– Nie wytrzymam z tym durniem – mówię sama do siebie. – Dopiero szósta rano, a ten już wali w kaloryfer, żeby mnie wkurzyć. Nie ma się do czego przyczepić, bo w moim mieszkaniu jest cisza; nawet radia jeszcze nie włączyłam, więc o co mu chodzi? Ciągłymi pretensjami wymógł na mnie, że chodzę po mieszkaniu w papuciach, wydałam kasę na specjalny system zraszania kwiatów na balkonie, bo narzekał, że mu kapie, słucham muzyki przez słuchawki, a temu marudzie i tak niedobrze…
Wiecznie coś nie tak! Nawet już w administracji naszego osiedla radzą mi, żeby nie zwracać uwagi, bo i tam zalazł wszystkim za skórę. Ja mówię na niego Dzięcioł, bo kiedy mu się coś nie podoba, a zdarza się to kilka razy dziennie, zaczyna stukać w przewody wentylacyjne albo w sufit, dając mi do zrozumienia, że znowu mu coś przeszkadza.
Zamieniłam moje duże mieszkanie na dwa mniejsze, w jednym zamieszkałam sama, drugie oddałam córce. Właściwie od początku uprzykrzał mi życie sąsiad z drugiego piętra. Narzekał na hałasy dobiegające z góry, czyli ode mnie, albo na to, że za głośno trzaskam drzwiami windy (jakbym tylko ja z niej korzystała!), a nawet wymyślił, że gdy gotuję brokuły lub kalafior, u niego okropnie śmierdzi.
Raz i drugi grzecznie z nim rozmawiałam, tłumacząc, że nie na wszystko mam wpływ, a poza tym bardzo uważam, żeby nikomu nie przeszkadzać, więc jego uwagi nie mają pokrycia w faktach. Niestety, to nic nie dało, bo Dzięcioł wiedział swoje i był wyraźnie nastawiony na awantury i sprzeczki. Nawet się dziwiłam, że taki na oko sympatyczny starszy pan może być aż do tego stopnia konfliktowy i szukający dziury w całym.
Mój zmarły mąż miał podobny charakter, ale jednak w porównaniu z sąsiadem to był anioł, więc nawet ja – zaprawiona w znoszeniu mężczyzny o trudnym usposobieniu – po jakimś czasie miałam dosyć i na zwróconą mi niesprawiedliwie uwagę odpowiedziałam ostro i zagroziłam, że jeśli się nie odczepi, zobaczy, na co mnie stać!
To były takie strachy na lachy, bo z natury jestem łagodna i nie lubię się kłócić, ale każdy, nawet święty miałby dosyć ciągłych połajanek i pretensji. Doszło do tego, że bałam się odkurzać, żeby nie usłyszeć natychmiastowego pukania z dołu wzywającego mnie do zachowania ciszy. Dzięcioła nie obchodziło, że zgodnie z regulaminem członków spółdzielni mieszkaniowej mam prawo korzystać ze wszystkich urządzeń od godziny szóstej rano do dwudziestej drugiej, nie ograniczając decybeli. On miał swoje przepisy i według nich mnie dyscyplinował.
O co mu naprawdę chodzi?
Zastanawiałam się, czemu się nie czepiał innych lokatorów, ale odpowiedź była prosta. W naszej klatce schodowej mieszkali sami młodzi ludzie, w większości mężczyźni – silni, wysportowani, jak to się teraz mówi napakowani na siłowniach, więc wysoki wprawdzie, ale szczupły Dzięcioł zwyczajnie się ich bał i nie prowokował zwady.
Ze mną było dużo prościej: sześćdziesiątka z plusem, samotna, widać, że niekoniecznie zamożna, spokojna, wydawała mu się idealną kandydatką do wylewania na nią własnych frustracji i humorów. Nie lubię się kłócić. Zawsze mi się wydawało, że każdy konflikt można załagodzić, i jak do tej pory mi się to udawało, ale był jeden warunek: musiałam wiedzieć, o co naprawdę toczy się spór i czy druga strona jest skłonna do kompromisów.
W czasie mojego trzydziestoletniego małżeństwa wypracowałam sobie taki sposób dochodzenia do zgody, że najpierw zastanawiałam się, czemu mój mąż chodzi nabzdyczony i o wszystko się czepia, a dopiero potem szukałam sposobu wyciągnięcia z niego prawdy o złym humorze i marudzeniu.
Na przykład przestawało mu smakować to, co gotuję; było albo za słone, albo niesłone, albo kwaśne i gorzkie, albo w ogóle do niczego… Już miałam wybuchnąć i dolać oliwy do ognia, ale coś mnie tknęło i zaczęłam go obserwować. Zauważyłam, że kupił sobie leki na nadkwasotę i że chodzi dziwnie zgięty, więc zagroziłam, że przestanę gotować, jeśli nie zrobi kompleksowych badań. I co? Wyszło, że jest chory i dlatego tak męczy mnie i siebie, chodzi blady i jest ciągle zmęczony. Po kuracji wszystko minęło, a ja utwierdziłam się w przekonaniu, że co nagle, to po diable!
Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić…
Niestety, mojego marudnego sąsiada prawie nie znałam, więc trudno mi było rozpoznać przyczynę jego zachowania. Mógł mieć jakieś swoje powody, ale mógł mieć także po prostu wredny charakter i na to by się już nic nie poradziło. Ilekroć go widywałam, zawsze był sam, nawet w święta nie słychać było z dołu żadnych odgłosów, zupełnie jakby tam nikt nie mieszkał. Gdyby nie to stukanie, można by było podejrzewać, że mieszkanie jest puste.
Jeden raz wydawało mi się, że jest okazja przełamania lodów między nami. Otóż spotkaliśmy się w pobliskim dyskoncie, i to przy tym samym regale. Udałam, że chcę kupić coś, co stało na najwyższej półce poza moim zasięgiem, więc poprosiłam, żeby mi to podał. Nie zareagował. Nawet nie spojrzał w moją stronę. Kompletnie mnie zignorował. Po prostu odwrócił się i odszedł. Zrobiło mi się strasznie głupio i postanowiłam, że od tej chwili on też jest dla mnie powietrzem!
Kilka dni później rozpętała się straszna wichura. Mam pokój od zachodu, a stamtąd akurat wiało, więc nic dziwnego, że otworzył się górny lufcik i deszcz zaczął zacinać na mieszkanie.
Mój reumatyzm nie znosi wilgoci. Kiedy do niej dołącza jeszcze wiatr, jestem zesztywniała tak, że prawie skrzypię, i nie powinnam nawet pomyśleć o wchodzeniu na stołki czy krzesła. Cóż jednak robić, kiedy nagle staje się to konieczne?
Więc przysunęłam krzesło do okna i chwyciwszy się regału z nadstawką, ostrożnie weszłam na parapet. Niestety, mechanizm zamykający lufcik się zaciął i nic nie pomogło moje szarpanie się i próby zatrzaśnięcia okna. Zbyt długo stałam z podniesionymi rękami, zrobiło mi się nagle słabo, zakręciło w głowie, resztkami sił chwyciłam się regału i pociągnąwszy go, wylądowałam na podłodze przykryta drewnianą konstrukcją, która utworzyła nade mną mocny dach, który zaklinował się między rogami pokoju.
Leżałam z podciągniętymi nogami pod regałem, mając akurat tyle miejsca, żeby dotknąć kaloryfera. Bałam się poruszyć, nie wiedząc, jak zachowa się wtedy regał i czy mnie nie przygniecie do podłogi. Nie miałam żadnej możliwości samodzielnego wydostania się na zewnątrz ani wezwania pomocy. Nikt by mnie nie usłyszał, nie miałam przy sobie komórki, moja sytuacja była trudna, jeśli nie tragiczna.
Zorientował się, że coś jest nie tak
Nie miałam również leków, które zwykle przyjmuję, więc pomyślałam, że muszę spróbować wezwać pomoc, bo inaczej po mnie. Zaczęłam stukać w kaloryfer, ale nie dłonią, tylko zewnętrzną stroną palca, na którym noszę dwie obrączki: swoją i zmarłego męża.
To był jedyny sposób, żeby ktoś mnie usłyszał.
To strasznie długo trwało, bo podobno moje stukanie było ledwo słyszalne. Gdyby nie wyczulone zmysły mojego sąsiada i jego uczulenie na hałasy, nie wiem, co by się ze mną stało. Zorientował się, że coś jest nie tak. Najpierw sprawdził mieszkania nad sobą, potem dzwonił do wszystkich sąsiadów, którzy byli w domu. U mnie nikt nie odpowiadał, a jak twierdził, musiałam być w domu, bo wcześniej słyszał jakieś szuranie, więc to właśnie u mnie coś się musiało dziać.
Wezwał policję i straż, oni potem pogotowie. No i muszę przyznać, że to był najwyższy czas. Skoczyło mi ciśnienie, byłam odwodniona i wariowało mi tętno. Nie ma co mówić: sąsiad maruda uratował mi życie! Kiedy tylko poczuję się lepiej, pójdę mu podziękować albo zaproszę go do siebie. Już nie mówię o nim Dzięcioł, tylko Anioł. Nawet imię ma anielskie – Michał. Bardzo do niego pasuje!
Czytaj także:
„Sąsiad to stary tetryk, któremu wszystko przeszkadza. Wyzywał nas od durni, aż w końcu doczekał się śmierdzącej zemsty”
„Mąż zginął w pożarze. Po tym zdarzeniu mój 8-letni syn z obsesją w oczach i fascynacją podpalał co się da”
„Chcieliśmy sprzedać dom, ale gdy pojawiał się klient, sąsiad wylewał gnojówkę, by nie dopuścić do transakcji”