Słysząc, że Marcin wchodzi do domu, podkręciłam gaz pod garnkiem z jego ulubionym żurkiem, ale mąż wcale nie zajrzał do kuchni. Zazwyczaj wpadał tu, zanim jeszcze zdjął kurtkę, pokrzykując od progu, jaki to on jest głodny. A dzisiaj nic, cisza, zniknął gdzieś w mieszkaniu.
Zaniepokojona zajrzałam do naszej sypialni
Marcin siedział w fotelu, w kurtce, wzrok miał kompletnie nieprzytomny, twarz bladą.
– Źle się czujesz? – przyłożyłam mu dłoń do czoła, ale było zupełnie chłodne. – Nie masz gorączki, to co się dzieje?
– A tam – westchnął ciężko i machnął ręką. – Dopadła mnie starość, jestem już do niczego – patrzył na mnie z rezygnacją.
– O czym ty mówisz – zdumiałam się. – Jaka starość, kto niby ma być stary, ty? – wierzyć mi się nie chciało, że mówi to Marcin.
On był zawsze pełen radości życia.
– Dotąd nie zdawałem sobie sprawy ze swoich lat, a dzisiaj o mało nie zginąłem przez swoje roztargnienie.
Już za 2 tygodnie bal
I zaczął opowiadać, że wracając z pracy kupił gazetę i zaczął ją przeglądać, stojąc przed przejściem, zagapił się i wszedł na pasy za wcześnie, jeszcze na żółtym.
– Ten w skodzie rozjechałby mnie jak nic! – pokręcił głową. – Na szczęście młody, to miał refleks. Ale że ze mnie taki idiota, do niczego już się chyba nie nadaję…
Zaczęłam go przekonywać, że taka sama wina była jego, jak i tego młodego kierowcy, bo na żółtym świetle to samochodu nie powinno być na pasach, ale moje tłumaczenia nie docierały do męża zupełnie. Ogarnęła go apatia. Ale to, co powiedział wieczorem, gdy siedzieliśmy sobie przed telewizorem przy herbatce, całkiem mnie dobiło.
– Wiesz co, Kasia – popatrzył na mnie smutno. – Człowiek tak sobie chodzi po świecie, wstaje rano, idzie do pracy, zasypia wieczorem, a nie zna dnia ani godziny, nie wie, co mu jest pisane i kiedy.
– Rany boskie, a cóż ty wygadujesz! – aż mi się gorąco zrobiło.
– Jak mi tak na tym skrzyżowaniu całe życie przed oczami stanęło, to pomyślałem, że czas chyba, żebym testament napisał – westchnął. – Bo nie wiadomo, kiedy mi się przyjdzie zbierać…
W tym momencie do pokoju weszła nasza najmłodsza córka, Zuzia. Musiała usłyszeć, co powiedział przed chwilą jej ojciec, bo spojrzała na niego z uwagą.
– Ej, tato, a dokąd ty się zamierzasz zbierać? – spytała.
– Jak to dokąd? – Marcin wzruszył ramionami. – W moim wieku trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść i…
– No właśnie, to chciałam ci powiedzieć – przerwała mu Zuzia. – Dyrektorka mnie dzisiaj zaczepiła i prosiła, żebyś przyszedł do budy i sprawdził to nagłośnienie w auli i na scenie, no i kazała ci przypomnieć o zebraniu przed uroczystością – zerknęła na mnie wymownie. – Mamo, chyba najwyższa pora, żebyśmy poszły wreszcie na te zakupy.
– No tak, przecież obchody rocznicowe już za dwa tygodnie, masz rację, dziecko – przytaknęłam córce skwapliwie.
– Obchody obchodami, a to będą drętwe przemówienia wszystkich tych szkolnych ważniaków – Zuzia wzruszyła ramionami. – Ale potem jest dyskoteka, a ja nie mam kreacji – popatrzyła na mnie z przyganą. – I ty chyba też miałaś sobie sprawić coś nowego, mamo.
Prezentował się wprost doskonale
Liceum Zuzi obchodziło właśnie swoje 20-lecie. Dyrekcja postanowiła przy tej okazji upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i połączyć oficjalne obchody z zabawą andrzejkową dla wszystkich – uczniów, grona pedagogicznego, gości. Marcin zawsze miał ciągoty społecznikowskie, więc gdy nasze dzieci zaczęły uczęszczać do szkół, udzielał się tam, jak tylko mógł. W liceum Zuzi pełnił nawet funkcję przewodniczącego komitetu szkolnego rodziców. A że miał swoją własną firmę remontową, to gdy tylko trzeba było w szkole coś szybko naprawić, ulepszyć czy zorganizować, oczywiście w czynie społecznym, to dyrekcja waliła do Marcina jak w dym.
Ale też, trzeba przyznać, byliśmy oboje zapraszani na wszelkie ważniejsze uroczystości. I teraz, na obchodach jubileuszu, znaleźliśmy się w grupie honorowych gości.
– Marcin, impreza nas taka czeka, a ty wpadasz w doły z powodu głupiego zamyślenia – powiedziałam i ucałowałam męża w czubek jego łysiejącej głowy. – Przed nami honory, bal, trzeba pomyśleć o jakiejś wystrzałowej koszuli dla ciebie do tego ciemnego garnituru…
– A tam! – machnął ręką. – O ważniejszych sprawach czas mi pomyśleć, testament muszę spisać, zastanowić się.
No chyba jednak odbiło temu mojemu mężowi, i to porządnie! Zamiast cieszyć się życiem, to on o przeprowadzce na tamten świat myślał. A przecież jeszcze nie miał 60 lat! Ostatecznie sama kupiłam mu nową koszulę, przy okazji też krawat i spinki do mankietów. A sobie sprawiłam taką kieckę, że nawet na sylwestra lepszej nie miałam! No i poszliśmy na ten bal.
Nie powiem, prezentowaliśmy się bardzo elegancko – szczególnie Marcin w tej błękitnej koszuli harmonizującej z kolorem jego oczu i resztkami letniej opalenizny. Wciąż był przystojnym, interesującym mężczyzną, pomimo swojej boleściwej, smętnej miny i tych wymuszonych uśmiechów. Aż go czasem musiałam szturchnięciem w bok przywoływać do porządku, bo przecież nie na pogrzeb przyszliśmy, tylko na bal do szkoły córki! W końcu jednak przestałam się nim przejmować, bo nagle zorientowałam się, jakie spojrzenia rzucały na Marcina inne baby, a nawet te doroślejsze uczennice.
Spojrzałam na niego raz, drugi i sama przed sobą musiałam przyznać, że z tą pochmurną miną i zamyślonym spojrzeniem mój mąż wyglądał nawet jeszcze lepiej, bardziej interesująco… szlag mnie przez te baby trafi! Jak się wkrótce okazało, do takich wniosków doszłam nie tylko ja, niestety. To, że smarkule, koleżanki Zuzi, wciąż prosiły go do tańca, to jeszcze było małe piwo. Młodym dziewczynom podobają się czasem właśnie starsi mężczyźni z klasą, a tej nie można było odmówić mojemu Marcinowi. Może zresztą robiły to dla żartu, kto je tam wie. Ale że te wszystkie honorowo zaproszone babsztyle, na czele z panią wicedyrektor, skakały koło niego jak, nie przymierzając, koło jakiegoś ministra, to mi się mniej podobało.
O, nawet mnie nieźle wkurzało!
Wdzięczyły się do mojego ślubnego, uśmiechały się, prosiły do tańca, a panie z komitetu wciąż podsuwały mu jakieś sałatki, śledzie, zachęcając i chwaląc się, że własnoręcznie je zrobiły. Marcin obtańcowywał te wszystkie damy, jakby był fordanserem na etacie. Wyraźnie zapomniał o tym, że jeszcze wczoraj spisywał testament i zbierał się w ostatnią podróż. Wcinał te wszystkie smakołyki, nie pamiętając, że ma podwyższony cholesterol i woreczek mu dokucza! Niczego sobie nie odmawiał, tylko dziękował z takim spojrzeniem, że aż mnie skręcało w środku. A gdy jedna z matek, taka blondyna obsługująca bufet, podsunęła mu kawał sernika wiedeńskiego, nachylając się do niego tak, że jej o mało co cały biust nie wyskoczył z dekoltu, to już naprawdę miałam dość.
– Chyba nie powinieneś tyle jeść – syknęłam do Marcina. – Twój cholesterol…
– Ale kochanie, to pyszne, dietetyczne ciasto – przerwał mi, wywracając oczami z zachwytem. – Wyśmienite! – nachylił się nad dłonią tamtej matki, całując ją.
Baba zrobiła taką minę, jakby co najmniej poprosił ją o tę rękę.
– Panie Marcinie, pan jeden chyba potrafi docenić prawdziwie kobietę – powiedziała. – Zatańczymy? – uśmiechnęła się, i normalnie porwała go na parkiet!
A Marcin? Ten podły zdrajca, ani nawet nie spojrzał w moją stronę. Wkurzyłam się, i to porządnie! Przy mnie w domu o testamencie jęczał całymi godzinami, a tu proszę, widać spodobała mu się adoracja tych wszystkich bab, twarz mu jaśniała, śmiał się głośno…Poszłam do toalety poprawić makijaż, i żeby nie patrzeć na mojego chłopa w objęciach innych. No bo cóż z tego, że tylko w tańcu i na szkolnej zabawie córki. Chłop to chłop, nawet w depresji! Dziwne tylko, że tutaj, na parkiecie, jakoś ta depresja mu przechodziła. Pewnie od uśmiechów tych wszystkich bab, cholera!
Wchodząc do łazienki, usłyszałam, że dwie dziewczyny rozmawiają o jakimś facecie. Zatrzymałam się przed uchylonymi drzwiami, nadstawiłam uszu…
– Niezły ten szef komitetu, nie? – stwierdziła jedna. – Przystojny, młodo wygląda i zdaje się, że niezłą kasę tłucze. Miło byłoby z takim wujkiem do jakiegoś klubu się wybrać…
– Tak, tylko że on ze swoją starą przyszedł – powiedziała druga dziewczyna.
– A co to przeszkadza – usłyszałam śmiech tej pierwszej. – Ty wiesz, że jak ja sobie którego upatrzę, to facet bez szans!
Wycofałam się cicho, zbulwersowana tym, co usłyszałam zza drzwi toalety. Matko, to w takim towarzystwie moja córka na co dzień przebywa?! Usiadłam przy stoliku, co rusz zerkając w stronę łazienki. Po chwili odetchnęłam z ulgą, bo okazało się, że to nie są koleżanki Zuzi, tylko dwie dziewczyny z grupy absolwentów, których też zaproszono na obchody rocznicowe. A potem spojrzałam na Marcina, no i znowu krew mnie zalała. Nie dość, że te wszystkie babsztyle skaczą wokół niego, to jeszcze jakaś cwana gówniara ma zamiar zrobić sobie z niego „wujka”?!
To był znów mój Marcin, ten sam!
– Wiesz, Marcin – wzięłam go pod ramię, gdy tylko pani z bufetu zwróciła mi go po upojnym tangu. – Wróćmy już do domu, późno się zrobiło, a ty ostatnio nie jesteś w najlepszej formie, więc…
– Ależ skąd – przerwał mi. – Czuję się właśnie wspaniale, po prostu odżyłem wśród tych młodych – popatrzył po sali roziskrzonym spojrzeniem. – Mówię ci, dzisiaj przeskoczyłbym w tańcu niejednego młodego… – skłonił się przede mną, pocałował szarmancko w rękę. – Co ja zresztą mówię, przecież my wciąż jesteśmy młodzi – twarz rozbłysła mu w radosnym uśmiechu. – Czy pozwolisz, pani mojego serca, że zatańczymy i pokażemy tym młodym, jak się to robi?
To był znowu mój Marcin! Ten prawdziwy, pełen radości życia, z temperamentem. I chyba wreszcie skończyła się jego depresja, myśli o spisaniu testamentu i szykowaniu się na tamten świat. Wystarczyło tylko, żeby znowu poczuł się atrakcyjnym mężczyzną, zobaczył w oczach innych uznanie, obudził zainteresowanie kobiet, nawet niewiele starszych od własnej córki. No tak, mężczyzna potrzebuje dowartościowania, nieważne, ile ma lat.
– No jasne, skarbie – wstałam, w głośnikach rozbrzmiewał akurat rock'n'roll. – Pokażemy im, jak to się tańczyło za naszych czasów…
– Z fikołkami – roześmiałam się, i w tym momencie zmartwiałam z przerażenia, przypominając sobie w popłochu, jaką to bieliznę dzisiaj włożyłam.
Bo głupio by było, jakby młodzież zobaczyła nie tylko moje fikające nogi, ale i czerwone, koronkowe majtki. Na szczęście mąż wykazał się rozsądkiem i poprzestał tylko na podnoszeniu mnie do góry. A ja sponad jego głowy z uśmiechem wdzięczności patrzyłam na te wszystkie panie, starsze i młodsze, łącznie z panią dyrektor. Bo to właściwie dzięki ich śledzikom i wypiekom, dzięki ich spojrzeniom pełnym kobiecej adoracji, myśli mojego męża o spisaniu testamentu ulotniły się. I to chyba na dobre. A już na pewno zaprzestał tych głupich myśli o szykowaniu się na tamten świat.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”