Marek i ja to było zdecydowanie kiepskie połączenie. Mieliśmy odmienne priorytety, inne temperamenty i z każdym rokiem coraz gorzej nam się dogadywało. Łączyła nas tylko dwójka dzieci: ośmioletni Staś i czteroletnia Zosia. Próbowaliśmy to więc jakoś ciągnąć, udawać, że to dla ich dobra, ale to w końcu musiało się rozlecieć.
To z Markiem to był niewypał
To ja wystąpiłam o rozwód. Miałam dość wysłuchiwania wiecznych pretensji męża o wszystko, co robię i współczujących spojrzeń sąsiadek, przekonanych, że Marek mnie zdradza. W sumie pewnie było w tym trochę prawdy, ale nie chciało mi się wnikać. Dawno nie kochałam męża i nie wierzyłam w jego nagłą przemianę. A te terapie małżeńskie? Jak dla mnie, to była po prostu jedna wielka ściema. Zwłaszcza że on nie przepadał za dziećmi i starał się unikać spędzania z nimi czasu, jak tylko mógł.
Staś i Zosia oczywiście nie zdawali sobie z tego sprawy i Marek robił za ich „ukochanego tatusia”. Nic dziwnego, że mocno przeżyli jego wyprowadzkę. Staś odgrażał się nawet, że do niego ucieknie. Mocno mnie tym wtedy zranił, choć starałam się nie dać po sobie niczego poznać. Nie chciałam denerwować go bardziej ani dawać byłemu mężowi jakiejkolwiek satysfakcji.
I tak dobrze, bo akurat wtedy pozytywnie mnie zaskoczył i sam wytłumaczył Stasiowi, że przy mamie będzie mu lepiej. Dopiero potem uświadomiłam sobie, że pewnie zwyczajnie chciał się pozbyć dodatkowego problemu.
Dzieci były dla mnie najważniejsze
Nie czułam się specjalnie nieszczęśliwa z powodu rozwodu. Wszystkie koleżanki załamywały ręce, starsza siostra przyszła mnie pocieszyć z winem, a mnie nawet bawiło to ich przejęcie. Bo nie czułam się skrzywdzona, a właściwie to odetchnęłam z ulgą. Fakt, nie było łatwo, bo teraz miałam na głowie cały dom i pracę, ale uznałam, że dam radę. Dla dzieciaków.
Bardzo chciałam, żeby Zosia i Staś nie odczuli jakoś szczególnie skutków naszego rozstania. Nie mogło im przecież niczego brakować, a przy tym musieli wiedzieć, że mogą przyjść do mnie z każdym problemem. Z początku rzeczywiście byli trochę smutni, ale z czasem przyzwyczaili się do nowej sytuacji. A ja cieszyłam się, że znowu czerpią radość z życia.
Marek zaraz po rozwodzie nie interesował się dziećmi. Po dwóch miesiącach jednak nagle mu się przypomniało, że jest ojcem i wypadałoby się spotkać. Oczywiście, nie zamierzałam mu utrudniać kontaktów. Wiedziałam, jak bardzo dzieciaki się ucieszą, zwłaszcza Staś, który zawsze był w niego ślepo zapatrzony.
– Na razie przychodź do nas – powiedziałam mu. – Jak się wszystko dobrze poukłada, może umówimy się na jakieś weekendy u ciebie czy coś w tym stylu.
Myślałam, że Marek będzie protestował, ale wyglądał na zadowolonego. To jeszcze silniej utwierdziło mnie w przekonaniu, że rozwód wyszedł nam na dobre. Może takie bycie ojcem z doskoku bardziej mu pasowało? Tak sobie to przynajmniej wtedy tłumaczyłam. A dzieci nie posiadały się z radości.
Z początku myślałam, że jest miła
Mijały miesiące, a dzieci miały coraz lepszy kontakt z Markiem. Z czasem rzeczywiście zgodziłam się, żeby zabierał je do siebie na weekend, a wtedy ja mogłam odpocząć, wyjść z przyjaciółmi, zrobić coś tylko dla siebie. Wciąż jednak zdarzało mu się też wpadać do nas.
W końcu dowiedziałam się, że ponownie bierze ślub. Nie znałam tej kobiety, którą sobie wybrał, ale życzyłam im jak najlepiej. Gdzieś w głębi duszy korciło mnie jednak, żeby ją poznać, dowiedzieć się, z kim ewentualnie będą się widywać moje dzieci. Ucieszyłam się więc, gdy niedługo po ślubie Marek zaproponował, że przyjdzie z nią do nas.
Patrycja była dwa lata starsza ode mnie, wyższa, trochę szczuplejsza. Nie zaliczała się jednak do tych plastikowych lalek, które myślały tylko o swoim wyglądzie. Uśmiechała się przyjaźnie, rozmawiała z dziećmi, wydawała się taka… pozytywna.
– Cieszę się, że wreszcie mogę cię poznać, Basia – stwierdziła. – I naprawdę, jesteś niesamowita! Tak świetnie sobie radzisz z dziećmi, domem… no i jeszcze masz przecież pracę!
– No cóż – mruknęłam. – Każdy sobie radzi jak może.
Nie patrzyłam wtedy na Marka, który zresztą udawał bardzo zainteresowanego nowym zestawem klocków Stasia – prezentem od Patrycji. Zosi z kolei kupiła zestaw kolorowych flamastrów. Uznałam wtedy, że to całkiem miłe z jej strony, bo pomyślała o dzieciakach.
– Marek jest trochę leniwy, zresztą, znasz go – zniżyła lekko głos. – Ale spokojna głowa. Ja go przycisnę. Będziemy wam pomagać. W końcu warto się wspierać nawzajem, prawda?
Nagle to ja byłam tą złą
Po pewnym czasie coś zaczęło się zmieniać. Choć najpierw byłam pełna nadziei i wydawało mi się, że moją rodzinę czekają wyłącznie zmiany na lepsze, wkrótce odczułam wyraźny niepokój. Stopniowo Zuzia i Staś zaczęli coraz częściej domagać się odwiedzin u ojca. No, a właściwie nie u ojca, tylko u macochy. Patrycji.
– Mamo, bo Patrycja obiecała, że zabierze nas w tę sobotę do zoo! – wołał podekscytowany Staś, który zawsze lubił zwierzaki, a ja niestety nie bardzo miałam czas, żeby wybrać się z nimi do ogrodu zoologicznego.
– Patrycja zabierze nas w niedzielę na lody. Możemy iść, prawda? – dopytywała z nadzieją Zuzia.
Zgadzałam się, bo i co miałam robić. Czara goryczy przelała się jednak, kiedy odmówiłam córce trzeciego z kolei zestawu do rysunku.
– Jesteś okropną mamą! – ofuknęła mnie, tupiąc nogą. – Patrycja by mi kupiła! Ona mi kupiła taki duży zestaw kredek i wcale nie żałowała!
Ciągle tylko Patrycja i Patrycja! Ale kiedy moja Zosia nazwała ją „mamą”, aż się we mnie zagotowało. To ja byłam ich matką! Ja cały czas harowałam na to, żeby miały dach nad głową i wyszły w przyszłości na ludzi. A ta zwaliła się na gotowe, miała je od święta i jeszcze robiła im wodę z mózgu! No niedoczekanie!
Okazjonalna mamusia się znalazła. Pewnie, jakbym miała męża, dwie pensje do rozdysponowania, tak jak ona, też bym sobie szastała pieniędzmi na lewo i prawo. A ja jednak musiałam wszystko odliczać, analizować, czy starczy nam do pierwszego, więc siłą rzeczy nie mogłam wywalać kasy na każdy kaprys pięciolatki! Może i Staś to trochę bardziej rozumiał, ale i tak widziałam jego niezadowoloną minę, kiedy zaproponowałam mu coś innego zamiast nowego smartfonu.
– Może Patrycja mi kupi na urodziny, jak poproszę – mruknął w końcu.
Musi z nią porozmawiać
Któregoś popołudnia wzięłam byłego męża na poważną rozmowę. Powiedziałam mu, że nie życzę sobie, żeby Patrycja wtrącała się w życie moich dzieci do tego stopnia, jak w obecnej chwili i żeby nie sprawiała im tak drogich prezentów. On oczywiście nie rozumiał, o co mi chodzi.
– Baśka, ty chyba zwariowałaś – rzucił z irytacją. – Mam powiedzieć żonie, żeby nie uszczęśliwiała moich dzieci? Bo tobie nie pasuje?
– Nie wiem, co konkretnie masz jej powiedzieć i mnie to szczerze mówiąc, nie obchodzi – stwierdziłam chłodno. – Wiem natomiast, że Patrycja dyskredytuje mnie w oczach dzieciaków, a na to nie pozwolę. Bo one już mają matkę.
Marek uśmiechnął się triumfalnie.
– Aaa, więc o to ci chodzi! – powiedział. – Zazdrosna jesteś o moją Patrycję! To jak ci to tak bardzo przeszkadza, to może weź się czasem kopsnij i też kup im coś wypasionego, a nie skąpisz i skąpisz.
– Uważaj, żebym ja się o alimenty nie zaczęła wykłócać – zagroziłam. – Zresztą, wiesz Marek, rób co chcesz. Ale jeśli twoja Patrycja dalej będzie robić to, co robi, wyjadę z Polski, zabiorę dzieci i będziesz je widywać tylko na święta.
Zamrugał.
– Nie możesz… – był jednak trochę niezdecydowany.
– Mogę – odparłam z mocą. – I to zrobię. Więc lepiej uważaj.
Oczywiście, blefowałam, bo nie miałam zamiaru się nigdzie przenosić. Grunt, że podziałało, a Patrycja, która podobno nie mogła mieć własnych dzieci, wreszcie przestała szaleć z prezentami. Słyszałam zresztą, że rozważają adopcję. Albo raczej ona rozważa, bo Marek już taki chętny nie jest. Całe szczęście, że to już na szczęście nie mój problem.
Czytaj także:
„Marzę o rodzinie. Jestem atrakcyjna, mam 35 lat i nie mogę nikogo poznać. Może powinnam obniżyć standardy?”
„Moja przyjaciółka związała się z żonatym facetem. On ją wpędza w kompleksy i odcina od znajomych”
„Sporo się dorobiliśmy i wreszcie chcieliśmy spokojnie żyć na emeryturze. A mój mąż tak po prostu wziął i umarł”