Cóż może robić samotna kobieta po trzydziestce w niedzielne popołudnie? Przespać cały dzień, pogapić się w telewizor, pogadać z kotem albo iść na obiad do rodziców. Dla mnie obiadek na łonie rodzinnym był ostatnio stałym punktem niedzielnego programu. Zawsze czułam się zaproszona, ale kiedy rozstałam się z Krystianem, mama dzwoniła i upewniała się, że na pewno przyjdę.
Nie od razu zorientowałam się, w czym rzecz, bo po prostu do głowy mi nie przyszło, że rodzona matka zacznie mnie swatać. Najpierw tylko zachwalała potencjalnych kandydatów na męża, aż się mdło od tych pełnych słodyczy komplementów robiło, a potem zaczęła ich zapraszać. Makabra. Czym sobie na to zasłużyłam? Starzałam się, ot co.
– Czas leci, Aneczko – powtarzała mama jak zdarta płyta, a ja niemal słyszałam tykający zegar.
Może dlatego stawiałam się punktualnie o czternastej, zamiast się zbuntować. Tej niedzieli też grzecznie zasiadłam przy rodzinnym stole.
– Wyobraź sobie, że dziś o szesnastej przyjdzie na kawę i ciasto moja znajoma ze swoim synem – oznajmiła mama, rozstawiając talerze. – To miły młody człowiek. Kawaler – podkreśliła. – Po informatyce.
– Ma własną firmę, nieźle mu się wiedzie, niedawno przeprowadził się do własnego mieszkania – doinformował mnie ojciec, dla którego zaradność kandydata na zięcia przeważała nad innym zaletami.
– Spodoba ci się. Jest naprawdę przystojny i ma wspaniałe zęby – zachwalała faceta mama, normalnie, jakby sprzedawała konia na targu.
Poczułam ciarki zażenowania. Miałam też pewne wątpliwości co do gustu mojej matki. Delikwent, którego przedstawiła mi w zeszłą niedzielę, był znacznie niższy ode mnie, starszy o dwadzieścia lat i śmiał się nerwowo jak hiena. Ale za to był kardiologiem – podobno świetnym – w przychodni, do której chodziła moja rodzicielka.
Po prostu nie miałam szczęścia
Westchnęłam ciężko.
– Ej, Ania, a co ty tak wzdychasz przy pięknej niedzieli? – spytała czujnie mama. – Może ty jakąś depresję sobie wyhodowałaś? Teraz dużo mówią i piszą o depresji. A kuzyn pani Wiesi jest psychiatrą…
No nie! Tylko tego mi jeszcze brakowało – psychiatry.
– Mamo, proszę…
– Niestety, ma już żonę – rzuciła mama i dołożyła mi surówki na talerz. – Nie to co Pawełek.
– Jaki Pawełek? – spytałam, gmerając niechętnie w talerzu.
– No, jak to jaki! Syn pani Doroty! Przecież mówiłam, że przyjdą dzisiaj o szesnastej na kawę…
– I ciasto – wtrącił ojciec, który chyba nie mógł się doczekać deseru.
– Jest trochę młodszy od ciebie…
– Co? O ile lat? – spytałam, mocno zaniepokojona, że matka, chcąc się zrehabilitować za „starego” kardiologa, zacznie teraz mi raić „smarkatego” informatyka.
– Oj, jakieś pięć lat, to prawie nic w dzisiejszych czasach.
– Boże… – jęknęłam.
To już chyba wolałabym psychiatrę niż faceta wyglądającego na mojego młodszego brata.
Mama przyjrzała mi się uważniej.
– Aneczko, a może ty jednak masz depresję, tylko o niej nie wiesz?
Wzruszyłam ramionami. Gdybym ją miała, przynajmniej wiedziałabym, na co zwalić kiepskie samopoczucie.
– Nie mam depresji, mamo – odparłam, bo umiałam odróżnić zniechęcenie od poczucia beznadziei; nie tkwiłam w jakimś czarnym dole rozpaczy. – Po prostu…
– Po prostu brak ci celu w życiu – podsumował ojciec. – Wyznacz sobie jakiś cel i dąż do niego!
– Łatwo powiedzieć. Nic mnie nie kręci. Moje życie jest jakieś… – zawahałam się. – Jakieś takie nudne, przewidywalne. Z drugiej strony zmiana wcale nie musi się okazać zmianą na dobre…
– Za mąż wyjdź, dziecko urodź – podsunęła natychmiast mama. – To zawsze dobra zmiana.
Czy jej teraz wszystko się będzie z jednym kojarzyć? A na każdą bolączkę będzie miała jedną radę: zamążpójście? Oszaleję przez nią i trafię do wariatkowa dla starych panien!
– Tak, mąż jako remedium na wszelkie smutki. Mamo, błagam, odpuść…
– A żebyś widziała! Wyjdziesz za mąż i od celów się w twoim życiu zaroi. Jeszcze zatęsknisz za nudą.
– Na pewno… – mruknęłam ironicznie. – Moim celem będzie odnalezienie w pralce dwóch takich samych skarpetek pana męża!
Na razie jednak byłam samotna i prałam pojedyncze rzeczy, bo żeby zapełnić cały bęben ciuchami w jednej tonacji kolorystycznej, musiałabym je gromadzić przez miesiąc albo dwa. Okazji do poznania mężczyzn miałam mało. W pracy otaczały mnie głównie kobiety, w internecie nie poznałam nikogo ciekawego, a znajomi rodziców i ich synowie…
To zaczynało przypominać koszmar w odcinkach! Ale jaką miałam inną opcję? Przecież nie zacznę zaczepiać nieznajomych na ulicy. Co więcej, chyba bałam się znowu zaryzykować. Niby czas uciekał, zegar biologiczny tykał, o czym matka nieustannie mi przypominała, niby życie przeciekało mi między palcami, a ja byłam… Sama już nie wiedziałam jaka. Pełna obaw, niepewności, pechowa…?
Krystian okazał się niewiernym draniem. Jego poprzednik wybrał zamiast mnie pracę za granicą. A mój pierwszy chłopak, jeszcze z liceum, był gejem – służyłam mu za parawan. Może oni wszyscy wcześniej czy później okazują się draniami? Starałam się unikać szufladkowania, myślenia stereotypami, ale czasami… Czasami wątpiłam, by gdzieś na tym świecie znajdował się facet dla mnie. A może nie miałam pecha, tylko zwyczajnie przyciągałam wyłącznie tych nieodpowiednich?
Potrzebowałam więc… No, czego? Jakiegoś zwrotu. Gdyby to był film, idealny facet pojawiłby się jak na zamówienie. A nawet dwóch, zaś moim jedynym problemem byłoby wybranie między nimi.
– Do kitu z tym wszystkim – burknęłam zniechęcona. – Żyć się odechciewa…
– A nie mówiłam! – triumfalnie obwieściła mama. – Depresję ma.
– Żadnej depresji nie ma, przestań dziewczynę straszyć. Chłopa jej brakuje. – Ojciec był do bólu bezpośredni. – Jakby ją chłop zdenerwował, to zaraz by jej chandra minęła.
– Zdenerwował? – zdziwiłam się.
– Czemu miałby mnie denerwować?
– A wiadomo, co kobietę zirytuje? Zawsze coś sobie znajdziecie.
– Zenuś, czy ty masz jakieś zastrzeżenia do naszego małżeństwa? – wycedziła moja mama, patrząc podejrzliwie na ojca.
– O właśnie! – Tata skończył jeść i odsunął talerz. – Powie człowiek jedno niewłaściwe słowo i już jest źle. Kobiecie od razu ciśnienie skacze. – Przechylił się nad stołem i pociągnął mamę za kosmyk włosów.
Mimo swych lat czasami zachowywali się jak para nastolatków.
– Weź te łapy! – prychnęła mama, ale oczy jej się śmiały. – Niemniej o nudzie z takim okazem jak twój tatuś nie mam mowy. Zamiast wzdychać, zastanawiasz się, jak ubić gada.
– Nieskuteczne to twoje zastanawianie, skoro wciąż jeszcze żyję. – Ojciec wstał i zaczął zbierać talerze.
– Na razie obmyślam skuteczny plan – odparowała mama, podając ojcu sztućce.
Moi rodzice… Niby się przekomarzali, kłócili, ale żyć bez siebie nie mogli. Kochali się i spierali od blisko czterdziestu lat. Patrzyłam na nich i w duchu zazdrościłam. Bardzo. Też bym chciała wreszcie spotkać kogoś stworzonego specjalnie dla mnie, a nawet jakby nie był idealny, dotarlibyśmy się, dopasowali, dogadali. Byle miłość była, a wszystko się uda, i właśnie o tę miłość chodziło, żeby ją znaleźć, utrzymać, uszanować…
Moje rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi.
Może spróbujemy. W sumie, czemu nie?
– To na pewno pani Dorota! – ucieszona mama i poderwała się od stołu. – Anka, popraw włosy, usiądź prosto, uśmiechnij się – rzuciła w biegu, a ja poczułam się jak pięciolatka.
Chwilę później usłyszałam powitalne cmoknięcia i szczebioty.
– Pawełku, ukłoń się i przywitaj – zaćwierkał wysoki kobiecy głos.
Odpowiedzi nie usłyszałam. Jeśli Pawełek wydał z siebie jakiś dźwięk, to niesłyszalny dla ludzkiego ucha. A może zagłuszył go piskliwy głosik mamusi? Jeszcze nie weszła do pokoju, a już miałam jej dosyć. Pawełka maminsynka też! Na podstawie opowieści rodziców stworzyłam w głowie obraz niskiego, smarkatego, grubawego, nieatrakcyjnego informatyka w okularach o paskudnych oprawkach i w swetrze w romby. W odruchu protestu mój żołądek zwinął się w kolczastą kulkę. To będzie bardzo długi podwieczorek…
– Zapraszamy dalej – drzwi pokoju uchyliły się szerzej.
– A oto nasza Aneczka – pełen dumy głos ojca zmusił mnie do uniesienia głowy i spojrzenia na gości.
W pierwszej chwili chciałam uciekać. Przodem kroczyła tęga matrona w czerwonej sukni, obwieszona błyskotkami, i rozciągała mocno umalowane usta w szerokim uśmiechu.
– Śliczna, rzeczywiście, bardzo ładna! – zaszczebiotała radośnie.
Miałam ochotę schować się pod stół.
– Dzień dobry – rzuciłam, próbując przybrać uprzejmy wyraz twarzy.
– Dzień dobry – niski, męski głos odwrócił moją uwagę od pani Doroty.
Mały Pawełek okazał się… wielkim Pawłem. Do pokoju za matką wsunął się nieco niezgrabnie wysoki mężczyzna. Miał bary jak drwal, brodę, bujną czuprynę na wikinga, na sobie dżinsy, flanelową koszulę i skórzaną kamizelkę. Zero swetra w romby i nietwarzowych okularów. I nie wyglądał na niczyjego młodszego brata. O rany! Takich facetów widuje się na reklamach traperskich butów albo pił tarczowych. Jakim cudem podobny okaz uchował się tak długo bez jakieś leśnej bogini łowów u swego boku? Co z nim było nie tak, że wciąż pozostawał kawalerem?!
Goście usiedli przy stole, rodzice zaczęli ustawiać talerze i filiżanki, nalewać kawę, a ja siedziałam i splatałam nerwowo palce. W gardle czułam wielką kulę. Nie miałam pojęcia, czemu tak się denerwuję, przecież jestem dorosłą kobietą, do cholery! Czyżby drwal informatyk zrobił na mnie aż takie wrażenie?
– Pawełku, no, przywitaj się z Aneczką – zapiszczała pani Dorota. – Zachowuj się. Wystarczy, że ubrałeś się jak pracownik tartaku. Co ty masz, dziecko, do marynarek i krawatów?
– Duszno mi w nich, niewygodne. I czuję się jak kretyn – odburknęło „dziecko” ze wzrokiem wbitym w blat stołu. – Paweł – przedstawił się, nadal na mnie nie patrząc.
Teraz dla odmiany się zirytowałam. Bo co to miało być? Okej, rozumiem niechęć do marynarek i krawatów, w których ktoś jego gabarytów faktycznie mógłby prezentować się nieszczególnie, ale co mu uniemożliwia spojrzenie mi w oczy? Kurcz szyi?
– Anna – odparłam i wyciągnęłam rękę; ciekawe, czy zauważy.
Zauważył. Ujął moją dłoń bardzo delikatnie, jakby się bał, że ją zmiażdży. Bez obaw, nie jestem z porcelany! Odwzajemniłam się mocniejszym uściskiem. Dopiero wtedy na mnie zerknął. W jego oczach dostrzegłam sporo: potężne zmieszanie, ale też cień rozbawienia i prośbę… O co? Cierpliwość, zrozumienie? Wkrótce pojęłam czemu.
Matka Pawła bez skrępowania monologowała na temat swojego syna. Nie miała dla niego litości. Nazwała go nieśmiałym niedźwiedziem. Opowiadała, jak urósł pewnego lata trzydzieści centymetrów, mało anemii i krzywicy nie dostał, na szczęście go odkarmiła, co widać na załączonym obrazku, no ale przez ten wzrost wstydliwym dzieckiem się zrobił, bo wystawał nad swoich rówieśników, no i tak mu zostało.
Nawijała i nawijała, jaki to z Pawełka mruk, odludek, na dokładkę niezgrabny, flirtować nie umie, tańczyć też, unika imprez, tłoku, sportów grupowych, trenuje kajakarstwo, w pojedynczej kanadyjce oczywiście, nawet pracuje sam, więc musiała wziąć sprawy w swoje ręce, bo inaczej nigdy wnuków się nie doczeka… Boże drogi! Pomyślałam ze współczuciem, że biedny Paweł nigdy nie znajdzie kobiety, bo przecież jego matka odstraszy każdą potencjalną kandydatkę. No przepraszam bardzo, ale kto normalny chciałby mieć taką teściową?
Przyglądałam się Pawłowi. Fizycznie był naprawdę do rzeczy facetem, mimo krwistego rumieńca, który pokrywał mu twarz i szyję. Skoro tak się wstydził za matkę, czemu jej na to pozwalał, czemu nie kazał jej zamilknąć? Czemu w ogóle tu przyszedł jak cielę na rzeź? Ha! A czemu ja grzecznie się stawiałam u rodziców, choć podejrzewałam, co mnie czeka? Bo gdy nie masz innego pomysłu, każdy sposób dobry… Paweł był najwyraźniej równie nieśmiały jak wysoki. Dlatego nie protestował, gdy matka go „reklamowała”. Wyznając „wady” syna, wyręczała go w rozmowie wstępnej.
Sam słowa nie powiedział (poza opinią na temat garniturów), a ja już sporo o nim wiedziałam i mogłam zdecydować, czy chcę się dowiedzieć więcej, czy chcę poznać go bliżej. Mało efektywna taktyka – w końcu nadal był samotny – ale niewątpliwie sprytna. Zwłaszcza gdy ktoś nie zamierza się zmieniać i nagle z nieśmiałego odludka przeobrażać w bawidamka. Wcale tego nie oczekiwałam.
Wolałam znaleźć jedną bratnią duszę niż stado znajomych. Wolałam odkryć jedną skromną miłość na całe życie, niż spotykać się czarującym flirciarzem, który jak amen w pacierzu złamie mi serce. A jeśli Paweł miał inne wady, takie prawdziwe, lepiej ukryte? Cóż, nie dowiem się, jeśli nie zaryzykuję. Odszukałam wzrokiem jego nieśmiałe, pytające spojrzenie i uśmiechnęłam się. Potem posunęłam się dalej i dotknęłam jego wielkiej dłoni spoczywającej na stole. Miał zadbane paznokcie i długie palce. Podobały mi się jego ręce.
– Przejdźmy się – zwróciłam się do niego. – Taka ładna pogoda. Pospacerujemy, pogadamy, może ja ci dla odmiany coś o sobie opowiem… Albo pomilczymy, jak wolisz.
Nie zdążyłam się zaniepokoić, że odmówi albo w ogóle nic nie powie i to mamusia zdecyduje, czy może ze mną wyjść, bo Paweł bez wahania wstał, powiedział „dziękuję”, po czym ruszył do drzwi. Spojrzałam na mamę i panią Dorotę. Obie wyglądały na zaskoczone moją nieoczekiwaną inicjatywą, ale szybko się otrząsnęły.
– Jasne, jasne, idźcie, dzieci – pozwoliła łaskawie pani Dorota.
Moja mama nic nie rzekła, tylko uniosła do góry dłonie z zaciśniętymi kciukami. Nie miałem jej tego za złe. Idąc za Pawłem po schodach, robiłam to samo: trzymałam za nas kciuki.
Czytaj także:
„Zakochałem się w niani mojej córki. To wina żony, bo żyła tylko pracą. Ja tęskniłem za kobiecym ciepłem i ciałem”
„Mąż jest typem sportowca, nasz syn to mózgowiec. Tata go upokarza, bo mały nie chce ćwiczyć i nie interesuje go karate”
„Miałam 19 lat i romans z księdzem. Wykorzystał mnie i zostawił, ale dzięki niemu poznałam miłość życia”