„Po co ludzie pchają się przed ołtarz? Dla kawałka złotego badziewia mam żyć pod kapciem jednej baby?”

załamany mężczyzna fot. iStock, urbazon
„Na własnym przykładzie przekonałem się, że dziecko to nie jest dobry powód do małżeństwa. Właściwie nie istniał żaden sensowny powód, aby nakładać sobie to przeklęte jarzmo na kark. Wręcz przeciwnie”.
/ 19.06.2024 14:32
załamany mężczyzna fot. iStock, urbazon

Moi rodzice się rozwiedli, gdy miałem trzynaście lat. Stanowczo za późno. Zanim się opamiętali, zdążyli mi zafundować domowe piekiełko. Talerze latały, drzwi trzaskały i szyby w oknach drżały, gdy matka wyzywała ojca od zdradzieckich skunksów i podłych drani. Ojciec odwzajemniał się, nazywając ją paranoiczką i chorą z zazdrości wariatką.

Na ironię zakrawał fakt, że choć średnio raz w tygodniu jedno groziło drugiemu rozwodem, dalej trwali w tej parodii związku niby dla mojego dobra, żebym nie przeżył traumy rozbitej rodziny. Paranoja! Po co w ogóle się pobierali, skoro odkąd sięgałem pamięcią, nie umieli się dogadać? No tak… Wzięli ślub, bo mama zaszła w ciążę i tata poczuwał się do odpowiedzialności.

Na własnym przykładzie przekonałem się, że dziecko to nie jest dobry powód do małżeństwa. Właściwie nie istniał żaden sensowny powód, aby nakładać sobie to przeklęte jarzmo na kark. Wręcz przeciwnie.

Smutne statystki potwierdzały moje obserwacje: małżeństwa wokół rozpadły się jak źle i na chybcika sklecone meble. Gdzie pewność, że akurat mnie uda się zbudować coś trwałego, czego żaden kornik nie ruszy? Nigdzie. Właśnie w tym rzecz: nie istniała gwarancja na udane pożycie małżeńskie. Więzy pętały ducha, odbierały miłości polot i romantyczność.

Z Marceliną mieliśmy układ: zero zobowiązań

Moi przyjaciele, Michał i Barbara, gruchający niczym para gołąbków, których kłótnie wyglądały jak neutralna rozmowa w wykonaniu moich starych, wszystko zepsuli, gdy postanowili koniec studiów uczcić weselem. Że niby skoro mają dyplom magistra i są tacy dorośli, poważni, odpowiedzialni, to dojrzeli też do małżeństwa.

– Kretyństwo! – prychnąłem, gdy Misiek poprosił mnie na świadka tej tragedii (bo że skończy się tragedią, nie miałem najmniejszych wątpliwości).

– Co was napadło? Na co wam oficjalna zgoda na bycie razem?! Bo większy kredyt dostaniecie, bo pracodawcy przychylniejszym okiem patrzą na zaobrączkowanych, bo rodzina naciska? Nie dajcie się szantażować. Kochacie się, to się kochajcie na zdrowie i nie psujcie tego jakimś durnym świstkiem! Mam rację? – zwróciłem się po wsparcie do Marceliny.

Byliśmy tak jakby razem. To znaczy, od paru miesięcy nie spotykaliśmy się z nikim innym. W sensie intymnym, bo oczywiście na smyczy jej nie trzymałem.

Na imprezie w akademiku koleżeński buziak nieoczekiwanie przerodził się w coś namiętnego i wylądowaliśmy razem w łóżku. Skoro nazajutrz nie uznaliśmy tego za jednorazowy wyskok ani błąd stulecia, chyba nasza przyjaźń ewoluowała w stronę czegoś więcej. I to bez obaw o nagłe komplikacje, bo Marcelinę na hasło „małżeństwo” również skręcało.

W jej rodzinie rozwody należały niemal do tradycji. Poza małżeństwem dziadków, którzy mieli właśnie obchodzić złote gody i stanowili wyjątek potwierdzający regułę. Ale może ze względu na nich teraz wzruszyła ramionami, mówiąc:

– Komuś musi się udać, nie? Ja się już zgodziłam zostać druhną.

– I ty, Brutusie?! – jęknąłem.

– Bo zamiast gratulować, obrzydzasz! – wytknęła mi Baśka.

– Właśnie – poparł ją narzeczony. – Daruj sobie. Podjęliśmy decyzję i nie zmienimy zdania. A jak nie chcesz być moim drużbą, trudno, przeżyję, chociaż będzie mi przykro…

Postawiony pod ścianą, nie miałem wyjścia. Przyjaźń, cholera, zobowiązuje, ale ręka mi drżała, gdy własnym podpisem musiałem poświadczyć, że Michał i Barbara stali się nową komórką społeczną i rodzinną. Gdzieś w głębi serca, podobnie jak Marcelina, miałem jednak malutką nadzieję, że im akurat się uda. Bo komu, na litość boską, jak nie im?!

Przez pierwsze trzy lata pozornie wszystko szło pięknie. Baśka dostała wymarzoną pracę, Michał awansował. Potem zdobyli kredyt, kupili małe mieszkanie, potem nieduży samochód, urządzali się w dorosłym świecie, obrastali w piórka i dobra doczesne, pojawił się temat dzieci… Cenę ponosili, a jakże. Taką jak wszystkie małżeństwa, moim skromnym zdaniem. Zagonieni, zapracowani, planujący wciąż do przodu – mieli coraz mniej czasu wyłącznie dla siebie.

Blask w ich zakochanych oczach przybladł, jakby miłość rozmienili na drobne: na rozmowy o odsetkach, nowej kanapie, scysjach z szefem, zalanej przez sąsiadów łazience, zakupach na weekend, wizycie u teściów, o sporach, o tym, co ważniejsze: wymiana okna w kuchni czy oddanie auta do blacharza. Oraz o pojawiającym się wciąż jak bumerang temacie dzieci.

Baśkę instynkt macierzyński pilił coraz bardziej i chciała odstawić pigułki antykoncepcyjne, ale zapracowanemu Michałowi nie spieszyło się do ojcostwa i radził poczekać.

– Aż co?! – piekliła się Baśka. – Aż twoja szanowna mamusia upomni się o wnuka, a ty raczysz znaleźć czas i wykrzesać dość siły, by spłodzić potomka?! Za chwilę będę za stara!

– Masz dopiero dwadzieścia siedem lat – zaoponowałem, popijając piwo.

– Ty to się w ogóle nie odzywaj, tchórzu jeden! Myśmy coś zbudowali przez te trzy lata, a ty i Marcelina…? Jak długo, wygodny draniu, zamierzasz ją zwodzić? Do czterdziestki? Aż się ocknie i stwierdzi, że zmarnowała życie?! Zero męża, domu, dzieci…

– Nie każdy jest stworzony do tego miodu – odparłem w imieniu swoim i Marceli, która taktownie milczała, uśmiechając się tylko z lekka.

Barbara nie pierwszy raz próbowała ją podburzyć, ale moja dziewczyna lojalnie dotrzymywała warunków niepisanej umowy. Pochyliłem się i pocałowałem ją w rękę. Miała takie ładne, szczupłe palce, których nie szpeciła żadnymi pierścionkami. Obrączka też by źle wyglądała na jej dłoni. Oboje to wiedzieliśmy. Zresztą po co psuć doskonały układ? Wystarczyło spojrzeć na naszych niby szczęśliwych przyjaciół. Ostatnio nie szczędzili sobie złośliwości, starając się nawzajem przekonać do swoich racji.

Miał wyrzuty sumienia 

Jednak w najgorszych snach nie przewidziałbym dalszego rozwoju wypadków. Barbara przestała się upierać. Za to w tajemnicy odstawiła pigułki i trzy miesiące później oznajmiła wszem wobec radosną nowinę. Radosną?! Byłem przy tym i widziałem, jak Michała siekło. Normalnie nie mógł uwierzyć, że kobieta, którą kochał i szanował, potraktowała go w sposób tak ohydnie instrumentalny!

Przez trzy dni pił na umór, a potem – wciąż zły i rozgoryczony – zdradził żonę z pierwszą chętną panienką. Czego nie pochwalałem, ale jakoś tam rozumiałem. Gorzej, że gdy wytrzeźwiał, naszły go wyrzuty sumienia i jak ostatni kretyn wyznał wszystko małżonce. Jeśli liczył na taryfę ulgową za szczerość, srogo się zawiódł. Baśka długo nie myślała, z miejsca wywaliła go z domu, po czym wystąpiła o rozwód. Tak po prostu.

– Koniec bajki „żyli długo i szczęśliwie” – podsumował Misiek, którego przygarnęliśmy pod nasz dach. Ściślej – dach był mój. Marcelina swoją kawalerkę wynajmowała, choć nie sprzedawała. Kolejny punkt niepisanej umowy, która nas wiązała, zarazem dając poczucie niezależności.

– Nie zamierzam błagać o litość. To ona pierwsza mnie zdradziła. W pewnym sensie… – spojrzał na mnie, jakby czekał na potwierdzenie.

– Jasne – mruknąłem pocieszająco. – Lepiej teraz się rozwieść, niż skazywać dzieciaka na los, który znam aż za dobrze z własnego domu…

– Tylko szlag mnie trafia, że urodzi i wychowa mojego syna czy córkę bez mnie! Przecież chciałem zostać tatą. Kiedyś tam… ale nie tak, wzięty znienacka, podstępem! – zaklął szpetnie, po czym zapadł się w sobie i gapił zrozpaczonym wzrokiem w ścianę.

Marcela kiwnęła na mnie. Wyszliśmy do kuchni pogadać.

– Musimy coś zrobić – stwierdziła zdecydowanie. – Pomóc im. Przecież ci idioci wciąż się kochają, tylko się okropnie pogubili. Jak rozmawiam z Baśką, to na zmianę płacze albo też przeklina. Znaczy, że jej zależy.

– Ale co możemy zrobić? Dwoje ludzi niewierzących w małżeństwo? Oni wierzyli i proszę, jak skończyli…

– Bo przed ślubem mieli w głowie wyidealizowany obraz tego, co będzie po ślubie. Ludzie się z wiekiem zmieniają, ujawniają się nowe cechy, pogłębiają przywary. A im dalej w las, tym para mniej się o siebie stara, jakby przysięga zwalniała z zabiegania o ukochaną osobę. A kiedy dochodzi do poważnych różnic ideologicznych, każda ze stron utwardza swoje stanowisko, nie chce iść na kompromis. Niegdyś kochający się ludzie ranią się na oślep i grożą rozwodem, który zdecydowanie za łatwo dostać. Ludzie pobierają się z niewłaściwych powodów

Coś w tym było… Gdyby moi rodzice zamiast wrzeszczeć, podjęli trud prawdziwej rozmowy, może nie skończyłoby się rozwodem, który zresztą oboje ciężko odchorowali. O dziwo, już po oficjalnym rozstaniu między nimi bardzo się poprawiło i czasem żartowali, że niepotrzebnie się rozeszli.

– Zaraz, chcesz powiedzieć, że Baśka wcale nie chce się rozwieść? Tylko karze Michała za całokształt, a za zdradę w szczególności? Rany, czemu po prostu nie odpuści, nie zapomni…

– Jezu, ty naprawdę jesteś durny! Takiej rzeczy nie da się zapomnieć. Natomiast można ją wybaczyć.

– A od kiedy to taki ekspert z ciebie?

– Nie ze mnie, tylko z mojej babci – stwierdziła z dumą. – Na przyjęciu jubileuszowym zdradziła mi sekret swojego rekordowo długiego małżeństwa. Choć różnie między nią a dziadkiem bywało, nigdy nie brali pod uwagę wyjścia awaryjnego, jakie daje rozwód. Poza tym jej zdaniem ludzie za szybko się pobierają i ze złych powodów. Wpadka, korzyści finansowe, naciski rodziny, Kościoła, strach przed samotnością, przyjaźń, udany seks…

– Racja, gdyby przyjaźń i dobry seks wystarczały za powód, już od trzech lat bylibyśmy po ślubie – zażartowałem. – Ale jeżeli to nie wszystko, to co?

– Ciekawość – odparła Marcelina. – Ciekawość, co przyniesie kolejny wspólny dzień. Plus głębokie wewnętrzne przekonanie, że nie chcesz tej wspólnej przyszłości – jakakolwiek by była – dzielić i odkrywać z nikim innym. To chyba wystarczy.

– Aha… – bąknąłem skołowany, bo nigdy nie podchodziłem do małżeństwa w taki odkrywczy sposób.

W ogóle unikałem wszelkich dygresji „ślubnych”. Może faktycznie byłem niedojrzałym, wygodnickim tchórzem? Więc skąd niepokój, który nagle mnie ogarnął? Większy nawet niż strach przed obrączką… Bo czy Marcelina jest ciekawa? Mnie, nas i tego, jacy będziemy za rok, dwa, za dwadzieścia lat? Przestraszyłem się, że tak naprawdę guzik ją to obchodzi. Dlatego zgadzała się na tę głupią umowę pod tytułem „zero komplikacji”.

A mnie… ciekawość wręcz zżerała! Chciałem zobaczyć pierwszy siwy włos na jej skroni, przekonać się, do kogo będą podobne nasze dzieci. Boże, wcale nie ślubu się lękałem, tylko tego, że stracę Marcelinę, że pogubimy się jak moi rodzice i przyjaciele, zapędzimy w kozi róg…

– Mądrze prawisz – pokiwałem głową. – Misiek już żałuje, tylko duma nie pozwala mu się przyznać. A Baśka… Znam ją od stu lat. Nie jest zapiekła, tylko popędliwa. Gdy ochłonie…

– Chodzi o to, żeby się opamiętali, zanim dojdzie do rozprawy w sądzie.

– No to im pokażmy, że małżeństwo to jednak ekstra rzecz. Tak świetna, że i my… postanowiliśmy się pobrać – wypaliłem. – Co ty na to? Poprośmy ich na świadków! Niech się zajmą wraz z nami przygotowaniami. Niech sobie przypomną, jak się cieszyli na własny ślub, jacy byli szczęśliwi, pełni nadziei. Może wtedy jeszcze raz rozważą wszystkie za i przeciw…

– Nie trzeba – burknął Michał, wchodząc do kuchni. – Nie musisz się poświęcać, stary. naprawdę. To też fatalny pretekst do małżeństwa.

– A ty co, podsłuchiwałeś?

– Podsłuchiwałem i przyznaję wam rację – westchnął. – Oboje z Baśką nawaliliśmy i zamiast przyznać się do błędu, brnęliśmy coraz dalej. Aż stanęliśmy przed ścianą, którą postanowiła rozwalić jednym ciosem, stąd pozew. Ale nic z tego! Nie dam jej rozwodu tak łatwo, będę walczył. Będę błagał, żebrał, wystawał pod drzwiami, słał kwiaty, śpiewał piosenki pod balkonem. Nie zapomni mi zdrady, ale może wybaczy, jeśli wciąż kocha…

– Kocha – powiedziała z uśmiechem Marcelina. – Wczoraj, jak dzwoniła, żeby się wyżalić, niby od niechcenia zapytała, czy pamiętamy, że masz kłopoty żołądkiem i powinieneś właściwie się odżywiać.

– Tak? – ucieszył się. – To lecę!

I już go nie było. Staliśmy z Marceliną, patrząc sobie w oczy – i jeszcze głębiej… Tam, gdzie kończyło się „ja i ty”, a zaczynało „my”. Okazja, by sprytnie oświadczyć się ukochanej kobiecie, zachowując przy tym twarz, minęła. Teraz musiałbym uklęknąć, ukorzyć się i otwarcie wyznać, że nie wyobrażam sobie życia bez niej. I wtedy ona powiedziała:

– Zgadzam się. 

Tymoteusz, 28 lat

Czytaj także:
„Toksyczna teściowa niszczyła moją żonę. Przede mną zgrywała troskliwą mamusię, a własną córkę zaszczuła do granic”
„Sąsiadka podbiera mi cukier, choć opływa w dostatek. Narobiła dzieci i myśli, że wszystko jej się należy za darmo”
„Mama wykluczyła mnie z życia i z testamentu, bo ożeniłem się z rozwódką. Nigdy nie poznała swoich wnuczek”

Redakcja poleca

REKLAMA