Potężne chłopisko, ogolone na łyso, odziane w skórzaną kurtkę, z żylastymi rękami pokrytymi tatuażami i tą arogancką pozą oraz miną, jakby cały świat należał do niego. Co moja córka w nim widziała?!
Patrzyłem na niego, gdy przyszedł do nas się przedstawić i – głowę bym dał – siedział w mamrze, będzie siedział w mamrze albo właśnie jest na przepustce z mamra. Ktoś taki wcześniej czy później źle skończy. Pytanie, ile osób przedtem skrzywdzi.
Na pytania o zawód, zajęcie, jakąś pracę odpowiadał zdawkowo, gburowato i wymijająco. Czyli oficjalnie bezrobotny, a nieoficjalnie zbir. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby nosił przy sobie broń – palną i rzecz jasna nielegalną – albo kastet czy jakiś nóż. Nawet nie tyle dla obrony, ile dla zastraszania i podnoszenia prestiżu wśród jemu podobnych.
W latach mojej niechlubnej, buńczucznej świetności może spróbowałbym się z nim zmierzyć, ale teraz…? Zdusiłby mnie jak kurczaka gołymi rękami, powalił mocniejszym dmuchnięciem. No ale przecież nie dlatego, że tak wyraźnie unaoczniał mi, jak się zestrzałem, jak zmalałem, darzyłem Romana alergiczną wręcz niechęcią.
Dostawałem gęsiej skórki, gdy obejmował swoim napompowanym sterydami łapskiem moją wiotką córeczkę, którą posyłałem na lekcje baletu. Ten typ był podejrzany jak wyjątkowa promocja. I groźny jak trzęsawisko. Niebezpieczny. Taki, co wciąga, niszczy, a nawet zabija, jak nie uciekniesz w porę. Może przesadzałem. Oby. Może byłem przewrażliwiony, bo chodziło o moją rozpieszczoną jedynaczkę, moją księżniczkę, ale lepiej dmuchać na zimne, niż ocknąć się za późno.
Co ona w nim widziała?
Nie chciałbym spotkać kogoś takiego w ciemnej uliczce, a nie należałem do strachliwych gości.
Czy moja księżniczka oślepła? Nie widziała, co to za typ? Czym ją ten goryl mógł ująć? Łamaniem karków? Zjedzeniem tony bananów? Samczym waleniem w pierś? Zawsze starałem się szanować wybory Marzenki, nawet gdy była nastolatką, i nie wtrącać się w jej życie osobiste, zwłaszcza uczuciowe, ale tym razem nie mogłem się powstrzymać. Musiałem choć spróbować zniechęcić ją do tego troglodyty. A przynajmniej wyrazić swoją opinię.
– Kochanie, co to za jeden? Skąd go znasz? – zacząłem delikatnie, kiedy drab już wyszedł.
– To Romek, mój nowy chłopak, mówiłam ci przecież, że poznałam kogoś nowego, innego niż wszyscy – zaszczebiotała. – Uroczy, prawda? Taki misiek…
Ja niczego uroczego w tym typie nie widziałem. Wręcz przeciwnie. Pozory mylą, wiem. Ale on był wyjątkiem potwierdzającym regułę. W jego przypadku pozory były jak wyświetlający się na czole napis „uciekaj, nie zbliżaj się, nie ufaj mi”. Czułem to każdą komórką ciała. Misiek? Raczej śmiertelnie niebezpieczny grizzly. Za takimi ludźmi kłopoty ciągną się jak tren.
Wiem, bo sam w młodości obracałem się w nieciekawym towarzystwie. Wiem, bo sam nie byłem święty i z powodu mojego brudnego sumienia czekają mnie wieki czyśćca jak nic. Wiem, bo swój pozna swego.
– Hm, nie obraź się, skarbie, ale wolałbym, żebyś nie zadawała się z ludźmi pokroju tego całego Romana, o ile to jego prawdziwe imię.
– A po co miałby kłamać? Co ty w ogóle masz do Romka? Nawet go nie znasz, a już nosem kręcisz!
– Kręcę, bo mi się nie podoba. Bo zupełnie do ciebie nie pasuje. Jest dziwny i podejrzany. Nie znam go, prawda, ale znam życie i ludzi nieco lepiej niż ty. Dla własnego dobra trzymaj się od niego z daleka. To nie jest dobry człowiek, córciu. Skrzywdzi cię…
Marzenka obrzuciła mnie pełnym urazy i rozczarowania spojrzeniem. Zawiodła się na mnie. Trudno.
Swoje przeszedłem, swoje widziałem, z różnym elementem miałem do czynienia i nikt mi nie wmówi, że ktoś taki jak ten cały Romuś to typ rodzinny, troskliwy, pracowity i praworządny. Że będzie się opiekował rodziną, chodził do legalnej pracy i szanował ludzi.
Tacy chodzą na skróty, bez skrupułów wykorzystują innych, rozpychają się łokciami i kolanami oraz przy użyciu niebezpiecznych narzędzi, a jak ktoś im wejdzie w drogę, nie patyczkują się.
– Tato, ja wiem, że Romek nie trafia w twój ideał potencjalnego zięcia, że chciałbyś dla mnie najlepiej księcia z rodowodem. Ale to ja z nim chodzę, więc to mnie ma się podobać, nie tobie. Mam już dwadzieścia pięć lat i pełne prawo decydowania o sobie – stwierdziła Marzenka z tym swoim psotnym uśmieszkiem, którym okraszała ośli upór. Cała matka. – Przykro mi, że tak o nim myślisz, że sądzisz go po pozorach, bo… bo ja się w nim zakochałam. I tyle.
Faktycznie, i tyle. Tym stwierdzeniem zamknęła mi usta. Z zakochaną kobietą nie ma co dyskutować, jeśli nie chce się osiągnąć efektu przeciwnego do zamierzonego.
Marzenka poszła do swojego pokoju, a ja usiadłem w fotelu i zapaliłem papierosa. Niegrzeczni chłopcy i źli faceci mają wzięcie u płci przeciwnej – nigdy tego nie pojmę, choć dzięki temu znalazłem żonę.
Naiwne dziewczyny i dobre kobiety wierzą w potęgę miłości, która pokona wszystkie przeszkody i każdego zmieni na lepsze. Niestety, życie to nie film, więc mogą mówić o szczęściu, gdy skończą tylko ze złamanym sercem. Ja i Renatka to inny wyjątek potwierdzający regułę. Nam się po prostu udało, bo albo ona nie była tak naiwna, albo ja nie byłem aż tak zły. Natomiast Marzenka pchała się w paszczę lwa. Ech…
A tylu fajnych chłopaków się o nią starało. Jeden był w nią zapatrzony jak w obraz, drugi w ogień by za nią skoczył. Po Romusiu nie spodziewałbym się takich poświęceń ani romantycznych gestów, prędzej to on mi córkę na złą drogę sprowadzi. Gdyby Renatka żyła, na pewno zdołałaby przemówić naszemu dziecku do rozumu. Ja byłem za miękki, za ugodowy.
Obym przesadzał, obym bał się na zapas, obym się mylił – myślałem. W końcu na razie nic wielkiego się nie działo. Po prostu się spotykali. Zauroczenie i tyle. Marzenka ma swój rozum i w końcu się zorientuje, że to nie jest mężczyzna dla niej.
Prawie spadłem z krzesła, gdy mi o tym powiedzieli
Zerwie z nim i znajdzie sobie kogoś normalnego, a nie typa spod ciemnej gwiazdy, co może bez charakteryzacji grać bandziora w każdym filmie akcji. Niestety, pomyliłem się. Pewnego dnia, podczas niedzielnego obiadu, Marzenka i Romek poinformowali mnie radośnie, że się zaręczyli.
Znowu o mało z krzesła nie spadłem. Córka pochwaliła się pierścionkiem z brylantem, który sprezentował jej narzeczony. Nie wiem, czy moja pięcioletnia emerytura wystarczyłaby, aby za niego zapłacić.
Mało szlag mnie nie trafił. W środku cały się gotowałem. Ze złości, że ten typek usidlił Marzenkę, i z żalu, że wszystko odbyło się za moimi plecami.
Zawsze marzyło mi się, że przyszły zięć odwiedzi mnie z butelką dobrej wódki, zapyta o pozwolenie na oświadczyny, a potem uklęknie przed Marzenką i poprosi ją o rękę. Nic z tego. Robiłem dobrą minę do złej gry, choć miałem ochotę wywalić uśmiechającego się półgębkiem Romana na zbity pysk. Oczywiście nie miałem żadnych szans z tym napakowanym brysiem.
Co gorsza, on o tym wiedział, podobnie jak o tym, że go nie lubię. I teraz triumfował. No ale skoro taka była decyzja Marzenki, musiałem się z nią pogodzić, czy mi się to podobało czy nie. Młodzi poinformowali mnie też, że pieniądze na mające odbyć się za rok wesele wyłożą z własnej kieszeni, dokładniej z kieszeni Romka.
Ja miałem jedynie poprowadzić córkę do ołtarza. Kolejny bolesny cios. Specjalnie z myślą o zorganizowaniu Marzenie wesela odłożyłem wcale niemałą już sumkę. Teraz mogłem ją sobie… ech…
Z drugiej strony chyba powinienem się cieszyć i być im dozgonnie wdzięczny, że choć zaszczytu prowadzenia do ołtarza mi nie odebrali. Czyli nadal byłem dla córki ważny. No, przynajmniej tyle.
Kilka dni później Marzenka wyprowadziła się do Romka. Kiedy pakowała walizki, czułem się, jakby ktoś rozrywał mi duszę na dwoje. Już jedną kobietę życia utraciłem przez chorobę, teraz opuszczała mnie druga, także przez chorobę, tyle że miłosną.
Córcia uściskała mnie i ucałowała w policzek. Obiecała zaglądać co jakiś czas i często dzwonić. A potem wyfrunęła z gniazda i zostałem sam.
Przez pierwszy tydzień nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Dom wydawał się taki pusty, taki cichy. Snułem się z kąta w kąt, nawet gadałem sam do siebie, bo od tej ciszy świrowałem. Po drugim tygodniu – dla odmiany zapadania się w fotel przed telewizorem – odpuściłem.
Wszak każdego rodzica to czeka. Dzieci muszą kiedyś odejść na swoje. Mogę to zaakceptować albo użalać się nad sobą. Wybrałem pierwszą opcję.
Marzenka zapadła się pod ziemię
Minął miesiąc. I nie denerwowałbym się, nie zastanawiał się, czy wszystko jest w porządku, gdyby Marzenka się odzywała, gdyby mnie odwiedzała, jak obiecała, albo chociaż odbierała telefony ode mnie.
Niestety, milczała. Zniknęła. Jakby zapadła się pod ziemię. Tłumaczyłem sobie, że teraz mają ważny okres, że chcą być tylko we dwoje, że nadopiekuńczy ojczulek nie jest im do szczęścia potrzebny, że może gdzieś pojechali na miesiąc przedślubny, ale mimo wszystko… to nie było w stylu mojej córki.
Po pierwsze, musiała wiedzieć, że ja tu gryzę palce z nerwów. Po drugie, na pewno by się pochwaliła, jak mieszkają, jak im się układa, przysłałaby choć esemesa, jakieś zdjęcie… A tu nic. Zero kontaktu. W głębi duszy przeczuwałem, że coś jest nie tak. Bardzo nie tak.
Gdy przez kolejne dwa tygodnie nie dała znaku życia, postanowiłem wybrać się do niej z wizytą. Przecież mam prawo odwiedzić córkę, do jasnej cholery! Okazało się, że jednak nie mam. Ochroniarze pilnujący domu, w którym rzekomo mieszkała, odprawili mnie z kwitkiem. Jak byle domokrążcę!
Zacząłem panikować. Co tam się do cholery wyrabia? Dlaczego nie pozwalają mi zobaczyć mojego dziecka? Czyżby to sprawka Romana?
Może chce mi zrobić na złość, dokuczyć, pokazać, kto tu rządzi? Ten drań byłby do tego zdolny. No ale Marzenka? Dlaczego sama do mnie nie przyjechała, nie zadzwoniła? Więził ją czy jak?
Przez moment rozważałem opcję, żeby udać się na policję. Ale co bym im powiedział? Jakie miałem dowody na swoje teorie spiskowe? Przecież moja córka mogła najzwyczajniej w świecie nie chcieć się ze mną widzieć. Tylko czemu? Bo Roman był teraz najważniejszym mężczyzną w jej życiu? Nawet jeśli, co oczywiście raniło moją ojcowską dumę, nie wierzyłem, by moja Marzenka odstawiła mnie na boczny tor tak definitywnie i całkowicie.
Więc co się z nią stało? Ukrywała się przede mną? Miała tajemnice? Czemu? Jakie? Coś jej nagadał? A może ją zastraszył? Czym? Skrzywdził? Zmusił? Do czego?! Wyobrażałem sobie najgorsze scenariusze.
Gdy udało mi się zasnąć, śniłem koszmary o tym, jak Roman znęca się nad moją córką. Budziłem się zlany potem, z krzykiem na ustach. Nerwy miałem w strzępach i czułem, że popadam w obsesję.
Wieczorami podkradałem się pod ich dom i przez lornetkę obserwowałem, co się tam dzieje. Nigdy nie udało mi się zobaczyć niczego podejrzanego.
Poza tym, że rezydencję ciągle odwiedzały luksusowe auta. Limuzyny, na jakie przeciętnego człowieka, nawet dobrze sytuowanego, raczej nie stać. No, ale wizyty bogatych gości to jeszcze nie przestępstwo.
Z tego wszystkiego podupadłem na zdrowiu. Z dnia na dzień czułem się coraz gorzej. Kilka razy straciłem przytomność, co zmusiło mnie do przebadania się.
Diagnoza lekarska była bezlitosna: rak. Nowotwór zżerał mnie od środka na równi z niepewnością o los córki. Lekarze dawali mi połowiczne szanse na wyzdrowienie, oczywiście pod warunkiem, że będę się leczyć. Mogłem, czemu nie, mogłem walczyć, ale musiałem mieć dla kogo. Dlatego najpierw odkryję, gdzie i czemu zniknęła moja córka. Potem albo umrę, albo będę żyć.
Musiałem wiedzieć, co się z nią dzieje
Postanowiłem skorzystać z pomocy fachowca i udałem się do agencji detektywistycznej. Detektyw miał na imię Juliusz i wyglądał zwyczajnie, by nie rzec niepozornie. Przeciętna postura, ani gruby, ani chudy, wzrost średni, twarz pozbawiona znaków szczególnych, włosy jak włosy, ani długie, ani krótkie, raczej ciemne niż jasne.
Pan Juliusz wysłuchał mnie z uwagą, zanotował w kajeciku najważniejsze informacje i podał cenę. Wysoką, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby się targować.
Był skuteczny. Już po tygodniu zaczęły spływać pierwsze informacje. Najpierw prześwietlił Romana. Tak jak podejrzewałem, moja córka trafiła na bandziora, ale nie sądziłem, że jest aż tak źle. Ten bydlak maczał paluchy w handlu ludźmi. Zwabiał młode dziewczyny i wywoził je za granicę. Do burdeli! Włos mi się zjeżył na głowie, serce niemal pękło, ale jedyne, co na razie mogłem zrobić, to czekać. Może moją Marzenkę oszczędzi…
Niestety, Juliusz przestał się odzywać. Dzień, dwa, trzy. Martwiłem się coraz bardziej. I słusznie. Po kolejnych dwóch dniach się znalazł. W stawie. Jakiś wędkarz wyłowił jego ciało.
Nie miałem wątpliwości, że to nie przypadek. Sumienie mnie gryzło, bo to przecież ja mu zleciłem szpiegowanie tych bandytów. Ale z drugiej strony był w pełni świadomy ryzyka, taka praca…
Zastanawiałem się, co teraz powinienem zrobić: nająć nowego detektywa czy jednak zgłosić się na policję. Nim zdążyłem podjąć decyzję, dopadli mnie.
Kiedy wracałem z zakupów, drogę zajechało mi czarne bmw. Dwóch typów wciągnęło mnie do środka i wywiozło do lasu. Nawet się nie szarpałem, bo tylko bardziej bym się uszkodził. A musiałem przetrwać, by uratować Marzenkę.
– Słuchaj uważnie, tatulku, bo nie będę powtarzał – warknął jeden z nich. – Zapomnij o córuni, teraz jest nasza. Pójdziesz na psy, ona skończy jak ten fagas, którego nająłeś. A tobie każemy na to patrzeć.
Przyłożyli mi jeszcze parę razy i wyrzucili z auta na pobocze. Do domu dowlokłem się późnym wieczorem. Nawet nie brałem prysznica, nie miałem siły na cokolwiek. Tak jak stałem, padłem na kanapę.
Musiałem coś zrobić
Coś we mnie pękło. Uznałem, że nie ma sensu zawiadamiać policji. Uwierzyłem, że bez skrupułów zamordowaliby moją Marzenkę. A potem mnie, co akurat już by mnie nie obeszło, bo po utracie córki nie miałbym po co żyć. Pozostało jedno rozwiązanie.
Choć obiecałem sobie i Renatce nigdy nie wracać do przeszłości – odnowiłem dawne kontakty. Z Czarnym spotkałem się w podmiejskim parku. Średnio ucieszył się na mój widok. Dobrze pamiętał o honorowym długu, jaki u mnie zaciągnął. Gdyby nie ja, teraz gniłby w pierdlu. Albo pod ziemią, gdyby w więzieniu dopadali go ci, co go nie lubili. Wysłuchał mojej opowieści i prośby, po czym pokiwał głową.
– Tak. Znam kogoś. Koleś jest psycholem, lubi przemoc i tortury, ale to lepiej, bo taki nie cofnie się przed niczym. Odsłużył swoje w Legii Cudzoziemskiej, potem pracował dla mafii. Wykonywał wyroki na tych, co zapomnieli o lojalności. Jeśli tylko uda mu się dopaść tego Romusia, gość pożałuje, że matka go urodziła. Tyle że to cię będzie słono kosztowało.
– Mam kasę – odparłem. – Ile trzeba.
Czarny wyszczerzył zęby.
– No to skontaktuję was ze sobą. Tylko pamiętaj, w razie czego nie miałem z tym nic wspólnego.
Przypieczętowaliśmy umowę uściskiem dłoni i każdy odszedł w swoją stronę.
Parę dni później spotkałem się z legionistą-kilerem w… centrum handlowym. Ot, kolejny zwykły gość, którego nikt by nie posądzał o mordercze odchyły. Dogadaliśmy się co do kwoty, miejsca i sposobu jej przekazania.
Gdy z mojej strony warunki zostały spełnione, siedziałem w domu i czekałem. Dzień, dwa, trzy.
Byłem cierpliwy. Cztery, pięć, sześć. Po tygodniu przeczytałem w gazecie o śmierci Romana L. Jego zwłoki znaleziono w opuszczonej fabryce za miastem. Tak koszmarnie okaleczone, że zidentyfikowano je dopiero po DNA i uzębieniu.
To morderstwo sprowokowało śledztwo, które zataczało coraz szersze kręgi. Ja też miałem w nim swój udział… Jako chory ojciec zaniepokojony zniknięciem swojej jedynej córki, która była zaręczona z denatem.
Trochę to potrwało, ale odnaleźli moją Marzenkę oraz inne zaginione dziewczyny. Ten gnój zapłacił za to, co robił. Kiedyś spotkamy się w piekle, ale jeszcze nie teraz. Muszę wyzdrowieć. Marzenka mnie potrzebuje. Dla niej muszę być silny.
Czytaj także:
„Nastoletni syn wplątał się w nielegalne interesy, a ja na niego doniosłam. Tylko tak mogłam go uchronić przed mafią”
„Klientka zgłosiła zaginięcie synka. Okazało się, że dzieciak zadarł z mafią, a matka... od dawna nie żyje”
„Miesiącami mnie dręczył i prześladował. Osaczał i wyznawał chorą miłość, ale policja i tak miała to gdzieś. Co, jeśli dojdzie do tragedii?"