że na udzie rozlewa się potężny krwiak. Oderwałam się na chwilę od analizowania poniesionych ran, aby pochować przygotowane do pieczenia produkty. Miał być tort, a będzie L4, myślałam, wsadzając z powrotem jajka do lodówki. Wątpię, by kogokolwiek ta zamiana ucieszyła.

– Co ci się stało? – moje rozmyślania przerwał mąż, który właśnie stanął w drzwiach i, sądząc po jego minie, nie bardzo wiedział, jak zinterpretować widok moich obnażonych nóg.

Wypadek miałam – odparłam, zamykając lodówkę, i wróciłam do oględzin własnego ciała.

– W kuchni? – z niedowierzaniem rozejrzał się po wnętrzu.

– Nie, nie w kuchni, na ulicy. Potrącił mnie taki jeden. Hanka przyprowadziła mnie do domu.

– Jaki jeden? Mów konkretnie, kobieto! – zdenerwował się. – Wezwałaś policję?

– Nie, żal mi się zrobiło tego młodego kierowcy, wyglądał porządnie, alkoholu od niego nie poczułam… No i grzeczny był – dodałam, jakby ten argument najlepiej tłumaczył moje postępowanie. – Chyba po prostu się zagapił. Po co mu bruździć…

– Ty jednak nie jesteś normalna! – stwierdził mój ślubny, krzywiąc się z dezaprobatą. – Co ma piernik do wiatraka? Potrącił cię i musi ponieść konsekwencje. A gdyby jechał szybciej? A gdybyś upadła bardziej pechowo? Jak można nie zauważyć człowieka na pasach?! Pewnie pisał esemesa albo sprawdzał wiadomości na jakimś tam insta czy innym gramie! – małżonek wyraźnie się nakręcał i zapewne jeszcze długo ciągnąłby swoje dywagacje, gdybym nagle nie wybuchnęła płaczem. – O Boże! Jedziemy na pogotowie – zarządził. – Możesz mieć wstrząśnienie mózgu albo jakiś uraz wewnętrzny, nie wyglądasz dobrze.

Zrobił mi awanturę

Istotnie, teraz, kiedy adrenalina wywołana nagłością zdarzenia opadła, zaczęłam odczuwać nie tylko ból fizyczny, ale też psychiczne rozbicie. Z pomocą męża naciągnęłam spodnie od dresu, kurtkę, buty i dałam się zaprowadzić do auta. Na izbie przyjęć trochę sobie poczekaliśmy, bo na dyżurze był tylko jeden chirurg, a pierwszeństwo mieli ci z wypadków, przywiezieni przez karetki.

Gdybyś nie była taka głupia, to też by cię przywieźli – małżonek czuł jakąś chorą potrzebę dodatkowego dołowania mnie. – Teraz będziemy tu czekać Bóg wie ile.

– Mógłbyś już przestać mówić? Nie poprawiasz mi tym ględzeniem samopoczucia – posłałam mu gniewne spojrzenie. – Zobacz, matki z chorymi dziećmi cierpliwie czekają, więc my też możemy. A jak ci się nie podoba, to jedź do domu. Nic tu po tobie. Nie dość, że nie pomagasz, to jeszcze mnie denerwujesz. Poradzę sobie, wrócę taksówką.

Chyba dopiero teraz zrozumiał, że zachowuje się irracjonalnie, bo spuścił oczy, bąknął „przepraszam” i próbował mnie objąć. Niestety, jego gest wywołał tak ostry ból w potłuczonym boku, że aż jęknęłam.

– Przepraszam – szepnął znowu i dla odmiany chwycił mnie za dłoń.

Tę zdartą przy upadku. Już tylko się skrzywiłam. Ech, faceci… Wreszcie przyszła moja kolej. Lekarz na podstawie zdjęcia rentgenowskiego stwierdził ogólne potłuczenie. Dostałam zastrzyk przeciwtężcowy, a potem wyraźnie przemęczony lekarz wypisał mi receptę na środki przeciwbólowe i maść na siniaki.

Noc, mimo zażytych tabletek przeciwbólowych, minęła mi prawie bezsennie, bo każda próba zmiany pozycji kończyła się falą ostrego bólu, a dzień nie przyniósł specjalnej ulgi.

Kolejna wizyta wykazała, że mam złamane żebro

– I to pechowo dwunaste – współczuł mi lekarz – Niestety, nim się zagoi, to może potrwać kilka tygodni.

Jego mina mówiła, że owo „kilka” należy umiejscowić bliżej dziesiątki niż trójki. Gdy poczułam się w miarę dobrze, poszłam zgłosić zdarzenie na policji.

Dlaczego przychodzi pani tak późno? – zapytał funkcjonariusz.

– Bo najpierw musiałam zająć się swoim zdrowiem. O ile wiem, mam na to tydzień, więc zmieściłam się w terminie.

– Ale my musimy ustalić sprawcę – odbił piłeczkę, wyraźnie niezadowolony.

– Co tu ustalać? Ma pan wszystkie jego dane, a ja potrzebuję zaświadczenia, żeby móc ubiegać się o odszkodowanie.

– Zrobimy, co się da, a pani jeszcze musi udać się do medycyny sądowej – dodał, co chyba miało znaczyć, że czas mojej wizyty dobiegł końca.

Niezadowolona, obita na ciele i duszy, podniosłam się z niewygodnego krzesła. Kiedy wróciłam do domu, zadzwoniłam do placówki medycyny sądowej i umówiłam się na spotkanie.

A kto na panią napadł? – siedzący za biurkiem mężczyzna obrzucił mnie spojrzeniem znad okularów.

– Duży biały – odparłam. – Chyba opel.

– Widzę, że humor pani dopisuje – skwitował i zagłębił się w studiowanie dostarczonej przeze mnie dokumentacji medycznej. – Zatem nie odniosła pani większych obrażeń – zaopiniował, gdy przeczytał wszystkie zaświadczenia lekarskie. – Żebro nie kwalifikuje się do zwolnienia dłuższego niż siedem dni.

– Jak to? Nadal mnie boli. Jak diabli. Czeka mnie leczenie, rehabilitacja – wyliczałam swoje szkody.

– Możliwe – pokiwał głową. – Ale tu – postukał palcem w leżące przed nim zaświadczenia – nie ma o tym ani słowa. Przykro mi, ale mogę wydać ekspertyzę jedynie na podstawie tego, co mam na piśmie.

Czyli dochodzenie moich praw u ubezpieczyciela nie będzie proste. To, co dla mnie było traumą, dla urzędników było jedynie nic nieznaczącym epizodem. Co innego, gdybym została przejechana na śmierć albo uległa poważnemu uszkodzeniu. Wtedy może by się przejęli, ale nie na pewno. Resztę złudzeń odebrało mi otrzymane z policji zawiadomienie, w którym stwierdzono, że zdarzenie zakwalifikowano jako kolizję, czyli wykroczenie, więc kierowca został ukarany jedynie mandatem.

To ma być kara? – złościła się przyjaciółka, której na bieżąco relacjonowałam przebieg sprawy. – Zapłaci taki pięć stów, zabiorą mu sześć punktów i tyle – utyskiwała. – Może powinnaś założyć mu sprawę z powództwa cywilnego? – zastanawiała się, skubiąc ciasto, które przyniosła.

Elka, nie mam na to siły… – westchnęłam. – Proces, o ile w ogóle do niego dojdzie, będzie się ciągnął, kosztował, a wynik jest mocno niepewny. Na razie skupiam się na ratowaniu zdrowia, bo rzeczywiście psyche mi siadła. Kiedy nie mogę spać, zastanawiam się, co by było, gdybym została... – zamrugałam powiekami, bo czułam, że na samą myśl o tym łzy napływają mi do oczu.

– Ale nie zostałaś – weszła mi w słowo. – Więc skup się na tym, co dobre – poleciła.

Znała mnie dobrze

Wiedziała, że kiedy jestem na granicy, znacznie lepiej niż litość działa na mnie szorstkie traktowanie.

– Jesteś cała, możesz chodzić, bez kul, wózek tym bardziej ci niepotrzebny, więc nie rozczulaj się nad sobą i nie zastanawiaj, co by było gdyby, bo to do niczego nie prowadzi. Jasne? – rzuciła mi groźne spojrzenie.

Pomogło i w lepszym nastroju słuchałam tego, co miała jeszcze do powiedzenia.

– Zbieraj rachunki z prywatnych wizyt lekarskich, umów się do psychologa, żeby wykazać straty psychiczne, może weź jakieś zabiegi rehabilitacyjne. Może przynajmniej przyzwoite odszkodowanie ci dadzą.

– Wiesz, jak jest z ubezpieczycielami. Są mili tylko wtedy, gdy przynosisz im kasę. Jak chcesz coś od nich, front się zmienia…

– Wiem, wiem – pokiwała głową – ale to chyba jest do przewalczenia. Oni kierują się zasadą Pareta, która zakłada, że osiemdziesiąt procent poszkodowanych, w obliczu jakichkolwiek trudności, rezygnuje z walki o swoje. Mają to wkalkulowane w zysk. Ty bądź w tych dwudziestu procentach – mrugnęła porozumiewawczo – które nie dają się zbyć byle czym. W żadnym razie nie zgadzaj się na pierwszą zaproponowaną sumę.

– Chyba masz rację – przez głowę przemknęło mi kilka przykładów, w których znajomym udało się, choć nie bez trudu, wywalczyć całkiem przyzwoite odszkodowanie. – Ale chyba bez prawnika się nie obędzie.

– Poradzić się nigdy nie zawadzi. Moim zdaniem powinnaś też zażądać zadośćuczynienia za strach i cierpienie, które zafundował ci ten pirat. Czy w ogóle skontaktował się z tobą? Dowiadywał, jak się czujesz?

– Nie, cisza…

– Nieładnie z jego strony. Rozumiem, że zaraz po wypadku też mógł być w szoku. Ale minęło już trochę czasu, powinien wykazać jakieś zainteresowanie. Sprawdzić, jak sobie radzisz. Od policji dowiedziałby się, kim jesteś i gdzie mieszkasz. Zwykła ludzka przyzwoitość nakazywałaby przyjść z kwiatami i przeprosić – perorowała.

No… niby racja – dopiero teraz uświadomiłam sobie, że sprawca wypadku jakoś nie czuł potrzeby przeproszenia mnie.

Nawet wtedy, gdy pomagał mi się pozbierać z asfaltu. Za to coś napomknął o moim ciemnym płaszczu, jakby sugerował, że owa kolizja była moją winą.

– Wiesz, w pierwszym momencie to nawet było mi go żal, ale teraz, gdy zwróciłaś mi uwagę… On chyba w ogóle nie czuje się winny. Nie dotarło do niego, co mogło się stać przez jego nieuwagę? Że mógł mnie, do ciężkiej cholery, zabić? A wtedy na przepraszanie byłoby za późno.

– W takim razie nie miej żadnych skrupułów – powiedziała twardo. – Niech przynajmniej finansowo go zaboli, gdy podniosą mu składkę OC. No i przedstaw wszystkie rachunki związane z tym wypadkiem.

– Właśnie tak zrobię. Już mi go nie żal – oświadczyłam.

Żal mi siebie, bo skutki tej niby niegroźnej kolizji odczuwam do dziś. Nie tylko fizyczne. Teraz nie wchodzę na pasy, gdy na horyzoncie jest choć jeden pojazd.

Nie wierzę, że zwolni i zdąży się zatrzymać. Z ubezpieczalnią ciągle jeszcze walczę, bo suma, jaką mi w pierwszej wersji zaproponowano, to śmiech na sali, nawet nie pokryłaby poniesionych kosztów. Ale wzięłam sobie do serca radę Elki, żeby się nie poddawać i nie zadowalać byle czym. Myślę też, że im wyższa będzie suma odszkodowania, tym dłużej ten młody kierowca będzie pamiętał o zasadach ruchu drogowego. Czyli walczę nie tylko o swoje odszkodowanie, ale także o bezpieczeństwo innych przechodniów.

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA