Gdy podjechałyśmy pod klinikę na coroczne szczepienia, Lady wydała z siebie odgłos wyraźnie świadczący o tym, że nie jest zbyt zadowolona. No cóż, żaden pies nie lubi wizyt u weterynarza.
– Uszy do góry. Będę cię trzymać za łapę – pocieszyłam ją. Nawet na mnie nie spojrzała. Wysiadła z auta i poczłapała przed siebie ze smętnie zwieszonym łbem. Ostatnio w ogóle zachowywała się jak zmęczona życiem staruszka. Zima czy lato – nie robiło jej różnicy. Kiedyś nie mogłam jej zagonić do domu, teraz spacer nudził ją po kilku minutach.
Miała już swoje lata, więc może nie wypadało jej uganiać się za motylkami? Poza tym ze wstydem przyznaję, że ja też przerzuciłam się na mocno osiadły tryb życia. Krótkie spacerki z Lady – to była cała moja gimnastyka.
– Dzień dobry, byłyśmy umówione na piątą, do doktora Błażeja.
– Przykro mi. Rozchorował się – poinformowała mnie recepcjonistka.
– Jego obowiązki przejął doktor Mateusz. Nowy, nieco ekscentryczny, ale świetny fachowiec. Zaraz panią przyjmie. Proszę chwilę poczekać.
– Oczywiście – pokiwałam głową. Lubiłam doktora Błażeja, był miły i szarmancki. Ale przyszłam tu zaszczepić Lady, nie po komplementy. Usiadłam na krześle.
Lady ułożyła się u moich stóp. Wyrosła na dużą sunię. A dziesięć lat temu wyglądała jak biała, puchata kuleczka…
– Najmłodsza, siódma z miotu, dlatego bez rodowodu i za pół darmo – pamiętam, jak zachęcał hodowca, gdy obchodząc Targi Psów, kolejny raz zawędrowałam przed jego stoisko. „Nie mam za dużo pieniędzy. Właśnie się przeprowadzam, powinnam biegać po wyprzedażach mebli, a nie kupować szczeniaka, ale…” Sprzedawca uśmiechnął się i pokiwał głową, jakby wszystko rozumiał.
– Niech zgadnę – powiedział. – Przez całe dzieciństwo marzyła pani o piesku, ale rodzice nie chcieli się zgodzić.
– Konkretnie mama. Pedantka. Z byle sprzątania robi wydarzenie, a gościom każe chodzić w kapciach. Nie zniosłaby obecności włochatego stwora w swoim salonie. Nic dziwnego, że tatko wyłysiał tak szybko…
Mężczyzna się roześmiał.
– Okej, dziewczyno! Dajesz dwie setki i zabierasz psiaka. To i tak tanio. Niżej nie zejdę, bo to jednak rasowy pudel. Kupno musi zaboleć.
– Zaboli. Zabraknie mi do łóżka. Będę spać na materacu – mruknęłam.
– Ale z własnym psem!
Co racja, to racja. Czym prędzej wyciągnęłam pieniądze z portfela.
– Powtarzam, kołnierz jest konieczny, póki rana się nie zagoi! – w moje wspomnienia wdarł się mocny, męski głos. – Iza, zaopiekuj się panią, dobrze? W porządku, kto następny?
– Skoro pan tak twierdzi…
Staruszka z burym kotem w objęciach sprawiała wrażenie przytłoczonej werwą młodego weterynarza.
Nawet nie zauważyła, kiedy przekazał ją w ręce recepcjonistki.
– Teraz chyba my – powiedziałam, podrywając się z krzesła. Lady z powolną gracją przeszła z leżenia do siadu. Przekrzywiła głowę, zaintrygowana nowym głosem i osobą. Facet miał około trzydziestki. Był rudy i piegowaty, ale w sumie sprawiał sympatyczne wrażenie. Zamaszystym gestem wskazał mi drzwi gabinetu. Rozpięty kitel rozchylił się, ukazując bermudy w papugi i żółtą koszulkę w jakieś dziwne wzory. Ekscentryczny? Jeśli chodzi o strój – na pewno…
Czy on ze mną flirtuje, czy chce mnie upokorzyć?!
Weszłam i przycupnęłam na brzeżku krzesła. Lekarz zmierzył nas uważnym spojrzeniem spod jasnych rzęs.
– Co dolega… – zerknął w kartę i uniósł lekko brwi. – Lady?
– Ależ nic, przyszłam ją tylko zaszczepić – zapewniłam pospiesznie.
– Hmm… – pokiwał głową. Czyżby coś sugerował?
– Owszem, przyznaję, ostatnio jest nieco osowiała – dodałam. – Ale ma już dziesięć lat, więc może dlatego. W odpowiedzi cmoknął i poklepał stół. Chyba nie sądził, że Lady da radę tam wskoczyć! Gdybym bardzo ją poprosiła – to może, ale po co?
– Za wysoko! – zaprotestowałam. – Poza tym ona się stresuje…
– Doprawdy? – wyczułam ironię.
Pudlica nie sprawiała wrażenia zdenerwowanej. Pomachała krótkim ogonem na znak, że doskonale wie, czego się od niej oczekuje, i… siedziała dalej.
– Nie będzie sobie robić obciachu, udając kangura. To arystokratka, prawdziwa Lady, nie tylko z imienia – wyjaśniłam z dumą.
– Widzę – pokiwał głową. – Dlatego szkoda, że taka utuczona.
Aż mnie zatkało… Zaczerwieniłam się i spuściłam wzrok, jakby pił osobiście do mnie, bo jako łasuch mocno odbiegałam od ideału wieszaka. On był szczupły, a umięśnione łydki wskazywały, że coś trenował. Jazdę na rowerze, grę w piłkę albo… kopanie leżącego. Bo zanim wymyśliłam ripostę, ciągnął spektakl upokarzania dalej.
– Oczywiście dla spokoju ducha możemy zrobić analizę krwi, moczu, nawet badanie ultrasonografem, choć wiem, co wyjdzie. Otłuszczone narządy, za wysoki poziom cholesterolu, cukru… Nie wnikam w pani przyzwyczajenia, ale Lady potrzebuje ruchu i odpowiedniej diety. W przeciwnym razie do ospałości wkrótce dołączą problemy z sercem, wątrobą, nerkami. Cukrzyca? Oby nie – stwierdził.
– Więc poproszę, dla mojego spokoju ducha, przejść od słów do czynów – wycedziłam z wściekłością.
Po sympatycznym wrażeniu nie zostało śladu. W podstawówce miałem rudego kolegę z imponującymi siekaczami. Żałowałam go, bo dzieciaki mu dokuczały, nazywając Wiewiórem. Gdy w podzięce za przychylność wrzucił mi żabę do tornistra, przestałam się nad nim rozczulać. Może nie każdy rudzielec był fałszywy, ale ja trafiałam na te paskudniejsze okazy.
– Wedle życzenia – uśmiechnął się pojednawczo, a w jego piegowatych policzkach pojawiły się urocze dołki. Zielone oczy zaiskrzyły rozbawieniem. Bo przecież nie chęcią flirtu, prawda? Taki pasjonat zdrowego odżywiania i sportu nie zainteresowałby się wielbicielką czekolady i zalegania bykiem przed telewizorem!
Padałam na nos, truchtając po alejkach. Lady też
Ostatecznie wyszło na jego. Analizy odebrałam parę dni później. Znowu najadłam się wstydu, bo usłyszałam to samo co wcześniej. Lady potrzebowała diety i ćwiczeń. Bezkompromisowy weterynarz zapisał jej „karmę dla grubasów” i co najmniej pół godziny przebieżki dziennie. Rower jako pomoc naukową stanowczo odrzucił, bo coś tam. Nie słuchałam go zbyt uważnie. Rozpraszała mnie jego energia, błysk w oku i te przeklęte dołki w policzkach. Uśmiechał się jak głupi do sera, życząc mi powodzenia i wytrwałości. Rudy złośliwiec!
Nowa karma nie przypadła Lady do gustu. Mało się nie złamałam, bo patrzyła na mnie z wyrzutem, czekając na swoje ulubione dania. „Po to mnie budziłaś? Żebym jadła to paskudztwo?” – zdawały się mówić jej oczy. W końcu jednak z musu przegryzła kilka chrupek i ułożyła się rozżalona w fotelu. Żeby przespać koszmar. Spacery zmienione w trucht też jej się nie spodobały. Wiedziałam, że gdy zacznę uciekać, będzie mnie gonić. W tym wypadku instynkt przeważał nad lenistwem. Czemu? Niech się głowi przemądrzały doktor Mateusz!
Niemniej pociłam się jak mysz, truchtając z nią po alejkach. Cierpiałam na zakwasy, a po tygodniu także na wyrzuty sumienia. Lady pościerała sobie poduszki pod łapami. Nie przywykła do sprintów po osiedlowych chodnikach. A trudno, żebym ganiała z nią po skwerku przed blokiem. Dopiero sąsiedzi mieliby ubaw! Już wolałam udawać, że uprawiam jogging.
– Znowu nie w humorze? – zapytała Marta, gdy z lekkim opóźnieniem i zadyszką dotarłam do salonu. Zatrudniła mnie tuż po szkole kosmetycznej, którą skończyłam z wyróżnieniem. Specjalność: stylistka paznokci. Nie zawiodła się. Po paru latach zostałam jej wspólniczką. Przyjaźń narodziła się przy okazji, choć różniłyśmy się jak noc i dzień. Marta, starsza o osiem lat, zawstydzała mnie werwą, bogatym życiem towarzyskim i uczuciowym. Wyglądem i kondycją też, niestety. Mimo pracy i przykrego rozwodu znajdowała czas i chęć na aerobik, siłownię i randki. To ona stanowiła żywą reklamę naszego salonu.
– Sorry! – jęknęłam. – Męczymy się z Lady od tygodnia. Ale ani mnie, ani jej nie służy kuracja zapisana przez pana… weterynarza. Marta, czujna niczym sejsmograf, natychmiast wyłapała podejrzane drgania w moim głosie.
– Przystojny? – spytała.
– Rudy! Wszędzie. Na głowie, na łydkach, nawet brwi i rzęsy ma rude. I kazał mi odchudzić psa. Powiedział: „Nie wnikam w pani przyzwyczajenia”, rozumiesz to? – aż mną zatrzęsło na to wspomnienie.
– Zasugerował, że mnie też przydałoby się odchudzić!
Marta powstrzymała śmiech.
– Czyli wpadł ci w oko. Opowiadaj!
Jak zaczęłam, nie mogłam przestać. Co gorsza, więcej gadałam o jego dołkach i zielonych oczach niż o wynikach biednej Lady. Choć martwiłam się jej stanem zdrowia. Na szczęście Marta zrozumiała powagę sytuacji.
– Na obtarte łapy znajdzie się sposób. Mam pomysł, ale będziesz musiała wyjść z domu, zrezygnować z wieczorków przed telewizorem.
– Dobrze – zgodziłam się z rezygnacją, głównie po to, by uniknąć trucia, że gnuśnieję, spędzając dni przed telewizorem, zażerając się czipsami i czekoladą i pochłaniając filmy o miłości, zamiast sama coś wyhaczyć.
Marta czasami była gorsza od mojej matki, która mało subtelnie dopominała się wnuków i wytykała mi, że pies stał się pępkiem mojego świata.
– Jutro sobota. Przyprowadź Lady do siłowni. Przekonam pana Staszka, żeby nie robił trudności. Widziałam coś podobnego w telewizji. Z pudlem może się udać. To podobno inteligentne psy. Cyrkowe, podatne na tresurę.
– Co ty kombinujesz?
– Dowiesz się w swoim czasie. Jeżeli przyjdziesz – uśmiechnęła się.
Ciekawość mnie zżerała, więc następnego dnia stawiłyśmy się z Lady na siłowni. Zwarte i gotowe. Sztuczne bieżnie już na nas czekały, ustawione jedna za drugą.
– Warunek jest jeden – zaznaczyła „pani trener”. – Ćwiczycie obie. Zresztą o ile wiem, ona nie ruszy łapą bez twojej zachęty. Każ jej wleźć na ścieżkę z tyłu i nie złazić. Teraz wskakuj na tę z przodu. Tempo spacerowe.
A więc to spisek?! Nie miałam pojęcia…
Ruszyłam. Skołowana Lady zaskomlała, zerwała się na równe łapy, jednak nie zeskoczyła z przyrządu. Wtedy Marta włączyła jej bieżnię i pudlica w naturalnym odruchu zaczęła spacerować w ślad za mną. Gdy przyjaciółka podkręciła ciut tempo, zgodnie dopasowałyśmy się do niego.
– Starczy. Pół godziny uczciwej przebieżki na pierwszy raz. Dzielnie się spisałyście. Czekam na was jutro.
Mijały dni, tygodnie. Powoli zwiększałyśmy z Lady tempo i czas treningu. Pudlica szybko złapała, w czym rzecz, i już mnie nie potrzebowała. Gdy tylko czuła ruch gumowanego podłoża pod łapami, przebierała nimi aż miło, coraz rzadziej sprawdzając, czy jestem obok. I dzięki Bogu. Pani trener stosowała bowiem dziwną technikę: końską. Od pierwotnego stępa rozgrzewki po nagły galop, potem spokojny kłus, by przyspieszyć do zwariowanego cwału. Bieżnia się spisywała, podobnie jak Lady. Ja odpadłabym przy kłusie. Niemniej działało: Lady chudła.
– Spróbujmy, czy będzie biegać bez ciebie. Mogłabyś skorzystać z innych atrakcji… – kusiła Marta.
W końcu zdecydowałam się na dziesięciominutową sesję w solarium. Efekt mnie zadowolił. Dzięki ćwiczeniom z Lady moje blade ciało zyskało na kondycji i jędrności. Fajnie byłoby je pokazać na plaży już z opalenizną. Tylko czy sunia się nie zbuntuje? Gdy wróciłam spod kwarcówki, Marta wskazała mi brodą spoconego kolesia, który zajął bieżnię obok Lady. Ledwie dychał. A im ciężej, tym suczka szybciej machała ogonem.
– Próbuje z nią rywalizować. Ambitny japiszon. Trafił akurat na tryb spacerowy. Odpadnie, gdy włączę galop.
– Czemu katujesz mi psa, co chwila zmieniając tempo? – wkurzyłam się.
– Bo tak poradził mi pewien rudy weterynarz – wyznała. – Tylko charty wytrzymują długi, równy sprint. Zwykłe psy biegają zrywami, inaczej się męczą i zniechęcają. Dlatego odradzał ci jazdę na rowerze, jeśli pamiętasz…
– Spisek! – krzyknęłam, walecznością pokrywając zażenowanie. Ach, te dołeczki w policzkach i błyski w zielonych oczach… Może faktycznie flirtował, cwany rudzielec! Ale zanim się z nim spotkam, chcę, by to on gapił się na moje nogi. Nie na odwrót. Bez namawiania weszłam na bieżnię.
Czytaj także:
Po śmierci babci okazało się, że miała nieślubnego syna
Przyznaję - jestem alkoholikiem. Ja wypiję, to jestem zaczepny
Z żoną dzieliliśmy się obowiązkami po połowie. Moja mama była załamana