Przeczuwaliśmy z Jankiem kłopoty, kiedy tylko właścicielka salonu gier zwierzyła nam się, że musi zamknąć interes. Wielka szkoda, bo dzieciaki z okolicy, siedząc tam godzinami, niedługo wytrzymywały o samych napojach. Dzięki temu ruch w naszej piekarni był większy, młodzi przychodzili po pączki, drożdżówki, a choćby i suchą bułkę.
Niestety, miejsce zamknięto i odtąd klienci byli u nas tylko rano, potem, gdy w pobliskim liceum kończyły się lekcje, i w godzinach fajrantu w fabryce. Pomiędzy tymi porami panowała cisza, istna flauta, od której człowiekowi robiło się słabo na myśl o przyszłości.
– Może to i dobrze, że nasz Romek nigdy nie chciał przejąć interesu – wymknęło się ostatnio mężowi, kiedy tak tkwiliśmy za ladą w pustej piekarni. – Głupi byłem, że chłopaka namawiałem!
Ha, to się doczekałam mężowskiej samokrytyki, cóż, lepiej późno niż wcale. Całe lata gonił chłopaka do pomocy i próbował, prośbą i groźbą, zainteresować go pracą w piekarni. Tyle awantur! Chociaż po Romku spływało to jak woda po kaczce, bo od małego interesowały go komputery, ciągle jakiś rozbierał, składał… Przychodzili do niego nawet z innych dzielnic, żeby im instalował programy. Niby dobrze, że miał pasję, ale z drugiej strony, ja też zaczynałam się martwić: bo czy „konik” wystarczy?
Koledzy Romka odnosili sukcesy w szkole albo w sporcie, a on był kompletnie niezainteresowany ani jednym, ani drugim. We wszystkim zawsze gdzieś „w szarej strefie”, byle nikt się nie czepiał. Żeby mieć święty spokój. Nawet dziewczyny naszego syna nie interesowały! Tyle razy robiłam podchody, zagadywałam i zawsze słyszałam w końcu, że „baby są głupie”.
Janek się nawet martwił, że może z Romkiem coś nie tego, może jest inny? Po technikum nawet nie myślał o studiach, co byłoby nawet do przełknięcia, bo orzeł z niego żaden, tylko że on wzruszeniem ramion skwitował także propozycję pracy w piekarni. Janek się wściekał, ja zamartwiałam… Jedyne dziecko – co z niego będzie?!
Próbowałam się pocieszać, że nie jest źle, przecież mógłby mieć ciągoty do alkoholu albo narkotyków, mógłby włóczyć się po nocach w podejrzanym towarzystwie, ba, nawet kraść.
– Jasne – parskał na te argumenty mąż. – Albo zostać seryjnym mordercą! Ty, Luśka, naprawdę potrafisz znaleźć skarb w kupie nawozu! Cieszmy się, alleluja!
Idzie nam coraz gorzej
W końcu Romek oświadczył, że wyjeżdża do Anglii. Nie będzie tu siedział, bo przyszłości żadnej nie ma, bida aż piszczy i nawet frajdy przy naprawianiu komputerów nie ma, bo sam złom przynoszą. Pożyczyliśmy mu pieniądze na podróż, bez nadziei, że odda, bo niby jak? Oboje mieliśmy głębokie przekonanie, że będzie wegetował z dnia na dzień, tyle że w innych krajobrazach.
– Poparzy łapy na zmywaku, to może zmądrzeje – oświadczył Janek. – Niech pozna smak prawdziwego życia.
Romek wyjechał, a nam się wszystko zaczęło sypać. Nie tak od razu, ale najpierw otworzyli w pobliżu „Biedronkę”, potem odrobinę dalej „Lidla”. Teoretycznie my wygrywamy na jakości, ale kogo to obchodzi, gdy w portfelu pustki?
Teraz już w ogóle kiszka, bo okazało się, że po remoncie, w byłym salonie gier powstanie bar. Roboczo sąsiedzi nazwali go „Chińską inwazją”, bo założyło go mieszane małżeństwo, ale czy ten gość faktycznie był Chińczykiem, Koreańczykiem czy innym Wietnamczykiem, nie mieliśmy pojęcia. W każdym razie ledwo otworzyli lokal, kasa piekarni zaczęła świecić pustkami.
Już przed jedenastą rano kończyli się klienci i mogliśmy spokojnie iść do domu, i to mimo tego, że o nowym barze plotek krążyło mnóstwo. Większość to chyba bzdury, bo czy można wierzyć w opowieści, że w sajgonkach było mięso psie i kocie? Nawet jeśli, nikogo to nie przeraziło.
Kiedyś tak się nudziłam za ladą, że wyszłam przed sklep i widząc jednego z kolegów Romka, zaprosiłam go na pączka, a on odmówił! Powiedział, że właśnie jadł „u Chinola” banana smażonego w cieście i pęka w szwach! A jego towarzyszka dodała, że dają tam pyszną jaśminową herbatę, coś niesamowitego, wrzucona do wrzątku kulka otwiera się jak kwiat…
– Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie poprosić Romka, żeby mi załatwił miejsce na zmywaku w Anglii – zrzędził mąż.
– Wiesz, Luśka, im dłużej to trwa, tym bardziej się przekonuję, że mógłbym zostać pełnoetatowym rasistą.
– Romek ci nic nie załatwi, bo zmienił robotę – uświadomiłam go natychmiast. – Właśnie odebrałam maila od niego. Pracuje w jakiejś firmie przy komputerach. I robi kursy informatyczne!
– Roman? Uczy się? – Janek gapił się na mnie osłupiały. – Z jego angielskim?
Jaki ten mój chłop jest nie na czasie! Już dawno Romuś pisał przecież, że koleżanka zaciągnęła go do szkoły językowej.
– Zaraz! Koleżanka? Romka? Zaciągnęła?
W końcu zapętleni w coraz bardziej przygnębiającej rzeczywistości dodaliśmy z Jankiem dwa do dwóch i doszliśmy do wniosku, że nasz syn się zakochał. I to najwyraźniej wcale nie w „głupiej babie”, skoro miała na niego taki dobry wpływ.
Jej ojciec był Polakiem...
On jednak nic na ten temat konkretnego nie pisał. O pracy, owszem, o weekendowych wypadach za miasto, przysyłał zdjęcia jakichś parków i pałaców, ale na wszystkich był sam.
– Ktoś mu te fotki musi robić – odkrył Janek. – Na pewno ona, mówię ci.
Tymczasem bar naprzeciwko prosperował coraz lepiej. Teraz już mieli w ofercie dania na telefon i najwyraźniej pomysł chwycił, bo motor parkujący przed lokalem, teraz non stop gdzieś jeździł. Janek był zły, bo ktoś z młodych mu poradził, żeby nie narzekał, tylko poszerzył asortyment – nie mógłby robić pizzy na przykład albo choćby bagietek zapiekanych z masłem czosnkowym?
Klął potem w domu, na czym świat stoi! Posunął się nawet do tego, żeby zarzucić konkurencji wyzysk dzieci, bo podobno to syn tych państwa zajmował się rozwożeniem potraw po domach.
– Miejże odrobinę samokrytycyzmu – zwróciłam mu wreszcie uwagę. – Sam kiedyś chciałeś Romka zatrudnić!
– Przez tę gospodarkę wolnorynkową założę Ku-Klux-Klan, zobaczysz – odgrażał się. – Nie poddam się bez walki!
Ostatnio, jak zauważyłam, tylko wiadomości od Romka utrzymywały mojego męża przy życiu. Uparł się nawet, żebyśmy zainstalowali na telefonie Messengera i któregoś wieczoru zszedł z gabinetu bardzo podekscytowany, oświadczając, że przycisnął Romka, i już wszystko wie.
Otóż, jak się spodziewaliśmy, syn ma narzeczoną. Nazywa się Jennifer Rogoski, pracuje jako menadżerka i być może przyjadą nawet na urlop do Polski.
– Polka! – aż klasnęłam w dłonie. – Przynajmniej się dogadamy!
– Nie licz na to – poradził mi Janek. – Jej dziadek był Polakiem, został z żołnierzami Andersa… Ona sama urodziła się już w Hongkongu, wróciła do Anglii dopiero, gdy Chińczycy tam weszli.
– Znów te cholerne żółtki! – żachnęłam się, lecz mąż mnie uspokoił:
– Przynajmniej raz się na coś przydali, bo inaczej nasz Romek by jej nie poznał.
– No fakt.
Janek powiedział jeszcze, że syn obiecał przysłać zdjęcia Jennifer. Taka byłam ciekawa! Codziennie sprawdzałam pocztę mailową, aż wreszcie dzisiaj przyszedł list z załącznikiem. Otworzyłam i… Może Romek się pomylił?! Ale nie, zdjęcia wyraźnie podpisane: „Ja z Jennifer w Sissinghurst Castle, ja z Jennifer na tle Katedry Westminsterskiej, my nad Tamizą”.
„Przecież Janek dostanie zawału, jak to zobaczy! – pomyślałam ze zgrozą. – A jeszcze Romek chce ją tu przywieźć, to dopiero sąsiedzi będą mieli używanie!”. No nie powiem, nawet ładna dziewczyna, zgrabna, elegancka. Tyle że jest pewien szkopuł – może i dziadek Jennifer był Polakiem, ale to Azjatka!
Czytaj także:
„Wszyscy dręczyli Ulę, bo była biedniejsza i odstawała. Mogłem ją bronić, ale byłem tchórzem. A ona i tak mnie chciała”
„Seks z własnym mężem był dla mnie wstydem aż do 40. Bałam się patrzeć mu w oczy, w milczeniu spełniałam swój obowiązek”
„Moi znajomi zwiedzali świat, a ja przez Maksa gniłam w domu. Widział we mnie kurę domową, a nie partnerkę na życie”