„Po wypadku moja narzeczona poczuła powołanie i poszła do zakonu. Dalej ją kocham, ale nie mogłem jej zatrzymać”

Młoda zakonnica fot. Adobe Stock
Wiem, że kiedyś się ożenię, taka jest kolej rzeczy. Ale czy minie ból po mojej miłości? Tego nie wiem.
/ 06.04.2021 13:45
Młoda zakonnica fot. Adobe Stock

Już w liceum była inna. Przede wszystkim nosiła staromodny warkocz, co ją odróżniało od koleżanek. Nie pamiętam, żeby się kiedykolwiek złościła albo narzekała. Wszyscy ją lubili i, pomimo wysokiej średniej, nikt nigdy nie nazwał jej kujonem! Ja ją kochałem. Od pierwszego apelu w szkolnej auli, od spojrzenia w ogromne, piwne oczy, od uśmiechu, jaki rozświetlał jej piękną, pociągłą twarz. Ta miłość mi nie przeszła…

Gdy oznajmiła: „Idę do klasztoru”, przeżyłem szok

Chciałem o niej mówić „moja dziewczyna”, ale co to za dziewczyna, której nigdy nawet nie pocałowałeś? Zostawało: „moja kumpela” – i nadzieja, że kiedyś przyjaźń zamieni się w miłość. Pokornie czekałem, choć hormony buzowały i dałbym wszystko za porządną randkę z Kasią. Byłem przystojny, zawsze na luzie. Tylko przy niej drętwiał mi język, spinałem się i robiłem z siebie głąba. Marzyłem, żeby spojrzała na mnie inaczej niż na kolegę, ale ona była poza moim zasięgiem; patrzeć mogłem, dotknąć – nie!

Przed maturą przeżyłem szok. Wypełnialiśmy jakieś ankiety o przyszłych studiach i ona przy wszystkich oświadczyła, że… idzie do klasztoru. Jasny gwint! Na szczęście jej rodzice okazali się mądrymi ludźmi. Wymogli na niej, że najpierw skończy studia; jeśli potem nadal będzie trwała przy swoim, oni się zgodzą.

Kasia była jedynaczką. Kochała swoich starych, więc przystała na taki układ. Zobaczyłem światło w tunelu… Bo w ten sposób los dał mi szansę! Było mi wszystko jedno, na jakiej uczelni się zaczepię, byle być blisko niej. Wybrała farmację, więc i ja też. Razem na wykładach, na ćwiczeniach, ja zawsze obok: to musiało się skończyć tak, jak pragnąłem. Może to i prawda, co mówi jej mama, że omotałem ją jak pająk. Kochałem jak wariat, nie zastanawiałem się, czy moja miłość jest dla niej dobra, czy niedobra.

Byłem pewien, że krzywdy jej nie robię!

Uległa po trzech latach.
– Niech już będzie, jak chcesz – powiedziała. – Nie mam siły przed tobą uciekać. Widocznie tak miało być.
– A jesteś ze mną szczęśliwa?
– Jestem. Bardzo.
– To pobierzmy się zaraz po dyplomie.
– Po co ten pośpiech? – śmiała się. – Nigdzie ci nie ucieknę.
– No, spróbowałabyś! I chciałbym zobaczyć tego, co by po ciebie rękę wyciągnął! Byłaby masakra!

Brakowało mi seksu, ale czekałem… Jestem zdrowy, mam swoje potrzeby, musiałem jakoś sobie radzić. Na szczęście jest wiele kobiet, które robią to bez miłości. Ona nie wiedziała o moich skokach w bok. Pewnie byłoby jej przykro, bo skoro ona może wytrzymać, to dlaczego ja nie? Do kościoła chodziła często, lecz bez dewocji. Ja w Boga nie wierzę, ale na kościelny ślub się zgodziłem. Na wszystko bym się zgodził, byle była szczęśliwa. Nawet na szopkę ze spowiedzią przedmałżeńską przystałem. I na jakieś nauki, bez których podobno nie wiedzielibyśmy, jak wspólnie żyć. Ona brała wszystko poważnie, więc udawałem, że ja też.

Ślub miał być w maju. To podobno zły miesiąc na śluby – jest jakiś przesąd, że majowe związki są nieudane, ale myśmy się z tego śmiali. Wesele zaplanowaliśmy w ładnym dworku zajeździe pod miastem. Mieliśmy z tym strasznie dużo zachodu, więc na zmianę jeździliśmy w tę i z powrotem, żeby wszystko było super.

Tego dnia od rana lało. Dopiero pod wieczór niebo się wypogodziło i wyszło jaskrawe, oślepiające słońce. Świat po ulewie był cudowny, zieleń młoda soczysta, w mijanych ogródkach pełno bzu i tulipanów, droga prawie pusta, żadnych tirów, furmanek, ciągników. Nigdzie się nie spieszyliśmy. Przed nami była gładka szosa i cudowna perspektywa wspólnego, szczęśliwego życia.

Kasia nie miała najmniejszych szans, żeby ominąć tego dzieciaka

Wyjechał na rowerku wprost pod koła naszego samochodu. Nikt, żaden mistrz kierownicy nic by nie zrobił, a ona jeździła bardzo dobrze, pewnie, spokojnie, zgodnie z przepisami, bezpiecznie… Im dłużej o tym myślę, tym częściej przychodzi mi do głowy, że wydarzyło się coś, co miało odwrócić nasz życie o 180 stopni, i że ktoś to zaplanował. Jestem facetem, nie wierzę w fatum i inne głupoty. Według mnie wszystko, co nas spotyka, jest kwestią przypadku. Coś kombinujesz, a wychodzi inaczej.

Do śmierci nie zapomnę Kasi klęczącej na asfalcie, rozszlochanej. Krzyczała, że to wszystko jej wina. Nie miała racji. W jednym z domów przy szosie mieszkali ludzie, którzy tego popołudnia siedzieli na werandzie. Wszystko widzieli, więc mieliśmy świadków… Zeznali, że jechaliśmy wolno. Mały wyskoczył jak spod ziemi. Nie widzieliśmy go, bo wypadł z rowerkiem zza kapliczki zasłaniającej furtkę, z której chciał pewnie przemknąć na drugą stronę drogi. On też nas nie widział; kapliczka stała na masywnym cokole obrośniętym bukszpanem i dzikim winem. Dorosły człowiek by nas zauważył, maluch miał oczy na wysokości podmurówki…

Wszystko później sprawdzili i wymierzyli. Nawet prokurator nie bardzo się miał do czego przyczepić i żądał tylko dwóch lat w zawieszeniu. „Kierowca nie ponosi winy” – właśnie tak brzmiał wyrok sądu. Tylko co mi z tego, skoro moje życie się skończyło?! Wszystkie trybunały świata mogłyby ją uniewinnić, a ona i tak wiedziała swoje:
To kara. Za moją niewierność. Za to, że zboczyłam z mojej życiowej drogi. Zawsze wiedziałam, gdzie i po co idę, a jednak zbłądziłam. Nie wiem, czy kiedykolwiek odpokutuję…
– Co ty gadasz? To jakieś brednie! Wybacz, ale jak możesz kochać takiego Boga, który po to, żeby ciebie ukarać za jakieś wyimaginowane winy, odbiera życie niewinnemu dziecku? To chore zmyślenia!
– Ja i tylko ja odebrałam to życie. Ja siedziałam za kierownicą. Ja, zamiast patrzeć na drogę, zagapiłam się na ten bez, taki piękny, bordowy i biały… To trwało mgnienie oka, ale wystarczyło. Co ma Bóg do mojego grzechu? On może mi tylko wybaczyć.
– Sama wiesz, że to bajki! Obarczasz się winą, bo nadal jesteś w szoku. Wszystko minie. Czasu nie cofniesz… Przecież to ja mógłbym prowadzić. To przypadek. Uwierz mi. Niestety, nie uwierzyła.

Życie zakonne jako pokuta? A może jednak powołanie?

Kasia nakazała mi odwołać ślub. Przestaliśmy się widywać, bo tego sobie życzyła.
– Muszę być jakiś czas sama i wszystko jeszcze raz przemyśleć – powiedziała. – Nie gniewaj się. Jesteś dla mnie bardzo ważny, ale teraz mi nie pomożesz.
Wiem, że była na jakichś zamkniętych rekolekcjach. Potem chorowała. Nadal nie chciała mnie widywać. Nie odbierała moich telefonów. Jej mama płakała i tylko kręciła głową, że nie pomoże, kiedy próbowałem się czegoś dowiedzieć.
– Niech pani jej tylko powie, że jest okrutna i nieludzka. Wie przecież, jak ją kocham i jak cierpię… Ma to w nosie?
– Nie wiem. Obiecałam, że już do niczego nie będziemy jej zmuszać. Gdybyśmy się wtedy, po maturze, nie upierali, może by nie doszło do tej tragedii?

Od niedoszłych teściów odebrałem pierścionek zaręczynowy, który kiedyś ofiarowałem Kasi. I kartkę, na której napisała: Nigdy o tobie nie zapomnę. Jeśli mnie naprawdę kochasz, to wiesz, że muszę odejść… Pomóż mi i wybacz. Co mogłem zrobić? Miałem patrzeć, jak cierpi tylko po to, żeby była ze mną? Takim egoistą to ja nie jestem!

Minęło sporo czasu, nim znajomy mi powiedział, że ją widział w jakimś programie telewizyjnym o zakonnicach pracujących z najciężej chorymi i upośledzonym dziećmi. Była w habicie. Podobno miała inne imię i mówiła o sobie: siostra od Świętego Ducha, czy coś w tym rodzaju… Wyglądała na szczęśliwą. Uśmiechała się. Podobno nic się nie zmieniła. Wciąż ją kocham. I wciąż jestem sam, ale myślę, że wcześniej czy później ułożę sobie życie. Ona chyba też by tego chciała. 

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Śmierć psa przeżyłam bardziej, niż śmierć matki
Matka odbiła mi faceta, w którym byłam zakochana
Mąż ukrywał przede mną choroby psychiczne w rodzinie

Redakcja poleca

REKLAMA