„Wyrywałam sobie włosy ze strachu, bo mężowi zachciało się kochanki. Ja i teściowa pokażemy mu, gdzie raki zimują”

smutna kobieta myśli o mężu fot. fot. Adobe Stock, annawin
„– Już ja się tam nasiedziałem pod pantoflem. Teraz chcę być sobą – tak podobno mówił dzielnicowemu. Powiedział jeszcze, że ja jestem heterą, a on nie chce burd i wrzasków, że córki nastawiłam przeciwko niemu, więc nie widzi powodu, by mi się tłumaczyć”.
/ 17.05.2023 22:30
smutna kobieta myśli o mężu fot. fot. Adobe Stock, annawin

Arkadiusz, kiedy go poznałam, był niepozorny jak kurczak i łagodny jak grysik z baru mlecznego. Był piegowaty i ryżawy, za przystojniaka nie uchodził. O mnie natomiast mówili: „amatorska dziewczyna”, że niby dla amatora. Miałam kobiecą figurę i burzę czarnych loków. Włosy były moim oczkiem w głowie, bo uczyłam się na fryzjerkę w szkole zawodowej. Strzygłam wszystkich krewnych i znajomych, po to by się wprawić. Tak poznałam Arkadiusza, który mieszkał w sąsiedztwie.

Przystrzygłam go pięknie na „czeskiego piłkarza” z czubem nad czołem, frędzlami włosów na karku i mocno pocieniowanymi bokami. Wyglądał jak lalka. Poprosiłam, żeby przyszedł do szkoły, to pokażę go nauczycielowi zawodu.

– Aldonko, ten pomysł mi się nie podoba – krygował się, bo był nieśmiały, co często zdarzało się chłopakom z techników w pierwszych kontaktach z dziewczynami, ale w końcu go namówiłam.

Przyszedł czerwony jak burak i jakoś tak wyszło, że wszyscy uznali go za mojego chłopaka. Ani on, ani ja nie sprostowaliśmy tego nieporozumienia – i tak zaczęliśmy naprawdę ze sobą chodzić.

„Zaginął czy uciekł?” – zapytał policjant

Ze ślubem nie zwlekaliśmy, bo dość szybko zaszłam w ciążę. Nasza Andżelika urodziła się przed czasem, była bardzo chorowita, więc zajęłam się nią bez reszty. I tak szkoły nie skończyłam. Lata biegły na normalnym życiu. Ja zajmowałam się domem, Arkadiusz pracował.

Potem urodziłam jeszcze jedną córeczkę. Gdy Zosia miała 15 lat, Arek zniknął. Najpierw myślałam, że gdzieś leży pijany i obleciałam najbliższe bary, jednak nigdzie nikt go nie widział. Potem pomyślałam, że może miał wypadek, obdzwoniłam więc pogotowie i szpitale. Wreszcie trzeciego dnia pobiegłam na komisariat policji.

– Zaginął czy uciekł? – zapytał jeden z policjantów, a inni tłumili śmiech.

– Nie o psa chodzi, tylko o człowieka – osadziłam młokosów od razu, ale wyszłam z przekonaniem, że policja Arka mi nie znajdzie.

Myliłam się jednak. Znaleźli. Dwie ulice dalej mieszkał u pewnej krawcowej zajmującej się szyciem sukien ślubnych. Odmówił przyjścia do domu.

– Już ja się tam nasiedziałem pod pantoflem. Teraz chcę być sobą – tak podobno mówił dzielnicowemu.

Powiedział jeszcze, że ja jestem heterą, a on nie chce burd i wrzasków,  że córki nastawiłam przeciwko niemu, więc nie widzi powodu, by mi się tłumaczyć.

– To kopie swojej matki, a matka, czyli moja żona, to kopia mojej teściówki, córki starej czarownicy, jeśli pan wie, co mam na myśli. Niech wszystkie wsiadają na miotły i lecą na Łysą Górę! Jeśli liczą na alimenty, to ja nie mam pracy i nie mam forsy.

Te słowa dzielnicowy przekazał mi bez śladu współczucia i komentarza. Ja też nic nie powiedziałam. Bez słowa zamknęłam mu drzwi przed nosem. Wróciłam do kuchni i zaczęłam się zastanawiać, co mam teraz robić.

Nie płakałam, bo po co płakać nad rozlanym mlekiem. Siedziałam w kuchni przy stole przysuniętym do okna i przez doniczkę z ziołami wyglądałam na ulicę. W dłoniach mechanicznie przekładałam swoją starą talię tarota… Gdy zadudniły buty Zosi na klatce schodowej, wstałam i zawiązałam na szyi szalik.

– Mamo, gdzieś idziesz? – spytała.

– Do babci – odrzekłam.

Wydawało mi się, że mama powitała mnie z wyraźnie zadowoloną miną. Już wiedziała o sprawie.

– Mówiłam ci, że ten człowiek nie jest dla ciebie – powiedziała z miejsca i pokuśtykała w głąb mieszkania.

Wyjęła z kredensu kryształową karafkę i nalała nam po kieliszeczku domowej nalewki wiśniowej.

– Należy nam się – powiedziała. – Dobrze, że nie rozpaczasz, tego bym nie zniosła – dodała.

Wzruszyłam ramionami

– Po co? – mruknęłam.

– Postawię ci karty.

– Mamo, nie jestem już młodą panienką – zaprotestowałam.

To przez te pasjanse, tarota i utykanie na nogę Arek zawsze twierdził, że moja mama jest czarownicą. Prawda zaś jest taka, że oboje z mamą nie znosili się serdecznie od pierwszej chwili.

– O, zobacz, dobre masz karty. Powodzenie, a tutaj… – mama postukała w rozłożoną talię – nawet pieniądze. Ale od mężczyzn się odwracasz, odwracasz się od związku. To akurat oczywiste. Dostaniesz wiadomość od blondynki, może od Andżeliki z uczelni? – mama sięgnęła po kieliszek. – Co planujesz? Wrócisz do fryzjerstwa?

– Nie mam do czego wracać. Za mało umiałam i za dużo lat minęło.

Obie westchnęłyśmy. Mama jeszcze raz postawiła karty i pokręciła głową.

– Na razie nic nie widać. Zamęt. Trzeba trochę poczekać, córuś.

Nie wierzyłam w te wróżby, jednak lubiłam, kiedy mama stawiała mi karty.

To był miły czas. Zawsze karty miały coś dobrego do powiedzenia, a czasem trochę straszyły. W szczególnie zawiłych sytuacjach mama wróżyła z fusów, i to uwielbiałam szczególnie.

– A może fusy? – zaproponowałam więc teraz, dopijając kawę.

Niestety, fusy ułożyły się w jakąś mapę.

– Wróżby nic nie podpowiadają. To znak, że musisz wziąć sprawy w swoje ręce – zakończyła seans mama.

– No popatrz, a Arek powiedział policjantowi, że jesteśmy czarownicami, łącznie z babcią – rzuciłam mimochodem, już zajęta myślą, że jak najszybciej muszę porozmawiać z Andżeliką, która studiuje w Szkocji.

– Tak powiedział? – mama niespodziewanie się zdenerwowała. – Jak śmiał! Ja mu się odwdzięczę. Czarownice, też coś!

– Mamo, daj spokój. Gada co bądź, bo chce być z tą swoją krawcową.

– Aldonko, ty czasem jesteś taka naiwniutka – mama poklepała mnie po ręce.– Najważniejsze, że już Arkadiusza nie kochasz. To wiele ułatwia…

– Owszem, odkochałam się – przyznałam niechętnie.

O nie, na coś takiego to ja się nie pisałam!

Zadzwoniłam do Andżeliki, i okazało się, że karty miały rację. Córka chciała mi przekazać wiadomość – właśnie rzuciła studia i poszła do pracy. To mi nie poprawiło humoru.

Zgodnie z radą Andżeliki założyłam sprawę rozwodową z orzeczeniem winy Arka. Zarejestrowałam się w urzędzie pracy. Tam zaczęli dla mnie szukać kursu zawodowego. Wybrałam kurs masażu.

Polubiłam masowanie, ale okazało się, że trudno o pracę w tym fachu. Trochę masowałam rodzinę i znajomych za pół darmo, żeby nie wyjść z wprawy, i nagle ktoś podsunął mi ogłoszenie, że szukają masażystek i masażystów do nowego ośrodka hotelowo-rekreacyjnego w starym pałacu niedaleko od miasta. Postanowiłam złożyć CV, choć uważałam, że pewnie szukają młodych ludzi. Jednak zaproszono mnie na rozmowę.

W pięknie odnowionym kompleksie pałacowym było wszystko jak na spa przystało: sale masażowe, sauny, basen. Przyjęli mnie! Jak ja się ucieszyłam.

Na pierwsze zlecenie ubrałam się elegancko, jak tego oczekiwano. Żadnych białych fartuchów, tylko mała czarna, w którą wbiłam się za pomocą gorsetu, do tego perełki, pantofle na obcasie. Podobałam się sobie.

Niestety, wszystko potoczyło się źle. Pierwszym klientem był mężczyzna. Od razu zaczął pożerać mnie wzrokiem, choć mógłby być moim synem. Potem ledwo zaczęłam profesjonalny masaż relaksujący, klient zaczął się domagać, bym masowała go coraz niżej i niżej, ale ja nie zamierzałam spełniać takich próśb! Pobiegłam ze skargą do kierownika, a ten na mnie wyskoczył z buzią:

– Co ty, nie wiedziałaś, o co chodzi? Jak klient czegoś chce, to ma to mieć! Za to płaci! Wracaj i dokończ robotę albo do widzenia.

Przecież kamień nie zamienił się w piorun

Nie czekałam na dalsze pogróżki. Wyskoczyłam przez najbliższe drzwi wprost do ogrodu, pobiegłam przez wielki trawnik, na którą zachodzące za pałacem słońce rzucało krwawą poświatę. Byłam wściekła, naprawdę wściekła; na życie, na ludzi, którzy tak mnie poniżyli, i na siebie, że byłam taka głupia, że dałam się nabrać, że to uczciwa praca! Nikt mnie oczywiście nie gonił. Łatwych kobiet jest sporo, a przecież nie o umiejętności masażu tu chodziło.

Dysząc złością, odwróciłam się w kierunku pałacu. Z tarasu jacyś ludzie wygrażali w moją stronę. To mnie dodatkowo rozzłościło. Chwyciłam kamień i, choć nie mógł on dolecieć aż do moich prześladowców, rzuciłam go z całą siłą w ich kierunku. Poleciał z dziwnym świstem i nagle ujrzałam błysk jakby czerwonej błyskawicy. Na moich oczach dach okazałego budynku zaczął płonąć! Uciekłam.

W domu nieomal siebie nie poznałam w lustrze. Włosy zmieniły mi się w jeden wielki kołtun, oczy płonęły gorączkowo jakimś szaleństwem, a na pobladłej twarzy widniały ciemne plamy sadzy.

– Wyglądasz jak prawdziwa czarownica – powiedziała z uznaniem Zosia.

– Nie mów bzdur, smarkata – przystopowałam ją z miejsca.

– Czarownice są fajne, widziałam kilka filmów o nich – nie zraziła się mała. – Ale, mamo, od dawna miałam cię o coś zapytać: po co komuś może być potrzebny czyjś grzebień?

– Może żeby się uczesać? – odrzekłam złośliwie, bo mała zawsze miała problem z niesforną fryzurą.

– Chociaż cudzym to niehigieniczne…

– A nie do czarowania?

– Dlaczego tak myślisz?

– Jakiś czas temu babcia kazała mi przynieść stary grzebień taty.

Natychmiast obudziły się we mnie pewne podejrzenia, więc poszłam do mamy. Moja staruszka była w wyjątkowo dobrym humorze.

– Mamo, po co ci był grzebień Arka? – spytałam z miejsca.

– Taki mały eksperyment – zachichotała cichutko, raz i drugi.

Zabrzmiało to nieco złowieszczo. Przeszedł mnie dreszcz.

– Oddaj mi ten grzebień! – zażądałam.

Mama śmiała się już na całego, dosłownie pokładała się ze śmiechu.

– Weź go, ja już nie potrzebuję – wyjąkała wreszcie i wskazała mi szufladę w komodzie w przedpokoju.

– Co ty wyprawiasz? Dostajesz świra na starość? – zaniepokoiłam się.

– Jestem bardzo rozsądna. Jak twój mąż opowiada ludziom, że jestem czarownicą, to muszę nauczyć go szacunku – mama pokuśtykała do przedpokoju, do szafki z licznikiem elektrycznym i wyjęła metalowe pudełko.

Przyniosła je do kuchni i otworzyła. W środku była niewielka laleczka z płótna pościelowego, z byle jak zaznaczonymi oczami, ustami i kłębkiem szarawych włosów na głowie.

– Ładnie wyszedł? – spytała z nieomal dziecięcą dumą.

– Czyś ty oszalała?! Ja to widziałam w telewizji! To laleczka voodoo!

– Nic nie wiem o wudu. Babcia mnie nauczyła, że jak masz do kogoś złość, to nie należy jej w sobie dusić, tylko zrobić kukiełkę i wbić jej szpileczkę. Lalka musi mieć coś ze swojego pierwowzoru: prawdziwe włosy albo paznokcie. Akurat twój Aruś łysieje na potęgę.

– Mamo, przestań – jęknęłam i odwróciłam lalkę; miała z tyłu wbitą szpilkę.

– Oj, to tak niewinnie, zamiast klapsa – tłumaczyła wesoło.

Wystarczyło wyjąć tę jedną szpileczkę…

Przypomniał mi się nagle film, który kiedyś widziałam – człowiek stracił wzrok, po tym jak ktoś zaczął nakłuwać lalkę z jego wizerunkiem. Natychmiast wybiegłam z mieszkania. Szybko znalazłam się pod nowym domem mojego męża – w mniejszych miastach wieści się szybko rozchodzą – i załomotałam do drzwi. Cisza. Byłam już bardzo zaniepokojona, bo nagle zdałam sobie sprawę, że od jakiegoś czasu od nikogo nie słyszałam, że widział Arka na mieście, a wcześniej często mówiono o nim przy mnie. Jeszcze raz zastukałam.

– Chwileczkę – usłyszałam głos męża.

Ulżyło mi, że żyje. Jednak kiedy otworzył drzwi poczułam, że szczęka mi dosłownie opada. Stałam z otwartymi ustami i patrzyłam, jak Arek ledwo utrzymuje się na nogach i opiera się o balkonik! Jak staruszek.

– Co ci jest? – spytałam bez wstępu.

– Mam coś z krzyżem – wyjaśnił. – Lekarze mówią, że choroba jest dziwna, ale postępująca i wkrótce nie będę chodził.

I wtedy wszystko zrozumiałam!

Moja matka jest czarownicą. Pewnie ja też. To ja podpaliłam ten pałac! Chciałam ukarać jego właścicieli i od razu mi się udało. To nie był przypadkowy piorun. Nagle jakby wszystko rozjaśniło się w mojej głowie. Już wiedziałam, co robić, co mówić, i czego chcę od Arka.

– Masz przestać powtarzać, że moja matka jest czarownicą! – zażądałam.

– Wiedziałem, że to ona zrobiła! Wiedźma jedna! – zaczął wrzeszczeć.

– Nigdy tak nie mów, bo ci nie pomogę – zagroziłam półgłosem.

– Zrobisz to, umiesz, Aldonko? – prosił przymilnie i wtedy zrozumiałam swoją matkę: ten mięczak nie był dla mnie odpowiednim partnerem.

– Mimo wszystko jesteś ojcem moich córek. Tylko musisz mi coś przyrzec: będziesz do nich dzwonić raz w miesiącu i zaczniesz płacić alimenty.

Zgodził się na wszystko, a potem ja udałam, że go masuję i zapewniłam, że niedługo choroba zniknie. Potem wróciłam do matki i poprosiłam ją, żeby wyjęła szpilkę z kukiełki. Coś mamrotała pod nosem, ale to zrobiła.

– Postawię ci karty – zaproponowała nieoczekiwanie.

Było mi wszystko jedno

W głowie świat mi wirował. Zadawałam sobie cały czas pytanie: „Jestem czarownicą, czy tylko mi się zdaje?”.

– O, teraz jest inaczej, kochana – usłyszałam wesoły głos matki. – Wszystko się układa. Blondynka z wiadomością i pieniędzmi. Brunet z podróży. Wreszcie brunet, a nie świński blondyn jak Arkadiusz – powiedziała ze wstrętem.

– Mamo!

– Przecież ty już wszystko wiesz, tylko nie chcesz się przyznać. Ja cię wszystkiego nauczę.

Pojedziemy do domku twojej babci, nauczę cię zbierać zioła, robić wywary… – matka mówiła coraz szybciej.

– Na tę działkę babci, gdzie mnie nigdy nie chciałaś zabrać?

– To nie działka, tylko domek zielarki, lub…hmm, jak mówili ludzie – czarownicy. To do niej robił aluzje Arkadiusz, bo ja nigdy nie odczyniałam uroków. Wolałam mieć zwykłą pracę w gminie i nie rzucać się w oczy. A ty dopiero teraz dojrzałaś do nauki, bo wcześniej to z ciebie była koza… Zaraz zadzwoni telefon – stwierdziła.

– Skąd wiesz? – spytałam głupio, bo przecież jako wiedźma musiała wiedzieć różne rzeczy. I telefon zadzwonił.

To była Andżelika. Nastawiłam telefon na tryb głośnomówiący. Andżelika miała wiadomość: poszła na kurs jasnowidzenia, bo ciągle coś jej się wydaje, że widzi, a potem, po czasie okazuje się, że to się naprawdę dzieje. Mężnie przyjęłam tę wiadomość. Kolejna czarownica w rodzinie! Arek się nie mylił.

– U nas też duże zmiany – powiedziałam dyplomatycznie.

– Wiem, widziałam w kociołku z wrzątkiem – odparła Andżela.

– W jakim kociołku, kochanie, co ty bredzisz? – przeraziłam się.

Matka odsunęła mnie od telefonu.

Czekam na bruneta

– Patrzenie w kociołek to szkocka tradycja – wysyczała do mnie, a do wnuczki powiedziała: – Gratuluję, skarbie! Szkockie wiedźmy to elitarny klub. Staraj się, jak możesz. Ja podkształcę twoją matkę, a potem może ty ją zapiszesz na jakiś kurs w Szkocji. Bo tu kurs masażu zakończył się pożarem – zaśmiała się prawdziwym skrzekliwym rechotem czarownicy.

– Bardzo za wami tęsknię. Musimy się spotkać i pogadać – rozczuliła się Andżelika. – Przylećcie do Szkocji – poprosiła.

– Przypominam paniom, że jest jeszcze Zosia. Nie mogę jej zostawić.

– Jadę z wami! – usłyszałam głos młodszej córki; no tak, zapomniałam, że jak zwykle, po szkole odwiedziła babcię.

– Na razie, mam jeden problem: z czego będziemy żyły? – ostudziłam zapały rodziny. – Bo nie z czarów.

– Z czarów! – odezwała się Andżelika. – Ja już rozkręciłam mały biznes i myślę, że mi pomożecie: wróżby na telefon i przez internet. Na tym da się zarobić. Zwłaszcza z naszymi talentami – zaśmiała się moja starsza córka i zakończyła rozmowę.

– To znaczy, że nie muszę chodzić do szkoły? – spytała z nadzieją młodsza.

Zanim otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ubiegła mnie mama:

– Masz się uczyć, smarkulo, albo zmienię cię w żabę! – krzyknęła.

– Głupie żarty – odparła Zosia z godnością, acz niezbyt pewnym tonem.

Uścisnęłam moją matkę. Teraz tylko czekam na tego bruneta, o którym mówiły karty. Wiem, że się doczekam.

 

Redakcja poleca

REKLAMA