Pawełek miał niecały roczek, gdy zachorował. Na początku wydawało się, że to nic groźnego. Pokasływał trochę, więc zawiozłam go do lekarza rodzinnego.
– Lekka infekcja dróg oddechowych, zaraz wypiszę receptę na syrop – usłyszałam.
Dwa dni później do kaszlu dołączyła gorączka, więc znowu pojechałam do przychodni. Nie było mojego stałego pediatry, tylko jakaś lekarka na zastępstwie. Zbadała Pawełka, wypytała o inne objawy choroby.
– Kaszel, gorączka, mały ciągle płacze, nie mogę go uspokoić. – opowiadałam.
– To pewnie wirus trzydniówki, jest popularna wśród niemowląt, a ostatnio mamy w okolicy dużo takich przypadków – tłumaczyła. – Proszę podawać syrop przeciwgorączkowy i nie martwić się, niedługo będzie po wszystkim, gorączka minie, na skórze pewnie pojawi się wysypka, a potem dziecko wyzdrowieje.
Wierzyłam jej, bo to przecież lekarz ze specjalizacją z pediatrii, powinna znać się na chorobach dziecięcych. Wykupiłam kolejną receptę i wróciłam z dzieckiem do domu. W nocy temperatura wzrosła do 40 stopni. Pawełek piszczał przeraźliwie, a w pewnym momencie dostał drgawek. Akurat byłam z nim w domu sama, bo mąż pracował na nocną zmianę. Przerażona zadzwoniłam na pogotowie. Karetka przyjechała po niecałej godzinie. Młody lekarz osłuchał Pawełka.
– To zapalenie płuc, dlaczego tak późno pani wzywa pomoc? – zdziwił się.
W szpitalu lekarze zlecili dodatkowe badania i podali antybiotyk w kroplówce. Chciałam posiedzieć przy synku, ale musiałam najpierw podpisać różne dokumenty i odpowiedzieć na wiele pytań.
– Jakie lekarstwa pani podawała? Jakie infekcje ostatnio dziecko miało? Jakie szczepienia? – dopytywała się lekarka.
A ja z tych nerwów nawet książeczki zdrowia zapomniałam wziąć z domu. Nagle na szpitalnym korytarzu zrobiło się zamieszanie. Zauważyłam kilku lekarzy i pielęgniarki przy łóżku Pawełka.
– Co się dzieje z moim dzieckiem?! – krzyknęłam przerażona. – Stan chłopca się pogorszył, zabieramy go na OIOM, to może być sepsa – wyjaśnił zdenerwowany lekarz. – Proszę się odsunąć i nie przeszkadzać.
– Ratujcie go. Pomóżcie mi jakoś.– krzyczałam, biegnąc za nimi.
Patrzyłam przez szybę, jak wkładają Pawełkowi rurkę do nosa, wkłuwają w rączkę kolejną kroplówkę. Mój synek leżał bez ruchu, blady i bezbronny. Strasznie się o niego bałam. Płakałam i modliłam się, żeby wyzdrowiał. Rano przyjechał mąż ze swoją mamą.
– Co będzie, jak on umrze? Ja tego nie przeżyję. – rozpaczałam.
– Nie mów tak, nie wolno nam nawet o tym myśleć, będzie dobrze – pocieszali mnie oboje z teściową.
Nasz synek walczył przez jedną dobę, a potem zmarł. Wzięłam na kolana jego ciałko. Ból rozrywał mi serce.
– Robiliśmy, co w naszej mocy, ale to był ciężki przypadek sepsy – powiedział lekarz.
– Akurat. Pewnie podaliście mu zły antybiotyk. A ta lekarka w przychodni też nie rozpoznała, że dziecko jest ciężko chore. – krzyczał mój mąż. – Wszyscy jesteś tacy sami. Tylko forsa się dla was liczy, a nie pacjent. Strajkować i narzekać potraficie, a nie leczyć.
Mąż chciał podać lekarzy do sądu, walczyć o odszkodowanie, ale odwiodłam go od tego pomysłu.
– Żadne pieniądze nie przywrócą Pawełkowi życia, a ja nie chcę szarpać się w sądzie, przeżywać tego od nowa. Zresztą z lekarzami i tak nie wygramy, oni się wybronią, stać ich na dobrych adwokatów – tłumaczyłam.
Cała nasza rodzina przeżyła boleśnie tę tragedię. W domu nagle zrobiło się pusto i cicho. W nocy przytulałam się do maskotek i ubranek Pawełka. Mąż starał się mnie pocieszyć, ale sam też płakał, gdy nikt nie widział. Po kilku miesiącach podjęliśmy decyzję, że postaramy się o drugie dziecko. „Może choć trochę wypełni tę pustkę po Pawełku” – myślałam.
Wiktorię urodziłam w prywatnej klinice. Zbieraliśmy przez kilka miesięcy pieniądze na prywatny poród. Bałam się rodzić w publicznej placówce. Nie wierzyłam lekarzom.
– Znowu coś spartaczą. Tyle się teraz słyszy, że rodzą się dzieci z niedotlenieniem albo niepełnoprawne, bo lekarze i położne nie dopilnują rodzącej – tłumaczyłam zdziwionej teściowej.
Gdy zobaczyłam moją córeczkę, oszalałam z miłości. Bałam się o jej zdrowie, o to, że, nie daj Boże, znów stracę mój skarb. Dlatego nie chciałam z nią jeździć do żadnych lekarzy.
– Ale jak to? A bilanse? Szczepionki? A co będzie, jak mała zachoruje? – dopytywał się mąż.
– Sama najlepiej dopilnuję, żeby nie chorowała. A w przychodniach jest pełno chorych ludzi, zarazków i bakterii, tam dopiero można coś złapać – tłumaczyłam.
Dbałam o naszą córeczkę. Karmiłam ją długo piersią, podawałam jej witaminy, sama gotowałam pierwsze zupki z domowych warzyw, przecier jabłkowy robiłam z owoców z naszego sadu. Pilnowałam, żeby nie odwiedzał nas nikt chory. A gdy listonosz przyniósł wezwanie na szczepienie, wyrzuciłam je do kosza.
– Źle robisz – pouczała mnie teściowa.
– Szczepionki mają dużo skutków ubocznych, a ja przez błędy lekarzy straciłam już jedno dziecko – tłumaczyłam.
Nasza córeczka rosła i rozwijała się prawidłowo. Nie chorowała często. Łapała czasami katar, a wtedy podawałam jej syrop z cebuli.
Miała 3 latka, gdy skaleczyła się w paluszek. To była niewielka ranka, obmyłam ją więc wodą utlenioną i przykleiłam córce plasterek. Kilka dni później mała poskarżyła się, że boli ją rączka.
– Może się uderzyłaś – zbagatelizowałam sprawę.
W nocy Wiktoria obudziła się z płaczem, że zdrętwiała jej rączka.
– Daj, rozmasuję, to zaraz ci przejdzie – powiedziałam.
Rano było jeszcze gorzej. Płakała, próbowała coś powiedzieć, ale tylko bełkotała niezrozumiale. Bardzo się przestraszyłam.
– Jedziemy do lekarza – powiedział mąż.
– Żadnych lekarzy. Zapomniałeś, jak było z Pawełkiem?! – denerwowałam się.
– Gośka, do cholery, nie wiemy, co jej jest, nie pomożemy jej sami. – krzyknął.
Poddałam się dopiero wtedy, gdy Wiktoria dostała drgawek, zesztywniał jej kark, całe jej ciałko prężyło się, a na buzi miała dziwny grymas. Karetka przyjechała szybko. Lekarz złapał się za głowę, gdy podałam mu książeczkę zdrowia.
– A co to? Pusto? Żadnych szczepień nie wpisano? – zdziwił się.
– Ja.. ja nie pozwoliłam szczepić córki – wyznałam.
– Co takiego?! Pani jest skrajnie nieodpowiedzialna. – krzyknął. – I jak my teraz znajdziemy przyczynę tych objawów?!
– To może być tężec, dziewczynka ma niewielką rankę na dłoni, małe dzieci bawią się w piasku, a jeśli nie była szczepiona, to ryzyko zakażenia tężcem było duże – odezwała się młoda lekarka.
Wyniki badań potwierdziły jej przypuszczenia. Wiktoria dostała kilka zastrzyków surowicy.
– Tężec to bardzo groźna choroba – usłyszałam. – Nie wiemy, czy dziecko przeżyje.
– Jeśli stracę drugie dziecko, to już nie mam po co żyć. – rozpaczałam.
Zrozumiałam, jaka byłam lekkomyślna. To przeze mnie zachorowała. Widziałam, że lekarze walczą o jej życie i byłam im za to wdzięczna. Tak bardzo się bałam, że stracimy drugie dziecko. Na szczęście stał się cud i Wiktoria przeżyła. Była słabiutka, ale żyła. Po dwóch tygodniach wróciliśmy do domu i teraz nasza córka jest pod stałą opieką lekarza.
Więcej listów do redakcji: „Mój ojciec ma 51 lat i romans z dziewczyną, która ma 21 lat. A moja biedna mama niczego się nie domyśla”„Poślubiłam wdowca z dwiema córkami i... wredną matką zmarłej żony, która buntuje przeciwko mnie dzieci”„Moja żona jest w ciąży, ale nie ja jestem ojcem. Nie sypiam z nią od 2 lat”