„Moje rajskie wakacje skończyły się tragedią. W jednej chwili straciłam męża, córkę i sens mojego życia”

załamana kobieta fot. Getty Images, Halfpoint Images
„Obudziłam się w szpitalnej sali. Pielęgniarka zrobiła się blada, wydukała coś niezrozumiałego i niemalże wybiegła z pokoju. Lekarza nie musiała już wołać, sama doskonale wiedziałam, że moja kochana córeczka nie żyje”.
/ 19.03.2024 07:15
załamana kobieta fot. Getty Images, Halfpoint Images

Duża część mnie zniknęła razem z Dominikiem i naszą córką. Zamknęłam się w sobie, nie mogąc sobie darować, że nie udało mi się ocalić męża. Przecież, jako odpowiedzialna małżonka, powinnam była przewidzieć zbliżającą się tragedię!

To miały być rajskie wakacje

Mój świat skończył się pewnego słonecznego, lipcowego dnia na jednej z francuskich plaż.

– Zaraz idę na plażę i popływam, patrz, jakie dzisiaj mamy wspaniałe fale – oznajmił Dominik, po czym uklęknął na ręczniku i pocałował mój zaokrąglony brzuch.

Przymrużyłam oczy, aby go lepiej widzieć. To wywołało u niego salwę śmiechu.

– Jeżeli nasza córeczka odziedziczy twoją mimikę, to zapiszemy ją na zajęcia z pantomimy! – oświadczył. – Idę! – wstał z zapałem i ruszył po swoją deskę do surfingu i strój.

Intuicja mnie zawiodła

Nie podejrzewałam niczego złego. Wręcz przeciwnie, leżałam pod osłoną parasola, delektując się orzeźwiającym wiatrem od strony Atlantyku. Zatopiona w lekturze jakiegoś romansidła. Nie powiedziałam Dominikowi, aby uważał na siebie, ani nie powiedziałam mu, jak bardzo go kocham. Dominik wskoczył w swój kombinezon i posłał mi buziaka. „Za chwilę wracam” – odczytałam z ruchu warg.

W połowie piątego miesiąca mojej bardzo oczekiwanej i gorąco upragnionej ciąży, zdecydowaliśmy się na wypoczynek i wyjechaliśmy na zasłużone wakacje. Mój mąż zawsze kochał Francję, a i ja lubiłam te urokliwe miasteczka położone nad brzegiem oceanu. Pożegnałam go machnięciem ręki spod parasola. Obok Dominika do wody skoczyło jeszcze pięciu surferów. Z radością patrzyłam, jak szybko płyną, łamiąc fale.

Chciałabym do nich dołączyć, ale ciąża mi na to nie pozwalała. Znałam kobiety, które uprawiały surfing, nawet będąc w szóstym miesiącu ciąży, ale ja nie chciałam narażać dziecka. Zbyt długo próbowałam zajść w ciążę, żeby teraz coś zaszkodziło temu dziecku.

– Cieszcie się i nie martwcie na zapas – radził nam lekarz prowadzący ciążę, a my chętnie posłuchaliśmy jego rady i wybraliśmy się na zasłużony urlop.

„Jesteś dla mnie najważniejsza” – powtarzał mi Dominik od początku mojej ciąży. Jednocześnie nie przestawał mnie rozpieszczać. Proponował nawet, żebym wzięła zwolnienie lekarskie, ale ja nie chciałam siedzieć sama w domu. „Chciałbym do ciebie dołączyć i przez dziewięć miesięcy spędzać z tobą czas w domu” – żartobliwie stwierdził. Nawet podczas urlopu, z niechęcią podchodził do deski, ale tego dnia wiatr był tak silny, że nie mógł mu się oprzeć.

Te historie napisało samo życie:

Zniknął pod powierzchnią wody

Nagle na błękitnym firmamencie zobaczyłam pojedynczy, błądzący obłok. To wszystko trwało dosłownie kilka sekund. Podmuch oceanicznego powietrza zerwał mi kapelusz z głowy. Zeskoczyłam z leżaka i pospieszyłam go odzyskać. Zaledwie kilka kroków dzieliło mnie od mojego słomianego kapelusza, kiedy dostrzegłam wielką falę. Szła bokiem w stronę plaży, kierując się wprost na piątkę surferów najbardziej oddalonych od brzegu. Dominik zdołał się tylko schylić, zanim go przykryła woda.

Zastygłam, licząc sekundy. „Jeden... pięć, sześć... dziesięć... Gdzie on może być? Gdzie?” – zastanawiałam się, nerwowo obserwując horyzont. Nagle z boku pojawiło się dwóch mężczyzn, jeden z nich ledwo utrzymywał równowagę na desce, drugi leżał na niej, pędząc z całych sił ku brzegowi. „A co z pozostałymi? Gdzie są ci trzej?! Gdzie jest Dominik?” – byłam coraz bardziej przerażona. W końcu dostrzegłam jego ciało dryfujące na wodzie. Wyglądało, jakby było złamane na pół, obok rozbitej deski.

– Nie!! Dominik! Niech ktoś go ratuje! Pomocy! – wołałam, biegnąc w stronę męża.

Zanim dotarłam do brzegu, poczułam ból przeszywający moje ciało, a potem zorientowałam się, że coś cieknie mi po udach.

– Nie! O nie! – złapałam się za brzuch, próbując powstrzymać dalszy rozwój wypadków.

Straciłam swoich najbliższych

Obudziłam się w szpitalnej sali. Pielęgniarka zapytała mnie, czy mówię po francusku. Odpowiedziałam przecząco, wskazując drżącym palcem na swój brzuch. Zrobiła się blada, wydukała coś niezrozumiałego i niemalże wybiegła z pokoju. Lekarza nie musiała już wołać, sama doskonale wiedziałam, że moja kochana córeczka nie żyje. „Nazwiemy ją Malwinka! Będzie słodka jak lizak! Co o tym myślisz, skarbie?” – przypomniałam sobie słowa Dominika i zaczęłam płakać.

– Good morning, czy mówi pani po angielsku? – zapytał lekarz, schylając się nade mną.

Przytaknęłam, nie mając siły na nic więcej. Wtedy powiedział cicho:

– Przykro mi, ale z powodu silnego stresu straciła pani płód.

Cicho szlochałam, słuchając, jak mężczyzna nabiera powietrza do płuc. „Nie, tylko nie to” – przemknęło mi przez głowę i spojrzałam na niego.

– A co z moim mężem? – spytałam w języku angielskim.

– Nie żyje – odparł, wydychając powietrze. – Nie miał szans... Jest mi bardzo przykro. Czy możemy jakoś pomóc?

– Tak – wyszeptałam. – Proszę mnie zabić.

Nie mogłam sobie tego wybaczyć

Zamknęłam oczy, próbując się nie załamać, ale chyba nic nie było w stanie zatrzymać mojej rozpaczy. Pogrążyłam się w niej na długie lata. Duża część mnie zniknęła razem z Dominikiem i naszą córką. Zamknęłam się w sobie, nie mogąc sobie darować, że nie udało mi się ocalić męża. Przecież, jako odpowiedzialna małżonka, powinnam była przewidzieć zbliżającą się tragedię! Przecież nie na darmo mówi się o szóstym zmyśle, kobiecej intuicji. Tego mi ewidentnie zabrakło. Gdybym przynajmniej uratowała swoje dziecko…

Mimo że jadłam, spałam, pracowałam i dbałam o czystość w mieszkaniu, to wszystko działo się jakby obok mnie. Przez wiele lat nic mnie nie cieszyło. Nic nie sprawiało mi przyjemności. Uśmiechałam się sztucznie. Udawałam osobę, którą w rzeczywistości nie byłam.

Trochę czasu upłynęło, zanim go zauważyłam. Poruszał się między regałami, obserwując mnie. Nie jestem pewna, co takiego zainteresowało go w tej szarej postaci ubranej na czarno. Drażniła mnie jego obecność. Zrobiłam surową minę, próbując odstraszyć natręta, ale najwyraźniej nawet to nie działało. Wreszcie zapytał o dżem, który trzymałam w ręku.

– Nie do końca rozumiem – odpowiedziałam, będąc całkowicie pochłoniętą swoimi myślami.

– Poleciłaby mi pani ten dżem? Potrzebuję idealnego farszu do pączków – zaśmiał się szeroko.

– Pączki wypełnia się marmoladą.

– Czy to nie jest to samo?

Spojrzałam na niego uważnie. Albo udawał, albo był niespecjalnie mądry.

– Przepraszam – skorygował się, zauważając mój spojrzenie.

– Chciałem tylko porozmawiać z panią o czymkolwiek. Lepiej panią poznać. Jest pani… Nazywam się Andrzej – podał mi rękę.

Bez słowa odeszłam i skierowałam się w stronę kasy. Ten Andrzej. Kompletnie mnie nie obchodził. Ale on nie odpuszczał. Spotykałam go co jakiś czas w różnych miejscach, aż w końcu zgodziłam się na wspólne wypicie kawy. Andrzej, jak się okazało, mieszkał w sąsiednim budynku, był o trzy lata młodszy. Powiedział, że zaintrygowało go moje zachowanie i mój stoicki spokój

On pragnął czegoś więcej

Myślałam, że zostaniemy  przyjaciółmi, ale Andrzej widział we mnie swoją partnerkę i najbliższą przyjaciółkę. Musiał upłynąć rok, zanim zdecydowałam się wpuścić go do swojego życia. Następny, zanim zapoznałam go z rodziną i znajomymi. I jeszcze jeden, zanim odpowiedziałam „tak”, gdy klęknął przede mną. Andrzej znał moją przeszłość, wiedział, jak bardzo boję się miłości i ponownego cierpienia. W swojej naiwności złożył mi obietnicę, że nigdy mnie nie opuści. Nie odejdzie pierwszy ani mnie nie zostawi.

– Do końca moich dni będę o ciebie dbał, przysięgam – mówił, ale zignorowałam jego obietnice.

Zrozumiałam to dopiero miesiąc przed naszym małżeństwem, kiedy złożyliśmy dokumenty w urzędzie stanu cywilnego i po raz pierwszy zobaczyłam jego akt urodzenia.

„Andrzej Dominik...” – nie mogłam oderwać oczu od kartki papieru. Nikt nigdy nie powiedział mi, że mój przyszły mąż ma takie samo imię jak mój zmarły partner! Starałam się skupić. Wszystko nagle zaczęło do siebie pasować. Upór Andrzeja, jego cierpliwość, nawet data urodzenia pokrywająca się z imieninami mojego zmarłego męża, a także to drugie imię.

„Będziesz z nim szczęśliwa, tylko musisz mieć odwagę kochać” – przeleciało mi przez głowę, a w sercu poczułam znane mi ciepło. I po raz pierwszy od dawna uśmiechnęłam się do siebie. Szczerze i radośnie.

Czytaj także:
„Podniosłem się z bagna, by coś osiągnąć. Choroba przyszła znienacka i odebrała mi wszystko, co kochałem”
„Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Matka chciała mnie chronić, a zrobiła mi wielką krzywdę”
„Mąż nigdy mi nie pozwalał na realizację mojego marzenia. Musiało upłynąć wiele lat, bym postawiła na swoim”

Redakcja poleca

REKLAMA