„Warszawiacy przyjechali do mojej agroturystyki i chcieli królewskiego traktowania. Już ja im pokażę, co to życie na wsi”
„Lubię moją agroturystykę, ale czasem zastanawiam się, po co niektórzy ludzie tu przyjeżdżają. Marzą o odpoczynku na wsi, a potem okazuje się, że ta wieś im nie pasuje. Krowy pachną za bardzo krową, nocą jest za cicho, a rano pianie koguta budzi ich za wcześnie”.

- Redakcja
Teraz mam nowych klientów – elegancka para z dzieckiem z Warszawy. Jeszcze nie zdążyli dobrze rozpakować walizek, a już pytali, czy w pokojach jest klimatyzacja. Miałem złe przeczucia i, jak się szybko okazało, słusznie. Następnego ranka, gdy podałem im świeże śniadanie – pachnący chleb, jajecznicę i owsiankę – zaczęło się to, co zawsze. „Nie ma rogalików francuskich?”, „Gdzie prawdziwa kawa?”, „To takie… wiejskie”. Spojrzałem na nich i uśmiechnąłem się pod nosem. Już wiedziałem, co zrobię jutro.
Oto jest: miejskie śniadanie
Wstałem jak zawsze o świcie, ale tym razem zamiast ruszyć prosto do kurnika po świeże jajka, otworzyłem zamrażarkę. Wyciągnąłem bagietkę z dyskontu, taką gumowatą, co to leży na półce w każdym supermarkecie, a po rozmrożeniu jest albo całkiem sflaczała, albo twarda jak cegła. Włożyłem ją na chwilę do piekarnika, żeby nabrała charakteru deski do krojenia. Potem sięgnąłem do szafki po kawę 3 w 1. Wsypałem proszek do filiżanek i zalałem wrzątkiem, ale tak, żeby wyszło więcej wody niż smaku. Już wyglądała jak słabo zabarwiona lura.
Z lodówki wyciągnąłem paczkowane sery i szynkę. Takie, co je można kupić w każdym markecie i które smakują dokładnie tak samo tydzień po otwarciu. Do tego dwa jogurty owocowe, pełne cukru i sztucznego aromatu, i jeszcze masło, które było tak twarde, że można by nim gwoździe wbijać. Talerze ułożyłem byle jak, żeby wyglądało to jak śniadanie w hotelu przy stacji benzynowej. Zerkając na stół, byłem z siebie dumny – jeśli ktoś chciał mieć miejskie śniadanie, to proszę bardzo, oto jest.
Nie musiałem długo czekać, aż goście zejdą na posiłek. Najpierw przyszła kobieta, elegancko ubrana w lekką lnianą sukienkę, jakby zaraz miała ruszyć na brunch w jakiejś modnej kawiarni. Spojrzała na stół, uniosła brwi, ale nie powiedziała nic. Zaraz dołączył do niej jej mąż, który od razu sięgnął po bagietkę. Stuknął w nią palcem i spojrzał na mnie.
– To wczorajsza? – zapytał, krzywiąc się.
– Nie, mrożona – odpowiedziałem z uśmiechem. – Świeżo rozmrożona.
Kobieta sięgnęła po kawę i spróbowała mały łyk. Twarz jej się wykrzywiła, jakby połknęła coś zepsutego.
– Smakuje… dziwnie – powiedziała.
– No tak, to taka klasyczna kawa 3 w 1 – odpowiedziałem. – W sam raz na szybkie śniadanie.
Dziecko, jeszcze półprzytomne po porannej pobudce, posmarowało kawałek bagietki masłem, ale masło nie chciało się rozsmarować, tylko ślizgało się po powierzchni. Spróbowało ugryźć, ale zrezygnowało po pierwszym chrupnięciu.
– A jajecznica? – zapytał facet, patrząc na mnie z nadzieją.
– Dziś nie robimy – powiedziałem, wzruszając ramionami. – Wiecie, za dużo roboty.
Zapadła cisza. Goście patrzyli po sobie, jakby nie do końca wiedzieli, jak się do tego odnieść. W końcu kobieta sięgnęła po jeden z jogurtów i zaczęła go mieszać łyżeczką, przyglądając się konsystencji.
– No dobrze, ale może chociaż jakieś owoce? – spróbowała jeszcze raz.
– Są w jogurcie – wskazałem na napis na opakowaniu. – Malinowe, prawdziwy smak lata.
Mężczyzna odłożył bagietkę, kobieta dopiła kawę, a dziecko popatrzyło na pustą miskę, gdzie jeszcze wczoraj była domowa owsianka. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa więcej.
Ten chleb jest naprawdę dobry
Tego dnia nie zauważyłem już u nich tej pewności siebie, co pierwszego dnia. Kobieta nie zadzierała nosa, facet nie mówił o „prawdziwej kawie”, a dzieciak jakoś mniej marudził. Po południu widziałem, jak kręcili się koło kuchni, zaglądali przez okno, jak piekę chleb, i przyglądali się kurczakom biegającym po podwórku. Może zaczęli coś rozumieć, a może po prostu byli głodni.
Następnego ranka postanowiłem wrócić do normalnego śniadania. Wyciągnąłem świeży chleb, rozbiłem jajka do miski i zacząłem robić jajecznicę na maśle. Z kuchni rozchodził się zapach, który u mnie zawsze oznaczał poranek. Owsianka bulgotała na ogniu, a ja jeszcze dorzuciłem do niej trochę domowego miodu i pokrojonych jabłek.
Gdy goście przyszli do jadalni, nie usłyszałem żadnego narzekania. Nie pytali o rogaliki, nie szukali ekspresu do kawy. Po prostu usiedli i zaczęli jeść.
Dziecko wzięło pierwszy kęs owsianki i przez chwilę patrzyło na mnie, jakby chciało coś powiedzieć.
– Smakuje jak u babci – wymamrotało w końcu, mieszając łyżką w misce.
Kobieta, która jeszcze wczoraj mówiła, że kawa jest „za wiejska”, właśnie piła drugą filiżankę i nie wyglądała, jakby miała się skarżyć. Facet spokojnie smarował chleb masłem, które tym razem miękko rozprowadzało się po kromce.
– Wie pan – powiedział nagle, nie podnosząc wzroku znad talerza – ten chleb jest naprawdę dobry.
Nie odpowiedziałem. Tylko się uśmiechnąłem.
Rozumiemy, że to wieś
Z doświadczenia wiem, że jak goście już coś przełkną, to się przyzwyczają. Po pierwszym szoku związanym ze „zbyt wiejskim” śniadaniem, po moim małym eksperymencie z bagietką z marketu i lurą udającą kawę, zaczęli jeść to, co im dawałem, bez większych sprzeciwów. Ale jedno to śniadanie, a drugie – cała reszta. Miastowi mają w sobie coś, co sprawia, że wszędzie chcą mieć to, co w ich osiedlowym bistro.
Na przykład woda. Zaraz po śniadaniu pan z miasta podszedł do mnie, jakby miał do omówienia sprawę życia i śmierci.
– Panie Waldemarze, bo ja mam pytanie. Ta woda z kranu… ona jest przefiltrowana?
– Jest ze studni – powiedziałem. – Czysta, zdrowa, lepszej pan nie znajdzie.
– Aha… Ale… no wie pan, my jesteśmy przyzwyczajeni do butelkowanej.
– To trzeba było przywieźć sobie baniaki – rzuciłem.
Gość pokiwał głową, ale widać było, że nie jest zadowolony. Chwilę później zobaczyłem, jak żona nalewa sobie wodę do kubka, wącha ją, jakby to była podejrzana zupa w stołówce, po czym odstawia i sięga po sok z kartonu.
Inna rzecz – światło. W mieście przyzwyczajeni są do neonów, lamp ulicznych, błyskających reklam. A u mnie? Ciemność jak w grobie. Pierwszej nocy, kiedy wróciłem do domu po wieczornym karmieniu zwierząt, zobaczyłem przez okno ich dziecko z telefonem w ręku. Chodziło po pokoju, najwyraźniej szukając zasięgu.
– Tato, tu w ogóle nie ma internetu! – jęczało.
– No i? – usłyszałem z pokoju obok.
– I ja nie mogę nawet nic obejrzeć!
Wtedy drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich jego matka.
– Panie Waldemarze, mamy problem – zaczęła, marszcząc brwi. – My rozumiemy, że to wieś, ale brak Wi-Fi to jednak duża niedogodność.
– Nie wiem, jak pani sobie radzi, ale ja tu żyję bez internetu i jakoś daję radę – powiedziałem.
Kobieta wydęła usta, ale nie zrezygnowała.
– Może jest jakieś miejsce, gdzie da się złapać sygnał?
– Na wzgórzu, jakieś dwa kilometry stąd, ale trzeba wejść na samą górę. Tam czasem coś łapie.
Nie byli zadowoleni, ale uznali, że jakoś przetrwają.
Miałem nadzieję, że może się przyzwyczają
Kolejnego dnia po śniadaniu usłyszałem krzyk. Wybiegłem na podwórko i zobaczyłem kobietę z dzieckiem, oboje podskakiwali, wymachując rękami.
– Osy! Osy! – piszczała.
Patrzę, a tam nic strasznego – jedna, może dwie, kręciły się nad sokiem, który sami zostawili na stole.
– No tak, na wsi są osy – powiedziałem, wzruszając ramionami.
– Ale one są agresywne! – dodała, chowając się za syna.
– Są głodne – odparłem. – Jak się nie macha, to nic nie zrobią.
Oczywiście nie uwierzyła i przez resztę pobytu piła herbatę w pokoju.
Następnego dnia jej mąż chciał być bardziej odważny i postanowił pójść na spacer po łące. Wrócił po godzinie, cały zadyszany, z rozczochranymi włosami i wyrazem twarzy, który sugerował, że właśnie przeżył największą bitwę swojego życia.
– Tam są pająki! I pajęczyny wszędzie!
– No tak, jak to na łące – powiedziałem.
– I te… te długie trawy! Pełno ich!
– No bo to łąka, a nie park – wzruszyłem ramionami.
Nie wyglądał na zadowolonego.
Wieczorem, gdy poszedłem zamknąć kurnik, usłyszałem jeszcze jedno narzekanie. Tym razem z ich werandy.
– Ciemno jak w grobie. Nawet latarni nie ma – mówił facet do żony.
– I te odgłosy… Coś tam wyje w polu – dodała kobieta.
– To sowy – powiedziałem, przechodząc obok.
– I tak straszne – mruknęła pod nosem.
A ja bym tego nie zamienił na neony miasta
Tego wieczoru przyszedł do mnie facet, usiadł naprzeciwko i z miną zmęczonego życiem człowieka powiedział:
– Panie Waldemarze, my to jednak wolimy naszą Warszawę.
– No to wracajcie – powiedziałem.
– No… chyba wrócimy wcześniej.
I tak zrobili. Następnego dnia rano spakowali walizki i pożegnali się bardzo oficjalnie, ale bez tej przesadnej serdeczności, jaką epatowali w dniu przyjazdu.
– Dziękujemy za gościnę – powiedziała kobieta.
– No… było ciekawie – dodał jej mąż.
– Na pewno zapamiętamy ten pobyt – rzuciło dziecko, pakując plecak.
Gdy odjeżdżali, spojrzałem na swoje podwórko, na kury spacerujące po trawie, na drzewa szumiące na wietrze i na niebo, które wieczorem, bez miejskich świateł, pokazywało miliony gwiazd. Nie zamieniłbym tego na żadne Wi-Fi ani ekspres do kawy.
Waldemar, 50 lat
Czytaj także:„Miałem rodzinę, pieniądze i wszystko, co sobie wymarzyłem. Wtedy zdarzyło się coś, co nie było wpisane w mój grafik”„Po pogrzebie dziadka poznaliśmy jego ostatnią wolę. Jego stypa była wręcz niezapomniana”„Wróciłam na wieś i wpadłam w ramiona byłego kochanka. Jednak zamiast filmowego romansu, rozegrał się tani dramat