Czasem wydaje nam się, że pewnych trudności przeskoczyć się nie da. Ja też tak myślałam. Potwornie bałam się prowadzić i byłam pewna, że nigdy tego lęku nie pokonam… Nie zrobiłam prawa jazdy po to, by schować je do szuflady. Wręcz przeciwnie, miało mi ułatwić życie. Mieszkam z mężem 30 kilometrów od Warszawy. Niby blisko, a jednak daleko. Autobusy jeżdżą u nas rzadko. Władze gminy uznały chyba, że każdy mieszkaniec ma auto, więc droga do pracy i z powrotem zajmowała mi mnóstwo czasu.
Te przesiadki, czekanie…
Nieraz, stercząc na przystankach, obliczałam, ile to pożytecznych rzeczy mogłabym w tym czasie zrobić. Adam wynalazł mi nawet w komisie całkiem fajny i nieduży samochodzik. Po odebraniu prawka wsiadłam, dojechałam do bramy i… stanęłam. Na amen. Nie miałam odwagi wyjechać na szosę. Choć bardzo się starałam, nie potrafiłam pokonać strachu. Nawet do naszego wiejskiego sklepiku nie byłam w stanie dojechać. Ani do przychodni, choć droga była prosta i mało uczęszczana. O podróży do Warszawy w ogóle nie było mowy. Na samą myśl o takiej wyprawie pot strumieniami lał mi się po plecach.
Dokładnie pamiętałam, co się działo w trakcie egzaminu. Korki, ryk klaksonów, chamskie wymuszenia, zajeżdżanie drogi, wyzwiska… Byłam przerażona. Wyobraźnia podpowiadała mi różne scenariusze – że ktoś wjeżdża mi w zadek, uderza z boku albo ja ląduję na drzewie… Do dziś zastanawiam się, jak udało mi się przetrwać tę jazdę po mieście i w dodatku zdać egzamin. W każdym razie nie zamierzałam już nigdy więcej narażać się na taki stres. Mąż nie potrafił tego zrozumieć. Zawsze powtarzał, że prowadzenie samochodu jest łatwiejsze i bezpieczniejsze od jazdy rowerem. Bo równowagi nie trzeba utrzymywać, no i ma się ochronny pancerz.
– Czego ty się boisz? Przecież miliony ludzi wsiadają codziennie do samochodów i szczęśliwie wracają. A ty urządzasz cyrki – denerwował się.
Chyba myślał, że mnie w ten sposób zmotywuje i wreszcie się przełamię. Ale mijały tygodnie, potem miesiące, a ja ani myślałam spróbować. O przepraszam, zdecydowałam się raz. W jego towarzystwie. Usiadł obok mnie, na siedzeniu pasażera.
Miał mi pomagać, dodawać otuchy
A zamiast tego bez przerwy krytykował i wytykał wszystkie błędy. Nie ujechaliśmy nawet pięciu kilometrów. Tak się zestresowałam, że w końcu zatrzymałam samochód i wysiadłam.
– Jak jesteś taki mądry, to sam sobie teraz jedź! – wrzasnęłam, trzaskając ze złością drzwiami.
W tamtej chwili byłam gotowa wracać do domu na piechotę, byle nie słuchać tych jego głupich gadek. Zawrócił i zgarnął mnie z drogi. Akurat zaczął lać rzęsisty deszcz, więc zrezygnowałam z przymusowego spaceru. Honor honorem, ale zdrowie ważniejsze. Gdy wsiadłam, spojrzał na mnie z politowaniem.
– Wiesz co, gospodyni z ciebie świetna, ale do prowadzenia samochodu zdolności nie masz. Prędzej mi tu kaktus wyrośnie niż ty będziesz kierowcą – mówił, stukając palcem w sam środek dłoni.
Nawet mu się nie odcięłam. Zrezygnowana pomyślałam, że chyba ma rację… I że trzeba będzie pomyśleć o sprzedaży auta. Przecież tylko miejsce w garażu zajmowało.
Kilka tygodni temu przyjechała do mnie w odwiedziny starsza siostra, Iwona. Na stałe mieszka we Włoszech, więc nie widujemy się zbyt często. Specjalnie urlop z tej okazji wzięłam, żebyśmy mogły nacieszyć się sobą i nagadać do woli.
– Może pojedziemy dzisiaj nad jezioro? Taka piękna pogoda… – zaproponowała któregoś ranka.
Byłyśmy w domu tyko we dwie
Mąż pojechał już do pracy.
– Ale ty prowadzisz! – zastrzegłam.
– Czemu? Myślałam, że zrobiłaś prawo jazdy? – zdziwiła się.
– Zrobiłam… Ale boję się jeździć… Próbowałam, i mi nie wychodziło. Dojeżdżałam do bramy i koniec – przyznałam ze wstydem.
Myślałam, że zacznie ze mnie kpić, i tak jak Adam stwierdzi, że to łatwiejsze od jazdy rowerem. Ale nie…
– Kobieto, czym ty się przejmujesz? Ja na początku dwa razy w bramę garażu wjechałam, bo mi się wsteczny z jedynką pomylił. No i umiałam skręcać tylko w prawo. Rany boskie, ile ja dodatkowych kilometrów przez to natłukłam, żeby dotrzeć do celu – krzyknęła i zaczęła opowiadać o swoich przygodach za kierownicą.
Niektóre były tak zabawne, że zaśmiewałyśmy się obie do łez. Po tych historiach zrobiło mi się lżej na sercu. Pomyślałam, że skoro siostra mimo tylu wpadek się nie poddała, to może ja też nie powinnam…
– No to co, może jednak chcesz spróbować dowieźć nas nad to jezioro? – zmieniła nagle temat.
– Sama nie wiem… – wahałam się.
– O rany, nie daj się prosić! Zobaczysz, uda ci się! A jak nie dasz rady, to najwyżej ja poprowadzę! – uśmiechnęła się i pobiegła otworzyć bramę.
Udało się, jak Boga kocham, udało się! Co prawda przejechanie niecałych 10 kilometrów zajęło mi chyba z pół godziny, bo wlokłam się jak ślimak i po drodze ze trzy razy zgasł mi silnik, ale dotarłam na miejsce. Iwona zachowywała się wspaniale! Gdy widziała, że wpadam w panikę, spokojnym głosem mówiła, co powinnam zrobić. A kiedy coś mi się udało, chwaliła. Zaczęłam wierzyć, że przy jej pomocy naprawdę pokonam strach!
Ćwiczyłam jazdę codziennie
W tajemnicy przed Adamem. Znałam go i wiedziałam, że zaraz będzie chciał wtrącić swoje trzy grosze. Albo, co gorsza, zobaczyć, jak nam idzie… Już słyszałam te komentarze, że to syzyfowa praca, bo i tak się nie nauczę… Najpierw jeździłyśmy tylko po okolicy, potem wypuszczałyśmy się dalej. Z dnia na dzień szło mi coraz lepiej. Nabierałam pewności siebie, popełniałam coraz mniej błędów. Po dwóch tygodniach wybrałyśmy się wreszcie do Warszawy, pod moją firmę. Jechałam z duszą na ramieniu, głowa z nerwów latała mi we wszystkie strony, ale szczęśliwie dotarłam na miejsce. I wróciłam. Gdy Iwona wyjechała, byłam pewna, że poradzę sobie z prowadzeniem auta. Niestety, pomyliłam się. Po wyjeździe siostry lęk powrócił. Gdy siedziała obok, wszystko wydawało się takie proste. A teraz znowu zaczęłam się pocić ze strachu i gubić. Odstawiłam więc samochód do garażu. Byłam na siebie wściekła. Cieszyłam się tylko, że Adam nic nie wie o moich lekcjach jazdy z Iwoną. Dopiero by sobie ze mnie żartował. A tak zapomniał o temacie i wydawało się, że wszystko będzie jak dawniej. Ale nie…
To był poniedziałkowy poranek. Poprzedniego wieczoru mąż popił z sąsiadem przy grillu i było jasne, że do pracy będzie musiał pojechać busem. Tyle że zapomniał nastawić budzik na wcześniejszą godzinę i zaspał. Biegał więc zdenerwowany po całym domu, biadoląc, że jak się spóźni na spotkanie z klientem, to szef go zabije.
Był naprawdę przerażony
Zrobiło mi się go żal.
– Uspokój się, odwiozę cię – wyrwało mi się nagle, sama nie wiem czemu.
– Słucham? – zatrzymał się.
– Podrzucę cię do metra i zdążysz…
– Daj spokój, nie mam ochoty na żarty! – machnął ręką zrezygnowany.
– Wcale nie żartuję. Tylko pamiętaj, jak mnie zaczniesz pouczać, to cię wysadzę! – ostrzegłam.
No i pojechaliśmy. Przez całą drogę żołądek wywracał mi się na drugą stronę, ale tego nie okazywałam. Za nic w świecie nie chciałam zbłaźnić się przed mężem. I chyba mi się to udało, bo gdy zatrzymałam się przy stacji metra, zaczął nagle przyglądać się z uwagą swojej dłoni.
– Skaleczyłeś się? – spytałam.
– Nie, patrzę czy mi już kaktus rośnie.
Od tamtego dnia codziennie podróżuję do pracy samochodem. Wiem, że muszę jeszcze przejechać wiele kilometrów, by poczuć się za kierownicą naprawdę pewnie, ale najważniejszy i najtrudniejszy krok już zrobiłam…
Czytaj także:
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”