Reklama

Jestem zmęczoną życiem, samotną kobietą, która całe życie haruje w polu. Nie mam kontaktu z krewnymi, a teraz jeszcze grozi mi eksmisja. Kompletnie nie wiem, co począć w tej sytuacji.

Reklama

Zaraz za posesją moich rodziców rozciągała się wielka polana. Wśród soczystej trawy, mleczów i niezapominajek wiła się rzeka, a w zasadzie strumyczek z dnem pokrytym piaskiem. Przeszło się po mostku i już człowiek był w lesie...

Bezkresnym, z zagajnikami brzóz, gdzie rosły czerwone koźlaki, z wiecznie zielonymi sosnami oraz bukami i dębami, pod którymi ściółkę rozgrzebywały dziki w poszukiwaniu żołędzi. Okna domu wychodziły na południowy zachód. Uwielbiałam obserwować, jak słońce zachodzi za koronami drzew.

Byłam tam szczęśliwa

Gdy ptaki milkły, a cały świat stopniowo ogarniała cisza, mgła spowita nad ziemią unosiła się leniwie. Usadowiona na parapecie okna, czułam wewnętrzną radość i błogość. Te chwile na zawsze pozostaną w mej pamięci jako najcenniejsze. Mój tata został zatrzymany przez władze w 1951 roku. Począwszy od wiosennych miesięcy, ojciec angażował się w organizowanie akcji decyzji komunistycznych władz. Mama ze łzami w oczach błagała go:

– Uspokój się trochę i daj sobie spokój z tą walką! Ciągle chcesz zmieniać świat, a to do niczego dobrego nie prowadzi! Jeszcze cię zamkną za kratkami i co wtedy? Ja i Julka zostaniemy zupełnie same. Mój kaszel jest coraz gorszy, nie wiem, ile jeszcze pociągnę. A jeśli mnie zabraknie, to jak ona da sobie radę w tym świecie zupełnie sama?

Mama cierpiała na chorobę płuc. Dwa razy do roku, gdy przychodziła wiosna i jesień, jej stan się pogarszał. Bywało, że nie miała siły wstać z łóżka i całe dnie tam spędzała. Po tym jak tata został aresztowany, wszystkie obowiązki związane z prowadzeniem domu spadły na jej barki. Pamiętam, że w październiku tamtego roku było strasznie chłodno i lało jak z cebra. Mama wtedy nieźle się przeziębiła. Gdyby nie pomoc księdza z naszej parafii, który załatwiał jej lekarstwa i mobilizował sąsiadów do pomocy, to nie wiem, jak by sobie poradziła z tą chorobą. Jakoś udało jej się z tego wyjść, choć pożyła potem jeszcze tylko półtora roku. Jakiś czas później zniknął również nasz proboszcz. Krążyły plotki, że go odwołali, ale niektórzy po cichu gadali, że on też siedzi za kratkami. No i tak oto zostałam całkiem sama na tym świecie.

Po prostu zamieszkała w naszym domu

Straciłam bliskich podczas wojny. Nie miałam rodzeństwa. Moi rodzice urodzili się na Kresach, a w naszej wiosce osiedlili się dopiero w 1945 roku. Zostałam sama na świecie. Gdyby nie ciocia Grażyna, trafiłabym do domu dziecka. Jestem jej wdzięczna za to, że uchroniła mnie przed głodem, nakarmiła i dała własne posłanie, jednak nie doświadczyłam od niej ani miłości, ani czułości. Była wobec mnie wymagająca i oschła, całym sercem kochała swoich dwóch synów – Janka i Józka, bliźniaków o trzy lata młodszych ode mnie. Ja wtedy skończyłam siedem lat i od września chodziłam do szkoły.

Ciocia Grażyna po długiej podróży zamieszkała w naszym domu. Zajęła pokój należący wcześniej do moich rodziców. Cały jej dobytek stanowiła niewielka paczka z ubraniami i obraz Matki Boskiej Częstochowskiej oprawiony w pociemniałe ramy. Opowiadała, że jej chata pod Kaliszem spłonęła, a mąż zaginął na wojnie. Nikt tego nie kwestionował, bo w tamtych czasach ludzie mieli dość własnych trosk i nie wtrącali się w cudze nieszczęścia. Dopiero po wielu latach zrozumiałam, że Janek i Józek pojawili się po przejściu radzieckich żołnierzy, którzy maszerowali na Berlin i z powrotem.

Ciocia Grażyna przeszła przez okropne przeżycia! Gdy była w podeszłym wieku i zmagała się z chorobą, zaczęła zapominać o tym, co robi w danej chwili, a wspomnienia z dawnych lat zaczęły powracać. Zdarzało się, że przez całe noce krzyczała i płakała albo siedziała zwinięta w kłębek w kącie. Czasem mamrotała jakieś słowa. To wtedy zaczęłam podejrzewać, co musiało się wydarzyć.

Janek i Józek ukończyli edukację w technikum, ale wcześniej przez jakiś czas pobierali nauki w szkole o profilu rolniczym. Z początku związani byli ze Związkiem Młodzieży Wiejskiej, a następnie przeszli do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, gdzie stali się prawdziwymi aktywistami. Systematycznie pięli się po szczeblach organizacyjnej drabiny – zaczynając od szczebla gminnego, na wojewódzkim kończąc. Udzielali się w sferze turystycznej, byli organizatorami rozmaitych kursów i szkoleń zawodowych, aż w końcu trafili do Juwenturu i rozpoczęli podróże po całym globie.

Zajmowałam się ciocią aż do końca

Prawdziwi spryciarze z nich byli! Przed transformacją ustrojową w 1989 daliby się pokroić za Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, a potem diametralnie zmienili poglądy i zaczęli wychwalać kapitalizm pod niebiosa. W 1993 zdecydowali się na wyjazd na Zachód, zupełnie ignorując przy tym swoją wiekową i schorowaną matkę.

Przygotowałam pogrzeb i czuwałam przy niej zupełnie jak rodzona córka. Na ostatnie pożegnanie dotarł jedynie Janek. Chwilę postał nad grobem, pokręcił się trochę po podwórzu, porozglądał dookoła, zadał parę pytań o różne sprawy, po czym wskoczył do swojego wypasionego samochodu i tyle go widziałam na oczy!

Próbował mi wręczyć jakieś marne pieniądze na pokrycie kosztów pochówku. Traktował mnie jak pokojówkę, więc go odprawiłam z kwitkiem, urażona w swojej dumie. Mieszkaliśmy tyle lat pod wspólnym dachem, jak brat z siostrą niemalże, a mimo to był mi daleki i nieprzyjemny. Wszystko nas różniło, a zwłaszcza miłość cioci Grażynki, której im nigdy nie brakowało, a ja miałam jej w niedostatku. Muszę w końcu napisać, co się przydarzyło mojemu tacie. Przecież w końcu wyszedł na wolność i mógł się mną zaopiekować. Tak długo na to czekałam, tęskniłam za nim i wypatrywałam tego momentu, wypatrywałam…

Wszystko robiłam własnymi rękoma

Nasz pierwszy kontakt po długiej przerwie nastąpił w roku 1956, tuż po ogłoszeniu amnestii. Przybył do mnie z wiadomością, że udało mu się odszukać jakichś dalekich krewnych mieszkających w Łodzi. Oznajmił, że właśnie tam się wybiera, aby załatwić nam lokum i jakoś się zahaczyć w nowym miejscu. Poprosił, żebym poczekała na niego.

Ciocia Grażyna początkowo stroniła od niego. W obawie, że będzie się ubiegał o odzyskanie domu i gospodarstwa. Ale jemu zupełnie nie chodziło o to. Wobec tego ciocia się rozluźniła, a nawet przy obiedzie postawiła na stół ćwiartkę wódki, po której nastąpiła druga i kolejna. Schlali się porządnie. Zaczęli odgrzebywać stare dzieje. Wszyscy płakali. Jak się zbudziłam, leżeli obok siebie na materacu. Tata miał był wrócić maksymalnie za cztery tygodnie. Ujrzałam go jednak dopiero w lipcu sześćdziesiątego dziewiątego, po kolejnym ułaskawieniu... Zamknęli go, gdy protestowali tramwajarze z Łodzi w pięćdziesiątym siódmym.

Trudno się dziwić, że znowu pakował się w kłopoty. Niestety, ostatnia odsiadka kompletnie go zniszczyła. Został z niego żywy trup. Mentalnie też był w rozsypce. Praktycznie nie dało się z nim dogadać. Urządziłam mu pogrzeb na jednym z łódzkich cmentarzy – brakowało nam pieniędzy, żeby przetransportować ciało do grobu, w którym leży mama.

Jako niedoświadczona dziewczyna po podstawówce, jedyne, co znałam, to wiejska rzeczywistość. Wielkie aglomeracje napawały mnie lękiem – hałas, ścisk i smog były nie do zniesienia, czułam się jak w klatce, brakowało mi tlenu i otwartej przestrzeni. Nawet nie miałam okazji się dowiedzieć, czy gdzieś tam mam jeszcze jakichś krewnych, bo porozumienie z ojcem stało się niemożliwe...

Nie było innego wyjścia. Musiałam powrócić do własnego, podupadającego domostwa i zaakceptować przeznaczenie. I tak właśnie postąpiłam, a kolejne trzy dekady upłynęły niczym mgnienie oka. Dom była duży i nieustannie domagał się remontów – kiedy tylko udało się coś naprawić, to zaraz zaczynał ciec dach albo sypał się tynk w innej części budynku. Z musu sama wcielałam się w rolę zduna, szklarza, a niekiedy także murarza czy cieśli. Po prostu nie było innej możliwości.

Straciłam młodość i urodę

Kiedy Janek i Józek pracowali w Polsce, łatwiej było mi przeprowadzać remonty. Co prawda nigdy nie pomagali fizycznie przy pracach, ale zdobywali dla mnie papę, dachówki, cement i cegły w czasach, gdy takie materiały ciężko było dostać. Teraz opowiadają, że dom już dawno by się zawalił, gdyby nie oni, ale to nieprawda! Ciężarówka przyjeżdżała z rachunkiem do opłacenia i zrzucała towar na podwórku. Całą resztą musiałam się zająć sama. Nie przeczę, że materiały budowlane załatwiane po znajomości były dużym wsparciem, ale nic nie dostawałam za darmo.

Z mojego konta oraz z emerytury cioci Grażynki pokrywałam wszystkie wydatki. Kto zatem bardziej się starał? Liczę na to, że sąd spojrzy na to bezstronnie i wyda sprawiedliwy wyrok! Skąd brałam fundusze? Harując jak wół! Jedynie do cięższych prac w polu zatrudniałam ludzi – o zwierzęta, drób i ogródek dbałam sama. W sezonie sypiałam ledwie kilka godzin, a zdarzało się, że w ogóle nie kładłam się spać, bo tyle było roboty! Rozrosłam się. Dłonie mam jak u faceta, szerokie plecy, a moja cera sczerniała od słońca i wiatru.

Zęby mi powypadały, a na wizyty u dentysty czasu brakowało, więc gdy menopauza nadeszła, to wszystko się posypało. Jadłam moczony chleb, ziemniaki i rozdrobnione mięso, bo w innym wypadku niczego bym nie przełknęła. Szybko zaczęłam sprawiać wrażenie podstarzałej i nieatrakcyjnej. Żaden facet na mnie nawet nie spojrzał jak na babę. Ja we własnym wnętrzu zdławiłam wszelkie erotyczne pragnienia, tak że jedynie nocami niekiedy nawiedzał mnie jakiś obłąkany, szalony sen. Rankiem za każdym razem łeb mnie bolał i do południowych godzin snułam się niczym zmora.

Wartość ziemi rosła z czasem

Uważam, że na moje nastawienie miała wpływ ciotka Grażyna. Nie cierpiała facetów, panicznie się ich bała i opowiadała o nich najgorsze rzeczy. Jedynie jej własne dzieci się wyróżniały, a reszta – do kosza! Ale ja dla tych „panów” nie byłam dość mądra, wykształcona, atrakcyjna czy wygadana. W ich oczach prezentowałam się niezgrabnie i pospolicie, więc nie mogłam liczyć na udane życie. Kiedy pochowałam ciocię Grażynkę, mój stan zaczął się mocno pogarszać… Klimakterium dawało mi się we znaki.

Nazywali mnie „chłopką”, lecz moja kobieca strona nie poddawała się łatwo i stawiała zacięty opór. Sporo czasu upłynęło, zanim wreszcie zapanował we mnie spokój i wszystko się wyciszyło. Sądziłam, że nareszcie znajdę chwilę wytchnienia...

Wtedy grom z jasnego nieba strzelił! Janek i Józek wysłali prawnika z żądaniem, abym się wyprowadziła. Dali mi zaledwie dwa tygodnie na spakowanie niezbędnych rzeczy i oddanie kluczy od naszego domu. Zupełnie nie interesowało ich, co się ze mną stanie. Początkowo byłam totalnie zdezorientowana. Po prostu nie rozumiałam, o co im chodzi. Dopiero sąsiedzi uświadomili mi, co się święci!

Okolica, w której przez długi czas miałam swój dom, z biegiem lat zyskała na popularności wśród turystów. Wspaniałe krajobrazy, czyste jeziora, rześkie powietrze, a do tego obfitość grzybów, ryb i jagód sprawiły, że ceny gruntów poszybowały w górę. Każdy kawałek ziemi był na wagę złota – pod działki rekreacyjne, domki letniskowe czy okazałe rezydencje. Janek i Józek wyczuli świetny interes. Znaleźli nabywcę i wynegocjowali naprawdę atrakcyjną cenę za dom wraz z całym obejściem. Byli już nawet po wstępnych ustaleniach u notariusza. Przyszli właściciele przyjeżdżali obejrzeć swoją nową posiadłość. Wtedy postanowiłam dla pewności sprawdzić księgi wieczyste... I tu spotkała mnie niemała niespodzianka – po moich rodzicach nie było w nich nawet wzmianki!

Sama jestem sobie winna?

Ich pobyt tutaj był krótkotrwały, a nikt w tamtym czasie nie zawracał sobie głowy jakimiś dokumentami czy potwierdzeniem prawa własności. W oficjalnych rejestrach widniała jedynie Grażyna, matka chłopaków, oraz jej synowie – naturalni spadkobiercy majątku. O mnie nie było ani słowa. Zastanawiałam się, kiedy udało im się to wszystko pozałatwiać. Szybko wyszło na jaw, że zrobili to już dawno temu. Mieli swoje dojścia w gminie i urzędzie wojewódzkim, więc taki wpis to był dla nich nic. W dokumentach figurowali jako właściciele domu, podwórka, zabudowań gospodarczych, łąki za domem, trzech hektarów lasu i ośmiu hektarów pól uprawnych. A ja? Ja nie miałam zupełnie nic!

Przez kilka dni siedziałam przy furtce, ściskając w ręku siekierę. Przyrzekłam sobie, że nikogo nie przepuszczę, że będą musieli przejść po moim trupie! Ale nie mogłam inaczej... Według prawa nic mi się tu nie należało.

Miałam tu tylko meldunek. Nic więcej. Sąsiedzi powiadają, że ponoszę winę, że powinnam była zadbać o swoje sprawy, a nie egzystować jak bezmyślne, tępe bydlę pociągowe.

Słusznie gadają. Też wtedy, gdy mówią, że na nikim nie da się polegać, bo dla szmalu przyjaciel przyjaciela w balona zrobi, a co tu gadać o takiej postronnej sierotce jak ja. Będą zeznawać na moją korzyść, bo wniosłam pozew do sądu, ale co z tego wyniknie? Zmarnowałam swój żywot! Łąka za chałupą nadal jest, las jeszcze większy, okno spore, weneckie, z szeroką półką, bo takie chciałam wstawić przy ostatnim odnawianiu. Tylko tej dziewczyny z fotografii już nie ma… Kiedy na nią spoglądam na tym wiekowym zdjęciu, to się zastanawiam i nie dowierzam, że to ja. Ja nawet nie potrafię się uśmiechnąć.

Julia, 58 lat

Reklama

Czytaj także:
„Nie mam dzieci, więc chciałam oddać mieszkanie w spadku córce kuzyna. Szybko okazało się, że nie zasługuje na nic”
„Synowe mnie nie lubią, bo ponoć traktuję je jak śmieci. Powinny mnie słuchać, bo lebiegi nie znają nawet przepisu na rosół”
„Harowałem przy odnowie domu po dziadku, ale mój syn tego nie doceniał. Woli szwendać się po świecie za grubą kasę”

Reklama
Reklama
Reklama
Loading...