Wiedziałem, że zabraknie mu odwagi, żeby spojrzeć mi w twarz i powiedzieć: „Nie ma dla ciebie miejsca przy naszym wigilijnym stole”. Zamiast tego bąkał tylko coś o strachu o moje zdrowie, o bezradności i lepszym miejscu, jakim miał być szpital, w którym przepracowałem czterdzieści pięć lat, a także o opiece, której on mi dać nie może. Przepraszał, chociaż wiedziałem, że wcale nie jest mu przykro.
Być może na tę chwilę czekał długie 29 lat, nieraz obmyślając, jak w bolesny sposób zemścić się za wszystkie lata mojej nieobecności w jego życiu.
– Tato… – patrzył na mnie ogromnymi, orzechowymi oczami, jak gdyby czekał, że ja – stary, schorowany, niesamodzielny facet – wesprę go w tej trudnej chwili.
– Wyrzucasz mnie? Dlaczego? – zapytałem zamiast spełnić jego oczekiwanie.
– Powiedziałem tylko, że tam będzie ci lepiej – zacisnął usta i wyszedł z pokoju.
Uciekł w głąb swojego mieszkania, gdzie z dala ode mnie i wyrzutów sumienia mógł wezwać pogotowie. Nie musiał się tłumaczyć – po drugim wylewie byłem nadal w ciężkim stanie. Nie mogłem samodzielnie chodzić, wypróżniać się, myć ani jeść. Cudem odzyskałem mowę i władzę nad umysłem. Dla każdego specjalisty stanowiłem ciężki przypadek nadający się do natychmiastowej hospitalizacji. A w miejscu, w którym spędziłem większą część swojego życia, tym bardziej mogłem liczyć na przyjęcie.
Nie przyszedł, gdy zabierali mnie pielęgniarze. Synowa wskazała im mój pokój i odegrała rolę zmartwionej. Nawet podobno była w szpitalu, kiedy przyjmowano mnie na oddział, ale do mnie już nie zajrzała. Od czasu ponownego wylewu śmierdziałem jej moczem i starością w najgorszym wydaniu.
Bardzo mi wstyd
– Jest pan pod dobrą opieką – uśmiechnęła się pielęgniarka oddziałowa.
– Zna mnie pani? – próbowałem ją sobie przypomnieć.
– Przyjmował mnie pan do pracy, panie dyrektorze…
– Już dawno nim nie jestem… Widzi pani, jakie życie bywa przewrotne? Najpierw latami brałem dyżury w Wigilię, żeby koledzy mogli spędzić ten czas z rodzinami, a teraz wracam tu jako chory…
– Dziewczyny przyniosły z domów smażonego karpia, kutię, uszka z grzybami, opłatek… Poradzimy sobie – pielęgniarka starała się mnie pocieszyć.
Uśmiechnąłem się do niej, wdzięczny, że nie dziwi się, dlaczego emerytowany lekarz i dawny dyrektor szpitala ląduje w wigilijny poranek na jej oddziale, w nieświeżej piżamie, z ręcznikiem i resztką mydła w reklamówce...
– Ale nie mogę panu zagwarantować, że będzie pan dzisiaj w tej sali sam – zmieniła temat.
– Wiem, pani Alino – pospiesznie zerknąłem na jej imię na plakietce. – W święta aż roi się w szpitalach od starych, nikomu niepotrzebnych pacjentów, usuwanych z domów, nim zapukają pierwsi goście. Nie pasujemy do choinki i świątecznego wystroju…
Próbowała coś powiedzieć, lecz zamknąłem jej usta prośbą o jakąś piżamę na zmianę. Rumieniąc się ze wstydu, musiałem przyznać, że nie mam przy sobie ani ubrań na zmianę, ani zbyt wielu przyborów toaletowych. Nie mówiąc o własnym kubku czy sztućcach.
– Synowa chyba wiedziała, że się dobrze mną zaopiekujecie – starałem się żartować, choć głos mi się łamał.
Pielęgniarka dotknęła mojej dłoni.
– Zrobimy wszystko, jak trzeba – powiedziała, zanim wyszła.
Zostając sam w tej pustej sali, pomyślałem sobie, że to dobry dzień, by zakończyć swój marny żywot. Gdybym tylko miał władzę nad ciałem, mógłbym pójść do dyżurki pielęgniarek i zażyć odpowiednie tabletki… Nie zdążyłem nawet uronić łzy, gdy do sali wkroczył rosły chłopak w stroju personelu pomocniczego i nie przedstawiając się, ściągnął ze mnie koc, a potem wrzucił mnie na wózek.
– Jedziemy się kąpać – oznajmił mi.
Nie wiedział, kim jestem, i niewiele go to obchodziło, a mnie odpowiadała moja anonimowość. Po rozmowie z panią Aliną miałem dość współczujących spojrzeń. Czułem się już wystarczająco zgnojony. Chłopak sprawnie pomógł mi się umyć i przebrać w pocerowaną szpitalną piżamę. Do sali wracaliśmy w milczeniu, mogłem więc przysłuchiwać się rozmowom ludzi w salach i w dyżurce pielęgniarek…
– Żeby syn wyrzucił ojca z domu w Wigilię! Wyobrażacie sobie coś takiego?! I to zrobił syn znanego, szanowanego lekarza! – usłyszałem głos pani Aliny.
– A widziałaś jego synową? Przyjechała wystrojona jak na bal, kupę kasy miała na sobie, a teścia puściła w starych ciuchach… Co za ludzie?! Że też im nie wstyd, przecież wszyscy go tu znają! – dodał równie oburzony, nieznany mi kobiecy głos.
– Ja bym takich… Chciałam napluć tej kobiecie w twarz… Taki dobry człowiek, tylu ludzi uratował od śmierci, i żeby tak go potraktować na stare lata?! Ten jego synuś jest tak samo podły jak jego matka. Niewdzięczni ludzie!
Szczęśliwie nie usłyszałem dalszego ciągu, ponieważ dotarliśmy do mojej sali. Chłopak przeniósł mnie z wózka na łóżko, narzucił koc, zakrywając mi pół twarzy, po czym wyszedł bez słowa.
„Pewnie się spieszy do rodziny, trzeba jeszcze tyle rzeczy przygotować przed wspólną kolacją” – westchnąłem. I wróciłem myślami do syna.
Biedny Arek, mój słodki chłopiec o orzechowych oczach… Wrażliwy i muzykalny… Nie, on nigdy by mnie świadomie nie skrzywdził. To ja byłem winny, że nie przebiłem się przez mur jego obojętności, że się poddałem, wystraszyłem i wycofałem z naszych spotkań. Może gdybym bardziej o niego walczył, teraz byłoby inaczej?
To nie jego wina
Ale 29 lat temu jako ojciec byłem przed sądem rodzinnym bez szans. Pani sędzia z nieskrywaną satysfakcją stwierdziła, że może i mam pieniądze na wychowanie dziecka, ale nie czas, który trzeba mu poświęcić. Dlatego przyznała opiekę nad Arkiem jego mamie.
„Za co ta mnie tak nienawidziła?” – pomyślałem o Krystynie. Miała wszystko: pieniądze, mieszkanie, samochód, pozycję. I zapracowanego męża, który tyrał na dwa etaty. Może właśnie za te etaty nie mogła na mnie patrzeć?
Ona i jej matka. Zawsze trzymały się razem, nawet nasz ślub ich nie rozdzielił. Teściowa przesiadywała u nas całymi dniami i ciągle miała mi coś do zarzucenia. Nie komentowałem jej uwag, zmęczony chciałem mieć w domu święty spokój. Ale kiedy rzuciła głośno: „Dupa nie chłop z tego twojego męża” – nie wytrzymałem i wystawiłem ją za drzwi razem z jej mądrościami. Krystyna zaczęła wrzeszczeć, abym i ją wyrzucił, skoro nie szanuję jej mamy. Nie ugiąłem się. Zażądałem poważnej rozmowy na temat naszego związku i zakazu wizyt teściowej pod moim dachem. W odpowiedzi, po kilku dniach względnego spokoju, żona zamachała mi przed nosem pozwem rozwodowym.
Zbaraniałem. Nie mogłem uwierzyć, że jedna sprzeczka doprowadzi do rozpadu naszego małżeństwa. Prosiłem ją, żeby się zastanowiła. Przecież mieliśmy dziecko! Arek miał wtedy siedem lat, a ja marzyłem o rodzeństwie dla niego. Przystałem na wszystkie warunki Krystyny, po czym jak zwykle wyszedłem do pracy. Gdy wróciłem po dwunastogodzinnym dyżurze, nie mogłem już otworzyć drzwi, bo szanowna małżonka zmieniła zamki, a moje walizki zostawiła u sąsiada.
Straciłem dach nad głową i syna
Była żona niby przystała na nasze spotkania raz na dwa tygodnie, ale wkrótce i to przestało jej się podobać. Zaczęła wymyślać choroby swoje i synka, nagłe wyjazdy, zasłaniała się niepamięcią. Robiła wszystko, byśmy tylko się nie spotykali. Czasami wkurzony wzywałem policję i w towarzystwie funkcjonariuszy odbierałem od niej syna, który z płaczem prosił, żebym go zostawił z mamusią. Pluł na mnie podczas tych spotkań albo mnie ignorował. Bywało, że żądał drogich zabawek, a ja mu je kupowałem bez mrugnięcia okiem.
– Babcia mówi, że nie jesteś mężczyzną – rzucił podczas ostatniej wizyty u mnie.
Przełknąłem tę zniewagę. Dwa dni później policjanci zabrali mnie na komisariat.
– Zabawia się pan z synem – zarzucił mi jeden z nich. – Nieładnie, doktorze.
Pokazali oświadczenie żony, w którym stwierdzała, że syn dziwnie się zachowuje po naszych spotkaniach. Rozpętał się koszmar. Syn został przesłuchany i przeszedł badania psychologiczne, mną zajął się prokurator, psychiatra i seksuolog. Przez miesiąc trzymano mnie w areszcie, by w końcu uwolnić od zarzutów o molestowanie, ale smród pozostał. W szpitalu długo szeptano za moimi plecami. Szczęśliwie nie mamy oddziału dziecięcego, więc mogłem pracować dalej. A ponieważ syn się ode mnie odsunął, a ja przerażony posądzeniami żony nie walczyłem już o nasze wizyty, mogłem całkowicie poświęcić się pracy.
Miałem nadzieję
Może popełniłem błąd? Może należało wnieść sprawę do sądu i wymusić spotkania pod okiem kuratora? Może powinienem bardziej walczyć o miłość Arka? Wytłumaczyć mu, dlaczego zniknąłem z jego życia? Wezwać policję albo ślusarza i włamać się do własnego mieszkania, a nie zabrać rzeczy od sąsiada…
– Nie dzwoniłeś, nie pisałeś, nie przychodziłeś w weekendy – zarzucił mi później. – Dla ciebie liczyli się tylko pacjenci. A po tamtych oskarżeniach zostawiłeś mnie bez słowa wyjaśnienia…
– Synu, ja chciałem, ale twoja mama…
– Mamy się nie czepiaj. Dała mi wszystko, co tylko mogła… Czego ty dać nie chciałeś – obraził się.
A jednak potem, już jako student medycyny, szukał ze mną kontaktu. Nigdy nie zapomnę, jak wszedł do mojego gabinetu i spojrzał na mnie swoimi orzechowymi oczami. Myślałem, że z radości serce wyskoczy mi z piersi. Rozłożyłem ramiona, chciałem go przytulić, ale odsunął się. Nie szukał pojednania, tylko stażu, przynajmniej na początku.
Z czasem zaczęliśmy ze sobą coraz więcej rozmawiać, ale gdy tylko zbliżaliśmy się do prawdy o naszych relacjach, Arek zmieniał temat. Nie zamierzał burzyć mitu kochanej mamy. Wyrzucił z głowy nieprzyjemne wspomnienia związane z naszymi awanturami i jej podjudzaniem go przeciwko mnie. Myślałem: trudno i cieszyłem się z tych rzadkich wspólnych chwil. Pożyczałem Arkowi książki, wsuwałem do kieszeni pieniądze, bo wiedziałem, jak ciężko jest stażystom. Pomagałem, gdy czegoś nie rozumiał, i po prostu byłem.
Rozczuliło mnie, gdy po pierwszym wylewie zabrał mnie do siebie, już jako uznany pan doktor. Nie chciałem, żeby się mną opiekował, jednak marzyłem, że w końcu będę miał syna. Oddawałem jego żonie całą moją emeryturę. Z oszczędności dołożyłem się do zakupu ich samochodu i większego mieszkania, w którym wszyscy moglibyśmy się zmieścić. Za swoją kawalerkę kupiłem młodym działkę za miastem. Unikałem spotkań z byłą żoną i trudnych rozmów z synem. Wolałem się nie zastanawiać nad przyczyną tej nagłej wylewności.
A kiedy choroba ponownie zaatakowała, a młodzi odbili się od dna, wystawili mnie za drzwi, jak kiedyś matka Arka. Wyrzucili w Wigilię, kilka godzin przed przyjazdem Krystyny. Żebym jej nie drażnił i nie psuł im humoru swoją osobą. Zrozumiałem to dopiero tu, w szpitalu, kiedy pani Alina przyszła podzielić się ze mną opłatkiem.
– Dlaczego tutaj jestem? – zapytałem ją, a łzy zalewały mi twarz. Nie mogłem znieść tego, że obca osoba dba o mnie bardziej niż własny syn. – Co ja zrobiłem, że on mnie tak nienawidzi? Jak mógł wyrzucić mnie z domu? Własnego ojca…?
Witold, 78 lat
Czytaj także:
„Młoda żona namawiała mnie do grzechu nie tylko w sypialni. Żeby sprostać jej wymaganiom, musiałem porzucić uczciwość”
„Myślałam, że jestem jego miłością życia, więc liczyłam na pierścionek. Zamiast zaręczyn, dostałam solidną nauczkę”
„Była zostawiła mi w spadku dzieciaka. Nie byłem jego ojcem, ale czułem, że tylko ja mogę zrobić z niego faceta”