Jarek przez cały rok czekał na ten wyjazd. Nie mówił o niczym innym niż o alpejskich stokach. Cieszył się jak dziecko, a ja byłam szczęśliwa, widząc radość malującą się na jego twarzy. Gdybym tylko mogła przewidzieć przyszłość, na ferie pojechalibyśmy w zupełnie inne miejsce.
Najważniejsza osoba w moim życiu zginęła w tragicznym wypadku, i to z mojej winy. To ja zaraziłam go pasją narciarską. Gdyby nie to, nie nalegałby na wyjazd w Alpy.
Nalegałam, ale on był uparty
Od dłuższego czasu dyskutowałam z moim mężem o jego narciarskich umiejętnościach. Nie byłam pewna, czy dać mu wolną rękę na zjazdy.
– Na pewno jesteś na to gotowy? – zapytałam, gdy oznajmił, że zamierza zmierzyć się z czarnym szlakiem.
– No jasne! Jestem w wyśmienitej formie i mam perfekcyjnie przygotowany sprzęt. Żaden stok nie jest mi straszny – mówił Jarek z pewnością siebie.
– No nie wiem. Ja jeżdżę o dobrych kilka lat dłużej niż ty. Mam większe doświadczenie, a nie odważę się na ten zjazd – próbowałam ostudzić jego zapał.
– Przyznaj się, jest ci głupio, bo uczeń przerósł mistrza – patrzył na mnie z ukosa.
– Jarek, nie żartuj sobie. To naprawdę duże ryzyko. Trasa jest stroma i kręta. Na wirażach nie brakuje drzew. A jak coś ci się stanie? Proszę cię, pojedź ze mną łatwiejszą trasą – prosiłam go.
– Justyś, przecież właśnie po to tu przyjechałem. Żeby zmierzyć się z alpejskimi potworami. Wiem, że się martwisz, ale miej trochę zaufania do mnie – przekonywał dalej mąż.
– To nie jest kwestia zaufania, ale realnej oceny sytuacji. Jeździsz dopiero od trzech lat, a pamiętasz chyba, że w zeszłym roku nie mieliśmy zbyt wielu okazji, żeby poszusować? – nie ustępowałam.
– I właśnie dlatego w tym roku chcę to nadrobić. Nie odpuszczę. Ta trasa śni mi się po nocach.
– Nie przekonam cię?
– Choćbyś zatańczyła tu przede mną nago.
– Przed tobą i kilkoma setkami narciarzy? Na mrozie? Dobrze, że mnie ostrzegłeś, bo już zamierzałam to zrobić.
– O, widzę, że wraca ci humor.
– Jarek proszę cię. Obiecaj, że będziesz uważał.
– Daję słowo. Obiecuję, że nic mi nie będzie. Widzimy się na dole, przy stacji wyciągu.
Wypowiadając te słowa, mocno pocałował mnie w usta. Założył gogle i z szerokim uśmiechem uniósł kciuk, dając mi znak, że wszystko jest w porządku. Kilka sekund później zniknął w tumanach luźnego śniegu, które wzlatywały spod jego nart. To był ostatni raz, kiedy widziałam męża żywego. To były jego ostatnie słowa do mnie.
Miałam zła przeczucia
Zjechałam trasą czerwoną i byłam pod jej ogromnym wrażeniem. W polskich górach pokonałam wiele stoków oznaczonych tym poziomem trudności. Ten był znacznie bardziej wymagający. Na szczęście mam doświadczenie, kondycję i dobrą technikę, więc poradziłam sobie bez upadku, ale szusując w dół, zaczęłam myśleć, jak trudna musi być trasa czarna, skoro już czerwona stawia tak duże wymagania.
Dotarłam pod stację i dokładnie się rozejrzałam. Nigdzie nie mogłam wypatrzyć męża. Zgodnie z umową, zaczekałam na niego przed budynkiem. Wypięłam buty z wiązań i usiadłam na ławce przed kawiarnią. Co chwilę pojawiali się kolejni narciarze, którzy wybrali najtrudniejszą trasę w całym resorcie, ale Jarka nie było wśród nich. Mijały kolejne minuty, a ja zaczynałam odchodzić od zmysłów. Wyobrażałam sobie najgorsze.
Nagle jakiś Anglik, który zjechał kilka chwil wcześniej, przejętym głosem zaczął opowiadać swoim znajomym o tragicznym wypadku, który zdarzył się przed chwilą. Gdy zobaczyłam ratowników ruszających na akcję, mało nie zemdlałam. Nie mogłam mieć pewności, ale coś mówiło mi, że chodzi o Jarka.
Nikt nic nie wiedział
Podbiegłam do tego mężczyzny i zaczęłam wypytywać, co widział.
– Niewiele. Niżej widoczność była kiepska. Wydawało mi się, że ktoś przeszarżował i wypadł z wirażu. Mam nadzieję, że tak nie było, bo w tamtym miejscu jest dość duża ekspozycja.
– Widziałeś, kto to był? Możesz go opisać?
– Niestety nie. Sam skupiałem się na tym, żeby nie wypaść z trasy.
Podbiegłam do grupy, która mówiła o wypadku, ale nikt nie był w stanie udostępnić mi żadnych konkretnych informacji. Każdy o czymś słyszał, niektórzy coś tam widzieli, ale nikt nic nie wiedział na pewno.
„To nie Jarek. To na pewno nie mój Jarek” – powtarzałam sobie, ale logika podpowiadała mi inny, mniej optymistyczny scenariusz. Bo skoro to nie on miał wypadek, to przecież powinien już dawno być na dole.
To ja namówiłam go na narty
– To moja wina! To wszystko moja wina – wrzeszczałam zapłakanym głosem, a ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę. Ktoś do mnie podszedł, próbował coś powiedzieć, ale odepchnęłam go. Poczułam, że jeżeli coś stało się mojemu mężowi, to ja będę za to odpowiedzialna.
Jarek wcześniej w ogóle nie interesował się sportami zimowymi. Jego żywiołem było kolarstwo. Gdy w zimowe weekendy ja jechałam z paczką przyjaciół na narty, on wolał zostać w domu i kręcić kilometry na trenażerze, by wyszlifować formę na sezon. Aż pewnego dnia uległ moim namowom i zgodził się spróbować. Użyłam typowego kobiecego zagrania, w stylu: „Fajnie by było, gdybyśmy także zimą robili coś razem”. To było trzy lata temu. Wtedy Jarek po raz pierwszy założył na nogi deski.
Od razu załapał bakcyla. Tamtej zimy w niemal każdy weekend jeździliśmy w góry. Rok później mieliśmy mniej okazji, by poszusować, ale w tym mój mąż miał mocne postanowienie.
– Na ferie jedziemy w Alpy. Rezerwuj sobie dwa... nie, trzy tygodnie urlopu – oznajmił, a ja byłam wniebowzięta.
Gdybym tylko nie nalegała, żeby zaczął ze mną jeździć, gdybym pozwoliła mu realizować jego własne pasje, może Jarek żyłby do dziś, a ja nie byłabym wdową.
Spełnił się czarny scenariusz
Wcześniej cieszyłam się, że w większości sytuacji mogę polegać na swojej intuicji. Teraz przeklinam ten dar. Złe przeczucie trafiło w sam środek tarczy. W wypadku, o którym wszyscy mówili, uczestniczył mój mąż.
Śmigłowiec przetransportował go do szpitala. Jarek doznał ciężkich obrażeń i od razu trafił na salę operacyjną. Dotarłam na miejsce tak szybko, jak mogłam. Gdy dojechałam, operacja jeszcze trwała. Wierzę, że lekarze dali z siebie wszystko. To nie ich wina. Jeżeli ktoś zawinił, to tylko ja, bo nauczyłam go jeździć i nie byłam dość stanowcza, gdy wybrał czarną trasę.
Jarek nie przeżył wypadku. Z ferii wróciłam z trumną z ciałem męża. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam się pozbierać. Wiem natomiast, że nigdy już nie założę nart na nogi.
Justyna, 30 lat
Czytaj także:
„Mąż miał mnie zabrać na luksusowe ferie w górach, a trafiłam do piekła turystów. Wszystko przez jego brudne sekrety”
„Pojechałam z dziećmi na szkolne zimowisko. W dzień przytulałam maluchy, a nocami gorącego nauczyciela biologii”
„Syn wyjechał dorobić w górach jako instruktor narciarstwa. Wrócił ze złamaną ręką i z nieoczekiwaną niespodzianką”