Jeszcze kilka lat temu, gdy ktoś pytał mnie, kim jestem, odpowiadałam bez wahania: „jestem kobietą sukcesu”. Praca była całym moim światem, ale nie zawsze tak to wyglądało. Przez całe lata marzyliśmy z mężem o czymś zupełnie innym: o rodzinie.
Musiałam porzucić sny o rodzinie
Przez pierwsze pięć lat naszego małżeństwa mieliśmy nadzieję, że w końcu się uda. Chodziłam od lekarza do lekarza, znosiłam bolesne badania i zabiegi, a Marek trwał przy mnie, choć widziałam, że i jemu jest coraz ciężej. Kiedy skończyłam 36 lat, usłyszałam od specjalisty, że szanse są minimalne. To było jak kubeł zimnej wody.
Przez kilka tygodni nie mogłam się z tym pogodzić. Wpadłam w ciężki dół, przeżyłam nawet coś na kształt żałoby. Ale w końcu podjęliśmy z Markiem decyzję: czas przestać żyć w zawieszeniu, w wiecznym oczekiwaniu. „Być może bycie matką nie jest mi pisane. Ale to przecież nie znaczy, że nie mogę się spełniać na innych polach. Nadal mogę być szczęśliwa”, tłumaczyłam sobie.
Praca stała się moim lekarstwem. Wciągnęłam się w obowiązki, zdobywałam kolejne szczeble kariery i jeszcze przed 40. urodzinami zostałam dyrektorem operacyjnym jednego z największych banków w kraju. To był ogromny sukces, na który ciężko pracowałam, i w tamtym momencie byłam dumna z tego, co osiągnęłam. Rodzina? Odsunęłam te marzenia na bok, mówiąc sobie, że życie nie zawsze daje wszystko, czego pragniemy.
Wszystko zaczęło się od zmęczenia. Byłam przekonana, że to tylko stres albo przepracowanie. Marek żartował, że w końcu dopadła mnie moja własna ambicja. Ale kiedy pewnego ranka zrobiło mi się niedobrze na widok kawy, coś we mnie pękło. Wiedziałam też, że miesiączka, zawsze punktualna, wyjątkowo mi się spóźniała. Kupiłam test ciążowy. Gdy zobaczyłam wynik, zrobiło mi się słabo.
– Marek? – zawołałam drżącym głosem.
Przyszedł szybko, jakby wyczuł, że coś się dzieje. Bez słowa podałam mu test. Patrzył na niego długo, potem na mnie, a na końcu jego twarz rozjaśnił uśmiech.
– To naprawdę się dzieje?
Pokiwałam głową, a łzy popłynęły mi po policzkach. Cieszyliśmy się jak dzieci, choć gdzieś w środku pojawił się też strach. Miałam 41 lat, a moje życie było zaplanowane co do minuty. Jak to wszystko pogodzić?
Los postanowił zagrać mi na nosie
Początkowo nie mówiłam nikomu o ciąży. Chciałam poczekać na wyniki badań, upewnić się, że wszystko jest w porządku. Gdy usłyszałam bicie serca naszego dziecka na badaniu, w końcu poczułam, że to rzeczywistość, że moje marzenie naprawdę się spełni. Ale radość przyćmiła jedna myśl: jak powiedzieć o tym w pracy?
Rozmowę z szefostwem odkładałam tak długo, jak mogłam. W końcu, w czwartym miesiącu, zebrałam się na odwagę. Prezes spojrzał na mnie zaskoczony, gdy oznajmiłam, że spodziewam się dziecka.
– Ekhm... Edyta, gratuluję, ale... To mocno komplikuje naszą umowę – zaczął ostrożnie. – Jesteś kluczową osobą w firmie. Nie możemy pozwolić sobie na twoją nieobecność przez rok urlopu macierzyńskiego. A potem... Wiadomo, jak to jest. Dzieci ciągle chorują...
– Rozumiem – odpowiedziałam, kompletnie zbita z tropu.
– Powiem wprost – dodał. – Zostałaś wybrana na to stanowisko między innymi dlatego, że byłaś w pełni dyspozycyjna. Wiedzieliśmy, że nie masz dzieci i nie planujesz ich mieć.
Zamarłam. Te słowa były jak cios w twarz. Nagle poczułam, że cała moja ciężka praca, wszystkie sukcesy, były tylko dodatkiem do tej jednej rzeczy: mojej bezdzietności.
Marek był wściekły, gdy mu o tym opowiedziałam.
– Jak oni w ogóle śmieli coś takiego powiedzieć? To jest dyskryminacja!
– Może – westchnęłam. – Ale mają rację... Kim mnie zastąpią na rok? Przechodzimy teraz fuzję, to jest nie do pogodzenia... Z ich perspektywy...
– A z naszej perspektywy? – przerwał mi. – To się już dzieje, Edyta. Będziemy mieli dziecko. I teraz musimy wymyślić, jak dostosować do tego nasze życie.
To pytanie nie dawało mi spokoju przez kolejne tygodnie. Próbowałam znaleźć rozwiązanie, ale każdy scenariusz wydawał się zły. Jeśli zostanę na stanowisku, moje dziecko będzie musiało wychowywać się z opiekunką od samego początku, a ja wrócę do pracy niedługo po porodzie. Jeśli zrezygnuję, stracę wszystko, na co pracowałam przez lata.
Jak można dać takie ultimatum?
Rozwiązanie tego dylematu przyszło do mnie dopiero w siódmym miesiącu ciąży. Siedziałam w swoim biurze, spoglądając na harmonogram zadań i myśląc o maleńkiej istocie, która wkrótce pojawi się na świecie. W końcu wzięłam telefon i zadzwoniłam do prezesa.
– Rezygnuję – powiedziałam, zanim zdążył się przywitać.
Przez chwilę panowała cisza, a potem usłyszałam jego głos:
– Rozumiem. Szkoda, ale życzę ci powodzenia.
Odkładając słuchawkę, poczułam dziwne połączenie ulgi i strachu. Marek, gdy mu o tym powiedziałam, objął mnie i uśmiechnął się szeroko.
– Jestem z ciebie dumny – powiedział. – Pieniędzmi nie musimy się przejmować. A kariera? Nie przejmuj się. Jak maluch podrośnie, to znajdziesz coś nowego. Z takim doświadczeniem? O nic się nie martw, kochanie.
Dzisiaj, dwa lata później, patrzę na naszą córeczkę bawiącą się na dywanie i wiem, że podjęłam właściwą decyzję. Straciłam pracę, która była dla mnie wszystkim, ale zyskałam coś znacznie cenniejszego. Bywa ciężko, nie będę udawać, że ten przeskok był dla mnie łatwy, ale każda chwila z Klarą wynagradza mi wszystkie poświęcenia. Od dwóch lat jestem pełnoetatową mamą i muszę przyznać, że jest to znacznie bardziej satysfakcjonująca praca niż jakakolwiek, którą miałam wcześniej.
Dopiero teraz zaczynam się rozglądać za dodatkowym zajęciem, bo czuję, że brakuje mi już korporacyjnego światka. Obecnie, rozważam przyjęcie posady wykładowczyni na jednym z uniwersytetów ekonomicznych. To coś zupełnie innego niż praca w banku, ale daje mi elastyczność, która jest teraz dla mnie najważniejsza. Zarobki, oczywiście, są nieporównywalne do tych, które miałam w banku, ale to nie ma znaczenia. Przez kilkanaście lat kariery zarobiłam tyle, że właściwie mogłabym już przejść na emeryturę.
Mimo wszystko, chociaż nie żałuję swojej decyzji i kocham swoją córkę nad życie, czuję, że mam sobie jeszcze coś do udowodnienia. Moje doświadczenie zawodowe nie może pójść na marne, a jednocześnie wiem, że nigdy nie wrócę do korporacyjnej machiny, bo zwyczajnie nie nadążę już za jej tempem.
Idealna oferta pojawiła się sama
Pewnego dnia, przeglądając oferty pracy, natrafiłam na ogłoszenie o wakacie na konsultanta do spraw zarządzania projektami finansowymi w średniej wielkości firmie. Praca miała być częściowo zdalna, z elastycznym czasem pracy. Od razu poczułam, że to może być coś dla mnie. Napisałam aplikację, a kilka dni później otrzymałam zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną.
Rozmowa była dziwnie odprężająca. Rekruterka, kobieta około czterdziestki, spojrzała na moje CV z uznaniem.
– Pani Edyto, ma pani ogromne doświadczenie. Dlaczego chciałaby pani dołączyć do naszej firmy? Wygląda na to, że była pani na szczycie... Nie będzie się pani tu nudzić?
Uśmiechnęłam się i odpowiedziałam szczerze:
– Wie pani, mam teraz ważniejsze priorytety. Szukam miejsca, w którym mogę realizować swoje umiejętności, ale i mieć przestrzeń na własne życie. Dobry pracownik to szczęśliwy pracownik. Tak na dłuższą metę – odparłam z uśmiechem.
Tydzień później otrzymałam ofertę pracy. Byli otwarci na każdą formę: pełen etat, pół etatu, pełen etat z opcją zdalną. Przyjęłam propozycję. W końcu uczę się, jak godzić pasję zawodową z miłością do rodziny. Nie czuję tej samej adrenaliny, którą czułam, będąc dyrektorem, ale to nie ma znaczenia. Ważne jest to, że spełniam swoje marzenie podwójnie: zarówno w domu, jak i w pracy.
Czasem Marek żartuje, że jestem teraz kobietą sukcesu w zupełnie nowym wymiarze. I chyba ma rację. Bo prawdziwym sukcesem jest to, że mimo strat, znalazłam równowagę między pracą a miłością, ambicją a życiem rodzinnym. To nie był łatwy proces, ale wiem jedno: teraz jestem naprawdę szczęśliwa.
Czy czegoś żałuję? Może tylko tego, że Klara nie urodziła się jeszcze wcześniej. Ale czy wtedy moje życie potoczyłoby się tak samo? Nie wiem. Jest dobrze tak, jak jest.
Edyta, 43 lata
Czytaj także:
„Siostra wymyślała kolejne intrygi, by pozbawić mnie spadku. Ja nie jestem w ciemię bita i pokażę jej na co nie stać”
„Byłem księdzem, ale nie dlatego stanąłem przed ołtarzem. Myślałem, że jest mi pisana miłość do kobiet”
„Rodzinna firma miała nam przynieść fortunę. Plan nie wypalił, więc teraz nie mam ani brata, ani pieniędzy”