Przyjechali dwa lata temu. Dokładnie wtedy, kiedy byłem zajęty wywożeniem nawozu od krów. Nagle na podwórko wjechał nieznany mi wcześniej wóz, holując za sobą przyczepę kempingową rozmiarów sporej stodoły. Z auta wysiadł jakiś gość... Oczywiście wtedy nie miałem pojęcia, że ma na imię Grzesiek. Dla mnie był po prostu zupełnie obcym facetem, ubranym w koszulę tak śnieżnobiałą, że aż raziła po oczach. Mówię wam, w całym swoim życiu nie widziałem czegoś równie białego. Nawet pnie jabłoni pokryte wapnem wydawały się przy niej jakieś takie szarawe i niezbyt czyste.
„To niemożliwe, żeby Stwórca wymyślił taką barwę – przeleciało mi przez głowę, kiedy zeskrobywałem łajno z gumiaków. – Jedynie miastowym takie bzdety mogą się roić po łbach! Chyba nieźle im odwala, skoro myślą, że poprawią to, co zrobił sam Pan Bóg, nie ma dwóch zdań”. Facet usiłował do mnie dotrzeć przez wielgachne bajoro, które została po nocnym oberwaniu chmury. Miał na nogach zupełnie nowe buty i widać było, że nie chce ich upaprać. „No tak – pomyślałem sobie, wbijając widły w stertę obornika i stając w miejscu – to góra musi przyjść do Mahometa, nic na to nie poradzę”.
– Niech będzie pochwalony, gospodarzu! – wykrzyknął w końcu z przeciwległego brzegu bajora.
Kiwnąłem głową, dając znak, że go usłyszałem, po czym wsparłem się na widłach i wyczekiwałem. Jegomość z miasta ostrożnie postąpił do przodu, badając stopą głębokość kałuży, lecz gdy jego jasny but zanurzył się w mętnej cieczy, dał za wygraną. Wykonał bezradny gest ramionami, niczym rozbitek na opustoszałej wysepce, i zawołał w moim kierunku:
– Hej, panie gospodarzu, można moment pogadać?
Skoro grzecznie pytają, to nie ma sprawy. Wytarłem dłonie o spodnie, naciągnąłem czapę na głowę i poszedłem przez kałuże.
– Dzień dobry – rzuciłem, wyciągając do mieszczucha ubłoconą łapę.
Gość przez moment się zastanawiał, ale trwało to tylko chwilę.
Potem uścisnął mi rękę delikatnie jak panienka
Jego dłoń była gładka i miękka jak świeżo upieczona bułka – zero zrogowaceń, stwardnień czy choćby brudu pod paznokciami. Ten koleś raczej nigdy nie zaznał fizycznej roboty, a mimo to było go stać na kupione z salonu auto i kampera, który powierzchnią przewyższał moją chałupę...
Od najmłodszych lat zmuszano mnie do harówki i przez pół wieku nie zaznałem ani chwili wytchnienia, bez wolnego czy choćby krótkiej przerwy. W rezultacie dorobiłem się tylko wrzodów żołądka i rwy kulszowej. Moje dzieci dawno się stąd wyniosły, bo na obczyźnie lepiej im się wiedzie niż w ojczyźnie, a ja dalej haruję jak wół roboczy, choć sam nie wiem, po kiego grzyba i dla kogo. Coś mi się widzi, że ten cały świat jest zwyczajnie niesprawiedliwy – jedni opływają we wszystko jak pączki w maśle, a drudzy dostają tylko cięgi od życia.
– Przepraszam, czy ta łąka nad jeziorem należy do pana? – zagadnął facet z miasta.
– No tak, to moja – przytaknąłem.
Gość wytłumaczył, że chcieliby ustawić przyczepę na mojej łące na jakieś dwa tygodnie, bo ładna okolica i blisko jeziora. Nie omieszkał wspomnieć, że za wynajem uczciwie zapłacą, tak przynajmniej gadał. Akurat skończyłem kosić, to pomyślałem, że w sumie czemu nie. Zawsze to jakiś grosz wpadnie.
Przystałem na to, ale kasy zażądałem z góry
Nie mam zamiaru potem latać za jakimś cwaniakiem, jak mu się odwidzi i pryśnie z moich terenów.
Uregulował należność, oczywiście, i ani trochę nie pożałował. Wprost przeciwnie, zarówno on, jak i jego dystyngowana małżonka byli zachwyceni, że natrafili na to urocze miejsce. Pragnęli powrócić tu na kolejne wakacje, a może nawet prędzej, choćby na długi weekend. Nie widziałem ku temu żadnych przeciwwskazań, ponieważ okazali się bezproblemowi, a nawet całkiem sympatyczni. Poza tym i tak planowałem sprzedać krowę, która dotychczas pasła się na łące. Brakowało mi już sił do pracy, a na mleko i tak nie było chętnych.
– A może, gospodarzu, zechcielibyście sprzedać tę łąkę? – pewnego dnia niespodziewanie zasugerowali.
Przez całe życie nie rozważałem opcji pozbycia się rodzinnego majątku, ale oferta od ludzi z miasta zaciekawiła mnie nie na żarty. Podczas rozmowy telefonicznej syn, który pracuje w Holandii, podpowiadał mi, żebym nie wahał się ani chwili dłużej i sprzedał tę łąkę.
– Tatko, zostałeś sam jak palec – gada do mnie – i tak nie dasz rady uprawiać takiego kawałka ziemi, a na pomoc dzieci też nie ma co liczyć, bo my tu za granicą układamy sobie życie na nowo. Sprzedaj tę łąkę, a za uzyskaną kasę będziesz mógł wymienić dach na domu!
Remont dachu był nieunikniony, od długiego czasu próbowałem zgromadzić fundusze na ten cel, ale ciągle coś stawało na przeszkodzie – zawsze pojawiało się coś ważniejszego.
Słowa syna mnie przekonały
Chociaż poczułem smutek na myśl, że dzieci już tu nie wrócą. Harują jak niewolnicy u Holendra na roli, mimo że posiadają własny grunt, na którym mogliby być gospodarzami.
– Lepiej być dziadem w Holandii, niż właścicielem tych piasków, które tata od dziecka z trudem uprawia – powiedział mi syn.
Ech, ciężko się dogadać z takim charakterem. Czasem zastanawiam się, czy nie byłem zbyt łagodny, kiedy trzeba było ich przywoływać do porządku pasem. Ja zawsze z szacunkiem podchodziłem do tego, co mówił mój stary. Ale co tam, przeszłości nie da się zmienić.
Tym z miasta zasugerowałem delikatnie, że możemy poruszyć temat sprzedaży łąki. Jeszcze tego wieczora pojawili się u mnie w domu i od razu z grubej rury – facet pyta, jakiej kwoty bym oczekiwał za grunt. No bez żartów, kto tak załatwia interesy? Przecież są pewne zasady: przynieść flaszkę, pogadać trochę o sytuacji w kraju albo o tym, jak biorą ryby w jeziorze, a dopiero później przejść do sedna sprawy.
No to powiedziałem im bez ogródek, prosto z mostu – niech sobie ci z miasta nie myślą, że przyjdą tu i będą swoje porządki robić. Moja stara to nawet próbowała mnie mitygować, że tak się gości nie traktuje, bo oni niby niewychowani, z innych rejonów... Jak to, ja się pytam, z innych rejonów?! Przecież po naszemu gadają, to chyba z tej samej ojczyzny pochodzimy, a zasady, których przestrzegam, to nie zza oceanu! Żona się na to zdenerwowała, że teraz to mieszczuchy się obrażą i cały interes szlag trafi.
– Trudno – stwierdziłem. – Jakoś to zniosę. W życiu musimy się czegoś trzymać.
Pragnęli tego gruntu bardziej, niż my ich forsy
Następnego dnia zjawiła się ta kobitka i zaczyna grzebać w torebce, by wyciągnąć flaszkę. Kurczę, jakby mnie ktoś zdzielił w pysk!
– A mężuś to co, nie raczy się pojawić? – dopytuję się, co by się upewnić i głupot nie narobić.
– Ano nie, nie będzie go – odpowiada babka i zaczyna mi ściemniać, że niby chory, z łóżka się ruszyć boi, bo go febra trzęsie i takie tam dyrdymały.
– No to jak – zagajam – mam sam z kobietą wódkę pić, bo jaśnie małżonek focha strzelił?
– Ależ skąd, nikt tu focha nie strzelał – dalej swoje prawi. – Ta flaszka to prezent dla szanownego pana, nie musimy jej od razu pić. Pan sobie wypije, jak będzie pan miał na to ochotę.
Chwyciłem flaszkę, którą wyciągnęła z torebki żona tego gościa z miasta, i popędziłem w kierunku kampera. Facet rozsiadł się wygodnie na pomoście, łowiąc spokojnie ryby. No nie mogę, to o to chodziło z tą chorobą! Postawiłem półlitrówkę na składanym stoliczku, co stał obok przyczepy, i powiedziałem:
– Słuchaj no, szefie, jak masz do mnie sprawę, to sam przychodź, a nie wysyłaj panienek. Co, myślisz, że taki prostak ze mnie, że tylko chlanie mnie interesuje?! Zabieraj tę swoją wódkę albo siadaj i pijemy razem! Tak się robi biznesy! A jak uważasz, że jesteś lepszy ode mnie, to zwijaj manatki z mojego pastwiska i idź do tych swoich wykształciuchów!
Nawet polubiłem tych miastowych
Facet podskoczył jak oparzony, gęba mu spurpurowiała, ciężko powiedzieć, czy bardziej ze wstydu, czy z wściekłości.
– Nic z tych rzeczy – nerwowo potarł ręce. – Wcale nie dlatego z panem się nie napiję, że uważam się za kogoś lepszego czy coś w tym stylu, skądże znowu! Po prostu nie mogę pić alkoholu, jestem… chory.
– Jasna sprawa – odpowiadam. – Ewidentnie telepie panem gorączka. Chyba trzeba wezwać pogotowie, co? – kpiłem.
– Proszę pana – odzywa się drżącym głosem. – Nie o jakieś przeziębienie mi chodzi. Jestem alkoholikiem. A raczej niepijącym alkoholikiem. Od roku jestem abstynentem, ale to wcale nie oznacza, że cudownie wyzdrowiałem. Powinienem trzymać się z daleka od wódki, bo to może się kiepsko skończyć.
„No proszę, takie buty” – przeszło mi przez myśl. – „Z wyglądu ani trochę nie przypomina tego pijaczka Mańka, co to pod sklepem śpi… Ale charakter facet ma, nie ma co – alkoholu ani kropli”. Zaimponowała mi jego powściągliwość w tej kwestii. Chwyciłem flaszkę, która stała na stoliku i z rozmachem cisnąłem ją w stronę jeziora. Facet odprowadził ją wzrokiem; może mi się tylko zdawało, ale gdy butelka zniknęła pod powierzchnią, w jego oczach dostrzegłem żal. Zupełnie jakbyś psu miskę zabrał sprzed nosa.
– Wie pan co? – rzuciłem. – Chodźmy do mnie, napijemy się kawy. Bez pośpiechu pogadamy o wszystkim.
Przytaknął, szczerząc zęby w uśmiechu, zbliżył się i wyciągnął rękę.
– Mam na imię Grzesiek – przedstawił się. – Po prostu Grzesiek, bez żadnego pan.
No i Grzesiek kupił ode mnie tę łączkę. Postawił na niej niewielki domek i zamieszkał tam z żoną. Zostali więc moimi sąsiadami. Ja w końcu zrobiłem remont dachu, a za pilnowanie Grześkowej posesji też regularnie dostawałem parę groszy. Ciężko byłoby wymyślić lepsze rozwiązanie i liczyłem na to, że taki stan rzeczy utrzyma się przez dłuższy czas, ale niestety… W tym sezonie nikt nie zawita na nasze włości.
Okropnie mi przykro z powodu gościa
– Panie Staszku, niestety Grzesiek jest w bardzo złym stanie – oznajmiła przez telefon jego żona. – Doskonale zdaje pan sobie sprawę z jego problemu, dlatego będę z panem szczera. Znów nieźle zabalował, tym razem popłynął – głos kobiety zadrżał. – Aktualnie przebywa na odtruciu, jednak to już kolejny raz w ciągu ostatnich miesięcy i wręcz wstyd się przyznać, lecz straciłam już wiarę w poprawę jego stanu. Chcielibyśmy pozbyć się tej działki i sprzedać ją panu, bo nie dajemy rady ze spłatą rat. Czy jest pan zainteresowany?
– Ale jak mam zapłacić, złotko? – szczerze odparłem. – Poszukajcie jakiegoś kupca z miasta.
– W obecnej chwili to niemożliwe – stwierdziła zrezygnowanym tonem kobieta. – Zmieniły się przepisy… Do zobaczenia, panie Staszku.
O tych nowych zasadach to ja w ogóle nie miałem pojęcia, a niech to szlag! Trochę mi przykro z powodu moich znajomych z miasta, bo już się do nich przyzwyczaiłem, ale widocznie każdy ma teraz pod górkę, nie tylko ja. Jedni ledwo zipią przez te durne pożyczki, a inni po prostu klepią biedę. No ale cóż, takie są uroki życia – zawsze pod wiatr, nigdy z wiatrem.
Stanisław, 65 lat
Czytaj także:
„Gdy żywioł zniszczył nam dom, przekonaliśmy się, kto jest prawdziwym przyjacielem. Niewielu ich było”
„Rodzina ciągle przesiadywała u mnie w weekendy. Teraz mam spokój, bo wystawiłam im rachunek za gościnę”
„Na emeryturze zakochałem się w młodszej kobiecie. Było cudownie, dopóki nie dostałem listu z banku”