„Po tragicznej śmierci córki, nad moje życie nadeszły czarne chmury. Dopiero miłość zdołała je przepędzić”

Załamana starsza kobieta fot. Adobe Stock, WavebreakMediaMicro
„Wszystko się skończyło. Zostałam sama, bo wdową byłam od bardzo dawna, a więcej dzieci nie miałam. Gdyby nie Krysia i Andrzej, nie wiem, czy dałabym radę wrócić do życia. Wszystkie dni zlały się w jedno z następnymi i jeszcze kolejnymi”.
/ 17.07.2022 06:30
Załamana starsza kobieta fot. Adobe Stock, WavebreakMediaMicro

Zimą u Darii i Kajtka zawsze było kolorowo. Najpierw dekoracje świąteczne – zwykle kolorowo ubrana choinka, w styczniu girlandy na Nowy Rok, no i w lutym – wiadomo, walentynki, więc czerwone serca, czasami róże w tym samym kolorze.

Ktoś by powiedział, że to w złym guście, ale Daria uwielbiała dekorować dom na każdą możliwą okazję. Nawet na moje urodziny musiał być chociaż symboliczny balonik przyczepiony do karnisza.

Jej pierwsze święta Bożego Narodzenia z Kajtkiem we wspólnym domu to była feeria kolorów, dekoracji i muzyki. Kolędy z całego świata grane od połowy grudnia do Nowego Roku, ogromna choinka, nawet śmieszny, sztuczny kominek, który dawał iluzję prawdziwego płomienia.

Tragedia goniła tragedię

Kolejne święta zginęły mi gdzieś w mrokach niepamięci. Zlały się w jedno z następnymi i jeszcze kolejnymi. Któregoś roku dostałam zaproszenie od rodziców Kajetana i po prostu tam poszłam. Nie miałam prezentów, byłam w starych butach i za dużej sukience, bo mocno straciłam na wadze, a ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam, było kupowanie nowych ubrań.

Krysia i Andrzej byli w moim wieku, znałam ich z wesela, potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy. Też się zmienili. On schudł, jak ja, ona zrobiła się malutka, jakby chciała zniknąć. Ale psychicznie byli w lepszej formie niż ja, może dlatego, że mieli jeszcze jedno dziecko, które ich wspierało.

Tamta Wigilia, a potem dwa świąteczne obiady były najcenniejszym darem, jaki mogłam dostać od innych istot ludzkich. Nie chodziło tylko o to, że siedziałam przy stole z ludźmi, którzy tęsknili tak samo jak ja i chcieli rozmawiać o Darii i Kajtku. Nie rozmawialiśmy tylko o nich.

Było zaskakująco swobodnie, momentami wręcz się uśmiechałam. Od tamtych świąt zostaliśmy może nie przyjaciółmi, ale dobrymi znajomymi. Dzwoniliśmy do siebie z różnych okazji, umawialiśmy się u Darii i Kajtka, czasem nawet po takiej wizycie szliśmy na obiad.

Czas mijał i chociaż nikt nigdy nie pogodzi się do końca ze śmiercią własnego dziecka, to jednak życie toczyło się dalej. Na ogół to stwierdzenie oznacza, że coś zmienia się na lepsze, chociaż tym razem było inaczej.

Przeciwieństwa się przyciągają

Andrzeja zobaczyłam już z daleka. Zmierzał na grób dzieci kilkadziesiąt metrów przede mną, niósł w ręce coś czerwonego. Dogoniłam go.

– Prawie zapomniałam o walentynkach – uśmiechnęłam się – Ładny balon.

– Ja nie miałem pojęcia o walentynkach do czterdziestki – odpowiedział, wyraźnie ciesząc się na mój widok. – A teraz bez żenady wchodzę do sklepu z tymi takimi pierdółkami i biorę największy balon, jaki mają.

Pomyślałam, że Daria lubiła kicz. Ubierała się w krzykliwe kolory, miała kapcie w kształcie hipopotamów, długie, różowe paznokcie, a na ścianach pełno widoczków z miejsc, w których była. Te takie pastele albo akwarele, które lokalni artyści sprzedają w uliczkach od Grecji po Kraków.

Moja córka jednak była nie tylko księżniczką kiczu. Była też mądrą, wrażliwą osobą, czułą na cierpienie zwierząt i przejmującą się całym złem tego świata. Kiedy poznała Kajetana, myślałam, że przy nim się zmieni. On był poważny, ona roztargniona. On wszystko lubił zaplanować, ona uwielbiała spontaniczne decyzje. Raz nawet powiedziałam do niej:

– Musisz trochę dojrzeć, zobacz, jaki on jest przy tobie dorosły. Czasami zachowujesz się jak dziecko!

Ale on taką ją chciał. Zgodził się na jej tandetne obrazki, kiedy zamieszkali razem, i nigdy słowem nie skomentował jej sweterków z różowym puszkiem czy kolorowych butów. Śmiał się też z jej dowcipów, raz nawet zrobili razem jakiś numer jego siostrze i śmiali się z tego przez następne pół roku.

Jak na początkującego prawnika, miał naprawdę niezwykłe poczucie humoru. Przez moment odpłynęłam myślami, ale Andrzej ściągnął mnie na ziemię:

– Tutaj? – zapytał, mocując balon do marmurowej płyty z ich zdjęciami. – Rany, co tu robi ta panda? To Martyna musiała ją tu przynieść, pewnie któraś z dziewczynek chciała tu to zostawić.

Panda była aktualnie rozmokłą i dość żałośnie wyglądającą maskotką. Pewnie miał rację, Martyna przychodziła na grób brata ze swoimi dziećmi. Widocznie małe podłapały pomysł dekorowania grobowca i przyniosły coś wujkowi, którego nigdy nie poznały.

Daria i Kajtek byli małżeństwem ledwie cztery miesiące, kiedy zginęli w wypadku. On właśnie kończył studia prawnicze, ona cieszyła się bo dostała pracę jako baristka w modnej kawiarni. Z tej okazji ufarbowała sobie włosy na niebiesko, co w połączeniu z jej kolczykiem w nosie i skłonnością do mocnego malowania się dawało efekt, jakby moja córka zmieniła się w jakiegoś elfa.

Jak to, rozwiedli się? Przecież dobiegają 70!

A potem wszystko się skończyło. Zostałam sama, bo wdową byłam od bardzo dawna, a więcej dzieci nie miałam. Gdyby nie Krysia i Andrzej, nie wiem, czy dałabym radę wrócić do życia.

Gdy staliśmy nad grobem dzieci, uświadomiłam sobie, że to już osiemnaście lat, od kiedy nie ma ich z nami. Dziś byliby już po czterdziestce. Niby człowiek wie takie rzeczy, ale ciężko mi było sobie wyobrazić moją Darię w średnim wieku. Podzieliłam się z tą myślą z Andrzejem, a on westchnął głęboko.

– Oni się nie starzeją, tylko my – rzucił w zadumie. – A tak przy okazji, rozwiedliśmy się Krysią. Mówię na wypadek, gdybyście rozmawiały albo się spotkały.

Wytrzeszczyłam oczy. Rozwiedli się u progu siedemdziesiątki? Niedyskretnie zapytałam o przyczyny i Andrzej zaprosił mnie na obiad. Przy gulaszu opowiedział mi, że właściwie to powinni byli rozwieść się dawno temu.

– Wszystko załatwiliśmy po przyjacielsku – zapewnił mnie. – Martyna nawet się nie zdziwiła. Wiesz, Krysia od dawna miała przyjaciela, wszyscy o tym wiedzieli, ja też. To dobry facet, wiem, że się nią zajmie. A ja jestem znów do wzięcia!

To był bardzo miły obiad. Potem poszliśmy poszukać kawy i deseru. Andrzej jednak marudził, że tu nie, tam też nie, więc w końcu powiedziałam, że kawę robię całkiem przyzwoitą, a jak ma czas i obierze mi jabłka, to zrobię szarlotkę.

Czas miał, bo co miał robić świeżo upieczony rozwodnik na emeryturze? To upiekliśmy tę szarlotkę. To niezwykłe, jak swobodnie się przy nim czułam. Wiedziałam, że nie muszę niczego udawać ani nawet się specjalnie starać. Po prostu byłam sobą, a jemu to pasowało. On też mi się podobał, nawet ta jego gderliwość i przewracanie oczami na kolejne ciastka w gablotach mijanych kawiarni tylko mnie śmieszyły.

Tylko przy Andrzeju się śmiałam!

Jako że ja też miałam sporo czasu wolnego, nie musiał mnie długo namawiać na spotkanie następnego dnia. Przez moment zawisło między nami niewypowiedziane pytanie, czy nie powinniśmy iść na grób dzieci, ale ostatecznie zdecydowaliśmy, że wybierzemy się na grzane wino.

I tak to trwało do wiosny. Dzwoniliśmy do siebie codziennie, rozmawialiśmy godzinami. O jakichś zupełnych błahostkach! To było odprężające i nowe, bo od kilkunastu lat nie miałam życia towarzyskiego. A Andrzej potrafił bardzo zabawnie komentować rzeczywistość. Owszem, narzekał, ale robił to w taki sposób, że wciąż się śmiałam.

Pod koniec marca spotkaliśmy na cmentarzu Krysię z tym jej przyjacielem. Przez moment myślałam, że będzie niezręcznie, ale było zupełnie normalnie. Kiedy uprzątnęłyśmy grób i udekorowałyśmy go kwiatami, Krysia odciągnęła mnie na bok.

– Cieszę się, że Andrzej wreszcie się odważył ci powiedzieć – szepnęła. – Widziałam, w czym rzecz, ale on zawsze był taki, wiesz, prawy i uczciwy. Gdybym się z nim nie rozwiodła, pewnie do dzisiaj by do ciebie tylko platonicznie wzdychał – uśmiechnęła się.

– Zaraz, co? – z lekka osłupiałam. – Chcesz powiedzieć, że on… on coś do mnie… że…

– Boże, jeszcze ci nie powiedział?! – Krysia przewróciła oczami. – Wanda, on się w tobie podkochuje od lat!

Przyznam, że ta wiadomość mnie uskrzydliła

Sama się zastanawiałam, co właściwie czułam do Andrzeja. Nazywałam to przyjaźnią i obopólną życzliwością, ale nie mogłam się okłamywać: chciałam być z tym człowiekiem jak najczęściej. Chciałam go w swoim życiu!

Porozmawialiśmy o tym podczas kolacji u mnie. Przyznał się, że rzeczywiście, od kilku lat o mnie myślał, ale w tych okolicznościach nie śmiał nawet marzyć, że kiedyś się do mnie zbliży.

– Przecież to nic złego – powiedziałam z przekonaniem. – Ja jestem wdową, ty rozwodnikiem. Twoja była żona dała nam błogosławieństwo, a dzieci… jestem pewna, że by nam kibicowały. Oni uważali, że miłość to najpiękniejsza rzecz na świecie. Cieszyliby się, że… no… – zacięłam się nagle, zawstydzona, że tak się zagalopowałam.

– Że się kochamy? – dokończył za mnie Andrzej. – Dobra, powiem za siebie: ja ciebie na pewno.

– Ja ciebie też – odpowiedziałam.

– No to witaj w nowym, wspólnym życiu, kochanie! – przyciągnął mnie do siebie.

A potem poszliśmy do warzywniaka po jabłka na szarlotkę. Trzymając się za rękę.

Czytaj także:
„Nauczycielka tak musztrowała nasze dzieci, że chodziły jak w zegarku. Ta dyscyplina zmieniła mojego syna w małego robota”
„Siedziałam z dziećmi w domu a mąż traktował mnie jak nieroba. Pokazałam mu, że macierzyństwo to nie urlop na plaży”
„Po bolesnej zdradzie, przestałam ufać facetom. Choć obecny chłopak nosił mnie na rękach, ja i tak węszyłam spisek”

Redakcja poleca

REKLAMA