„Mój mąż to ideał. Kiedy zaczął wyjeżdżać służbowo, bałam się, że ktoś mi go ukradnie. Koleżanki tylko dokładały mi do pieca”

Bałam się, że ktoś ukradnie mi męża fot. Adobe Stock,pikselstock
„Walczyłam z tym, tłumaczyłam sobie, że Andrzej nie jest taki, że przecież codziennie do mnie dzwoni, i od razu, jak załatwi sprawy, wraca do domu. Ale wyobraźnia podsuwała mi różne wizje. Koleżanki też dokładały swoje… Snuły przede mną wizje młodych asystentek, które pchają mu się do łóżka, kiedy ja siedzę sama w naszym domu”.
/ 17.07.2022 21:30
Bałam się, że ktoś ukradnie mi męża fot. Adobe Stock,pikselstock

Przeżyć razem cztery dekady to nie lada wyczyn, a wśród naszych znajomych wręcz ewenement. Chcecie posłuchać, jak nam się to udało? Kilka dni temu obchodziliśmy z mężem rubinowe gody. Moja koleżanka, trzykrotna rozwódka, nie mogła się nadziwić.

– To nie jest normalne. Nie można wytrzymać z jednym facetem tyle lat – kręciła głową z niedowierzaniem.

A właśnie, że można!

Ja wytrzymałam i mam nadzieję, że przeżyjemy razem jeszcze następne lata. Dobrze pamiętam dzień, w którym się poznaliśmy… Potwornie bolał mnie wtedy ząb. Aż mi czaszkę rozsadzało. Chciałam zostać w swoim pokoju w akademiku, ale współlokatorki mi to wyperswadowały i wyciągnęły na prywatkę do chłopaków z polibudy. Kiedy dotarłyśmy na miejsce, zabawa trwała w najlepsze. Przyjaciółki szybko poddały się nastrojowi i ruszyły do tańca. Ale ja, przez ten ból, jakoś nie mogłam… Usiadłam więc w kącie na podłodze i zastanawiałam się, po co w ogóle dałam się wyciągnąć z akademika.

– Cześć, jestem Andrzej. Co jesteś taka skwaszona? Źle się bawisz? – usłyszałam nagle.

Podniosłam głowę. Przede mną stał wysoki, przystojny chłopak.

– Nie, nie… Po prostu strasznie boli mnie ząb – wykrztusiłam.

– No to natychmiast jedziemy na ostry dyżur, przecież nie możesz się tak męczyć – odparł i podał mi rękę.

Nie wiem dlaczego, ale wstałam bez słowa sprzeciwu i dałam się zapakować do starego rozklekotanego trabanta. Pół godziny później Andrzej ustawił się ze mną w długiej kolejce do dentysty. Przez trzy godziny zabawiał mnie rozmową, rozśmieszał.

Robił wszystko, bylebym tylko zapomniała o bólu

Gdy go tak słuchałam, poczułam, jak mi się robi ciepło na sercu. I postanowiłam, że jak już wyjdę z gabinetu, to zaproszę go na randkę. Nie mogłam przecież wypuścić z rąk chłopaka, który zrezygnował ze świetnej imprezy, by pomóc nieznajomej dziewczynie. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Na szczęście nie odmówił. No i zaiskrzyło. I to jak! Nie było dnia, żebyśmy się nie spotkali. Rozstania były torturą.

Chcieliśmy się pobrać już po pół roku znajomości, ale nasi rodzice zaprotestowali. Usłyszeliśmy, że najpierw musimy skończyć studia… Tak śpieszyło nam się do ślubu, że zaliczaliśmy egzaminy w terminach zerowych, choć wcześniej zdarzało nam się przekładać je na wrzesień. Zwłaszcza mnie nie szło najlepiej. Myślałam o wzięciu dziekanki albo nawet rezygnacji ze studiów. Ale wtedy ostro zabrałam się do nauki. Moja mama do dziś twierdzi, że zdobyłam tytuł magistra dzięki miłości.

Wspólne początki nie były łatwe

Oboje byliśmy tuż po studiach i nie zarabialiśmy za wiele na państwowych posadkach. Mimo to postanowiliśmy wynająć kawalerkę. Pamiętam, jak siedzieliśmy wtedy przy kuchennym stole i cięliśmy wydatki. Stwierdziliśmy, że będziemy oszczędzać na jedzeniu. Tak było najprościej. Sklepy świeciły pustkami, większość rzeczy była na kartki. A jak coś rzucili bez kartek, to od razu ustawiał się gigantyczny ogonek.

– Zobacz, przez te nasze cięcia nie będziemy przynajmniej musieli stać w kolejkach! Oszczędzimy nie tylko pieniądze, ale i czas! – mówił Andrzej.

Bardzo mnie tym rozbawił. Od tamtej pory zawsze staraliśmy się szukać w każdym nawet najgorszym zdarzeniu dobrych stron, podchodzić z humorem do problemów. I wspólnie stawiać im czoła. Jak człowiek nie boryka się z trudnościami sam, to łatwiej mu je pokonać… Nigdy nie powiedziałam mężowi: „to nie moja sprawa, radź sobie sam”. Ja też tego od niego nie usłyszałam. Gdy trzeba było, siadaliśmy i gadaliśmy do rana. Wiedzieliśmy jedno: jesteśmy małżeństwem i razem ciągniemy ten wóz. Potem w Polsce zaczęły się zmiany… Żegnaliśmy socjalizm i witaliśmy kapitalizm.

Andrzej jakby skrzydeł dostał

Zawsze marzył, żeby mieć własną firmę, i wtedy postanowił to marzenie spełnić. Wymyślił sobie, że będzie projektował i zakładał sieci komputerowe w biurach i instytucjach. Byłam przerażona. Bałam się ryzyka. Dziś wydaje się to śmieszne, bo komputer ma każde dziecko, ale wtedy to był luksus przeznaczony tylko dla najbogatszych. Myślałam, że to nie wypali, że nie będzie miał klientów, zwłaszcza że takie firmy powstawały wówczas jak grzyby po deszczu. Ale on tak się zapalił do tego pomysłu…

– To jest przyszłość, zobaczysz, uda się! – przekonywał mnie.

Zamiast cichych dni humor i śmiech I to mi się właśnie podobało. Przekonywał, a nie stawiał na swoim. Zawsze liczył się z moim zdaniem. Wiem, że gdybym powiedziała „nie”, to zostałby na tej państwowej posadzie. Ale byłby wtedy okropnie nieszczęśliwy… Więc choć drżałam ze strachu, że nie będziemy mieli z czego żyć, zgodziłam się. Nie chciałam mu podcinać skrzydeł. Andrzej założył firmę – no i zaczął działać. Jak się szybko okazało, w całej Polsce. Często wyjeżdżał, nawet na kilka dni. Nie bardzo mi się to podobało.

Niby miałam męża, ale jakbym go nie miała

Przychodziły mi do głowy najprzeróżniejsze myśli. Wciąż byłam bardzo zakochana, więc łatwo się domyślić, co to były za myśli. Ja tu sama, a on gdzieś tam w hotelach… Walczyłam z tym, tłumaczyłam sobie, że Andrzej nie jest taki, że przecież codziennie do mnie dzwoni, i od razu, jak załatwi sprawy, wraca do domu. Ale wyobraźnia podsuwała mi różne wizje. Koleżanki też dokładały swoje… Mimo to nigdy nie powiedziałam Andrzejowi o swoich obawach. Choć przyznaję, nieraz mnie kusiło…

Ale rezygnowałam. Nie chciałam, żeby myślał, że nie mam do niego zaufania, że podejrzewam go o zdrady. Miałby do mnie żal. Przecież nigdy nie dał mi powodów do zazdrości, więc pewnie by nie zrozumiał, dlaczego ciosam mu kołki na głowie. Wyleczyłam się z tej zazdrości, dopiero kiedy na świecie pojawiły się nasze dzieci. Mąż był absolutnie cudowny. Jeszcze gdy byłam w pierwszej ciąży bez słowa sprzeciwu jechał w nocy do sklepu, gdy chciałam zjeść ogórki lub lody. A przed wyjazdem robił zapasy.

Nigdy nie zapomnę, jak zrobił je po raz pierwszy

Otworzyłam lodówkę. Była pełniusieńka. Ledwie drzwi się domykały. Było w niej wszystko: od śledzi, przez kiełbaski, ogórki kiszone i konserwowe, serki, ciastka z kremem i Bóg jeden wie, co jeszcze. W pierwszej chwili się wkurzyłam. Chwyciłam za telefon.

Rany boskie, po co zrobiłeś takie wielkie zakupy? Kto to zje? Trzy czwarte rzeczy trzeba będzie wyrzucić! – naskoczyłam na niego.

– Chciałem tylko, żebyś miała pod ręką wszystko, na co przyjdzie ci ochota – usłyszałam; no i jak tu mieć wątpliwości, że facet cię kocha?

Najpierw urodziłam syna, potem córkę. Firma Andrzeja świetnie prosperowała, więc ustaliliśmy, że zrezygnuję z pracy i zajmę się domem. Trochę się bałam, że zostanę zepchnięta do roli kury domowej, ale niepotrzebnie. Andrzej doceniał to, co robię. Nigdy nie usłyszałam, by mówił z pretensją w głosie, że on haruje jak wół, a ja leżę i pachnę. Nigdy nie wydzielał mi pieniędzy. No i zawsze mogłam na niego liczyć. Gdy dzieci były małe, często wpadałam w panikę, gdy działo się z nimi coś niedobrego. Miały wysoką gorączkę albo kaszel…

Dzwoniłam wtedy do Andrzeja, a on rzucał wszystko i wracał do domu. Umiał zrobić przy nich wszystko: przewinąć, nakarmić, wykąpać, ubrać. Gdy dzieci były starsze, także poświęcał im dużo czasu. Nie był tylko niedzielnym tatusiem. No i nie zapominał o moich potrzebach. Miałam czas, by pójść do fryzjera, kosmetyczki, spotkać się z przyjaciółkami. Myślę, że jak kobieta czuje się doceniana i szanowana przez męża, to nawet prasowanie i gotowanie obiadków nie wydaje się udręką. Może zabrzmi to dziwnie, ale ja z przyjemnością do dziś przygotowuję Andrzejowi jego ulubione ozorki w sosie chrzanowym. Choć gdy je obieram, robi mi się niedobrze i sama w życiu nie wzięłabym ich do ust. Pewnie teraz myślicie, że przesadzam z tym lukrem, że takie idealne małżeństwa nie istnieją.

Przecież na pewno też się kłóciliśmy

Oczywiście! Zwłaszcza na początku małżeństwa dochodziło między nami do spięć. Głównie o drobiazgi. Andrzej był potwornym bałaganiarzem. Rozrzucał ubrania, gdzie popadnie. Mieszkaliśmy wtedy w kawalerce, więc doprowadzało mnie to do białej gorączki. Któregoś dnia nie wytrzymałam i rzuciłam w niego brudną koszulką i skarpetkami.

– Takie rzeczy wrzuca się do kosza z brudną bielizną, a nie zostawia na krześle! – wrzasnęłam.

– Tak? A lakierem do paznokci, jak sama nazwa wskazuje, maluje się paznokcie, a nie stół – odparł, wskazując krwistoczerwone ślady na blacie.

Skończyło się na tym, że ja ze śmiechem wrzuciłam brudne rzeczy Andrzeja do kosza, a on pieczołowicie wyczyścił stół. I żadne nie czuło się pokrzywdzone. Stosujemy tę metodę do dziś. Przecież każdy z nas ma jakieś wady. Czy nie lepiej więc przymknąć oko na przywary ukochanej osoby albo ją w czymś wyręczyć, niż urządzać z tego powodu piekło?

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA