Mam syna i córkę. Geniusza i... idiotkę. Przykro tak mówić, ale to prawda. Nie wiem, po kim ona taka jest.
To był dobry strzał
Wszystko zaczęło się pewnego wiosennego dnia. Sobota, ciepło, słoneczko przygrzewa, choć nie na tyle, by człowiek topił się jak bałwan na przedwiośniu. Rozłożyłam część towaru przed sklepem i usiadłam na stołeczku z colą w ręku. Od lat handluję starzyzną i wiem, że na setkę oglądających jeden, może dwóch coś kupi. Więc nie ma co się spinać, lepiej człowiek gazetkę poczyta. Prawdziwy interes miałam do zrobienia dopiero po południu.
Już nie mogłam się doczekać. Bo chociaż sprzedaż drobnicy – a to starej lampy, a to kompletu taniej porcelany – zapewnia mi chleb, to dopiero dodatkowe transakcje pozwalają mi zarobić na tyle dużo, żeby utrzymać siebie i dzieciaki we względnym dobrobycie. Nie wyobrażajcie sobie zaraz żadnych kokosów. Średnio licząc na rok, miesięcznie wyciągałam jakieś pięć tysięcy. Ale żeby tę średnią utrzymać, kilka razy w roku musiałam sprzedać coś większego.
Nie, nie jestem nieuczciwa. Po prostu poluję na okazje. Nie macie pojęcia, jakie skarby ludzie trzymają po domach i o tym nie wiedzą. Albo nawet wiedzą, ale z sentymentu nie sprzedają. I dopiero po ich śmierci spadkobiercy postanawiają upłynnić rodowe skarby, bo na przykład, obraz czy łóżko po dziadkach zupełnie nie pasują im w ich domach do wystroju wnętrz.
Wtedy, wiosną, miałam sfinalizować prawdziwą okazję. Dwa miesiące wcześniej pewien klient przyjechał aż z Kanady. Umarł jego krewny, o którego istnieniu ten klient wcześniej nie wiedział, i pozostawił mu w spadku stary dom, właściwie ruinę. A w tym domu mnóstwo cennych bibelotów. Jako że mam wtyki, gdzie trzeba, to w odpowiednim czasie pojawiłam się u faceta i zaproponowałam, że kupię od niego te rzeczy. Jeśli chce, powiedziałam, może czekać dwa miesiące na ekspertyzę rzeczoznawców – albo teraz sprzedać to mnie. Może nieco taniej…
– Nie mam czasu na ekspertyzy, muszę wracać – powiedział. – Pani bierze.
No to zapłaciłam (trochę sumienie mnie gryzie, że za mało, ale sądząc po jego ubraniu i zegarku, na biednego nie trafiło), a potem prawie dwa miesiące szukałam kupca na piękny komplet starych, rzeźbionych mebli i starą porcelanę.
To był majątek!
W końcu znalazłam – jakiś przedsiębiorca z Mazur, który właśnie budował hotel i szukał stylowych, oryginalnych mebli i zastawy. Po niewygórowanej cenie. Dla niego może niewygórowana, ale dla mnie majątek. Ponad 50 tysięcy złotych! „Średnia roczna to mi nieźle podskoczy” – pomyślałam.
– Chyba w tym roku wybierzemy się do Turcji – powiedziałam dzieciakom.
Eliza uśmiechnęła się z nieobecnym wyrazem twarzy. 15 lat, niebezpieczny wiek. Znów była zakochana. I znów za jakiś czas przez miesiąc będę łatać to jej niemądre serduszko. Ma dziwne skłonności do kompletnych pajaców. Spojrzałam na Robcia, który właśnie wykańczał jakiegoś wroga w grze na swoim tablecie.
– Masz transakcję – powiedział i wysunął koniec języka. – Nareszcie. Sprzedasz ten komplet Kanadyjczyka, tak? Za ile?
Robcio na oko ma 10 lat (metryka temu przyklaskuje) i wygląd cherubinka, lecz w środku tego drobnego ciałka kryje się wytrawny handlarz o komputerowym mózgu. Wiedziałam, że kiedy dorośnie na tyle, że ludzie przestaną patrzeć na niego jak na dziecko – przejmie interes i wkrótce stworzy jakieś potężne imperium handlu starociami. Albo wpadnie na jakiś inny, jeszcze bardziej dochodowy pomysł. Ten chłopak urodził się, żeby zostać milionerem.
– 50 tysięcy – powiedziałam.
– Mogłaś wydrzeć mu więcej. Był napalony na te meble jak królik na kapustę.
– Robert – skrzywiłam się; nie lubiłam, jak mi wytykał, że marnuję okazję.
– Musisz nauczyć się blefować – powiedział poważnie. – Ale dobre i to. Słyszałem, że pan Walczak niedługo się skończy. Zamiast wydawać forsę na Turcję, trzymaj, bo może trzeba będzie wykupić jego dom. A tam w środku są prawdziwe miliony. O ile zechcesz mnie posłuchać, zarobimy...
Wstał od stołu, pocałował mnie w policzek i zniknął w swoim pokoju.
– Ale ja chcę do Turcji – zajęczała Eliza. – Chcę do piramid. I do Sfinksa. To prawda, że gdy zgadnie się zagadkę, daje nagrodę?
Rozumu nie miała zbyt wiele
Popatrzyłam z niedowierzaniem na moją córkę. Jak to jest, że pan Bóg jedną ręką daje ci geniusza, a drugą – idiotkę? Może po to, żeby ogólny bilans wyszedł na zero… Faktem jest, że świętej pamięci tatuś Elizy był prawdziwym wioskowym głupkiem, tyle że pięknym jak włoski aktor. Zupełnie odwrotnie niż ojciec Roberta. Tak czy inaczej, byłam młoda i naiwna, więc mnie ciągnęło do przystojniaków. Jak umarł? Cóż, kupiłam mu elektryczną golarkę, a on postanowił oszczędzić czas i golił się w wannie. No i pewnego razu golarka wyśliznęła mu się z rąk. Ale nie o tym chciałam mówić…
Tego wiosennego dnia facet z Mazur przyszedł do mojego sklepiku i sfinalizowaliśmy transakcję. Tu muszę przyznać, że nie do końca jestem uczciwą obywatelką. Bo choć mam firmę i wszystko zazwyczaj jest legalne, od czasu do czasu pojawiają się transakcje, które częściowo załatwiam pod stołem. Otóż dla fiskusa wartość transakcji wynosiła 10 tysięcy. I tyle zostało przelane na moje konto. Resztę, 40 tysięcy, dostałam do ręki. Zyskiwałam i ja, i przedsiębiorca z Mazur. On miał jakieś powody osobiste.
Zapakowałam pieniądze do torby i gdy skończył się dzień pracy, ruszyłam do samochodu, żeby zawieźć utarg do domu. Mam sejf, ale taki na słowo honoru, bo kto będzie podejrzewał handlarkę starociami, że ma w domu kilkadziesiąt tysięcy?
W domu nie zastałam nikogo. Był piątek, więc Eliza pewnie randkowała z nową miłością, a Robcio siedział u dziadka i ogrywał go w szachy. Szłam właśnie do piwnicy, żeby zostawić pieniądze w sejfie, gdy poczułam uderzenie w plecy i poleciałam na ścianę. Odruchowo zacisnęłam dłonie na torbie z pieniędzmi. I słusznie, bo poczułam, jak ktoś chce mi ją wyrwać.
Uderzyłam twarzą w ścianę, obróciłam się. Zobaczyłam jakichś dwóch drabów w kominiarkach. Jeden z nich z całej siły walnął mnie w twarz, a potem w brzuch. Myślałam, że z bólu zacznę wyć.
– Oddawaj forsę, stara k…
Nie miałam siły się z nim szarpać, więc wyrwał mi torbę. Osunęłam się skulona na ziemię, ale drugi zbój, zanim wyszedł, jeszcze kopnął mnie w nerki. Po co? Ot tak – bo mógł… Straciłam przytomność. Ocknęłam się, kiedy sanitariusze kładli mnie na nosze. Obok stał blady Robcio.
– Mamo – powiedział głosem pełnym napięcia. – Będzie dobrze. Wszystko gra.
– Eliza – wyszeptałam z trudem.
– Napisałem esemesa. Przyjedzie.
– Zaopiekuj się nią – poprosiłam.
– Spoko.
– Zajmę się nimi – za synem dostrzegłam sąsiadkę, Walerię; z nią nie zginą.
Zasnęłam.
Policja zajęła się sprawą
Do domu wróciłam po trzech dniach. Jeszcze w szpitalu policjanci spisali moje zeznania, ale nie mogłam im powiedzieć nic przydatnego. Kominiarki, obce głosy. Oczywiście nie wyznałam, ile mi zabrali. Cóż zrobić? Takie są konsekwencje szarej strefy. Dlatego właśnie staram się jak najrzadziej do niej zaglądać.
Kiedy wróciłam do domu, dzieci i Waleria przywitały mnie gorąco. Wreszcie sąsiadka wyszła. Wtedy Robcio popatrzył na mnie z miną bardzo serio i powiedział:
– Mamuś, mamy poważną sprawę do obgadania. Komu powiedziałaś, że tego dnia będziesz miała przy sobie tyle forsy?
Cóż, to było pierwsze pytanie, które mnie samej przyszło do głowy, gdy jako tako pozbierałam już w głowie myśli. Przecież to niemożliwe, żeby bandyci postanowili napaść na mnie akurat w tamtym momencie z powodu zwykłego zbiegu okoliczności.
– Tylko tobie i Elzie.
– Hm – zamyślił się. – Jesteś pewna?
– Tak. Oprócz nas wiedział o tym tylko tamten klient z Mazur. Może to on komuś powiedział… – zasugerowałam. – Może chciał odebrać swoją forsę i…
– Mamo, to rzeczywistość, a nie reality show – powiedział mój synek mądrala, po czym spojrzał na swoją siostrę.
– A ty komu powiedziałaś?
Normalnie to moja córka poprosiłaby o powtórzenie pytania, a potem pewnie rzuciłaby się na brata, że robi z niej idiotkę. Tym razem jednak nagle ryknęła płaczem i wybiegła z pokoju. Serce mi na moment stanęło, a po chwili kamieniem opadło do żołądka. Popatrzyłam na syna, który także był zdumiony.
– Chciałem tylko wykluczyć, że…
Pięknie. Dotąd córka nie narobiła żadnych większych szkód, co najwyżej raniła samą siebie. Teraz… Wyglądałam, jakby mnie pokąsało stado pszczół, od kopnięcia w nerki sikałam na czerwono. No i straciliśmy 40 tysięcy! Naprawdę kupę forsy.
To była wina mojej córki
Siedzieliśmy tak przy stole w milczeniu, nie wiedząc, co zrobić, gdy nagle Eliza wróciła do pokoju. Podeszła do stołu i położyła przede mną kartkę. Na kartce było męskie imię i nazwisko plus adres.
– Jemu powiedziałam – wyszeptała. – Zakochałam się. Chciałam się pochwalić, że pojedziemy na wczasy do Turcji, bo dostaniesz dużo pieniędzy. Żeby nie myślał, że jestem z dziadowskiej rodziny. Spytał, kiedy dostaniesz i za co. Powiedziałam.
A potem nagle córka upadła przy mnie na kolana, objęła mnie za nogi i wyszlochała:
– Mamusiu, tak bardzo przepraszam…
Policja złapała chłopaka Elizy i jej kompana. Odsiadują wyroki za napaść. Odzyskałam jedynie 5 tysięcy, bo tyle zgłosiłam, że mi zabrali. No i nie pojechaliśmy do Turcji. Szkoda. Może jeszcze kiedyś moja córka będzie miała szansę dowiedzieć się, że w Turcji nie ma żadnego Sfinksa.
Czytaj także:
„Na ślubnym kobiercu stanęłam w ciąży i przysięgałam Piotrowi wierność. Sęk w tym, że nie on był ojcem mojego dziecka”
„Nie mogłam się uwolnić od zazdrości męża. Gdyby mógł, na pewno wsadziłby mnie do klatki, by mieć mnie tylko dla siebie”
„Marian mnie poniżał, więc uciekłam do Hiszpanii. Poznałam szanującego mnie kochanka, ale wróciłam, gdy mąż zachorował”