„Mąż odszedł ode mnie, a ksiądz w konfesjonale powiedział, że to moja wina, bo nie umiałam zadbać o faceta”

Awantura podczas spowiedzi fot. Adobe Stock, Emanuele Capoferri
W jego głosie było tyle złości, tyle wyrzutu i nagany, on obwiniał mnie o wszystko. O to, że nie potrafiłam utrzymać naszego małżeństwa, że nie byłam dość dobrą żoną, że pozwoliłam na rozwód i na wygaśnięcie naszego domowego ogniska.
/ 07.06.2021 07:14
Awantura podczas spowiedzi fot. Adobe Stock, Emanuele Capoferri

Nawet po rozwodzie wciąż czułam się żoną Edwarda. Przecież przysięgaliśmy sobie przed Bogiem, jakże mogłabym o tym zapomnieć!

Ciążyło mi to poczucie winy za rozpad mojego małżeństwa. Jak zacząć od nowa? Córeczka mojej ukochanej siostrzenicy skończyła właśnie miesiąc, uznaliśmy więc z Marcinem, że spokojnie można złożyć im wizytę. Chciałam zobaczyć to maleństwo, no i w ogóle spotkać się z Izą, pogadać, dość dawno się nie widziałyśmy. Dzieciaczek był cudowny, naszym zachwytom nie było końca. Ale gdy mała zasnęła, a nasi panowie usiedli przy kawie, mogłyśmy z Izą pogadać spokojnie. A chyba było o czym, bo w szczęśliwej twarzy siostrzenicy dostrzegłam jakiś cień, coś, co mnie zaniepokoiło.

– Wydaje mi się, że masz jakieś zmartwienie – spojrzałam na nią ciepło.

– Wiesz ciociu, leży mi na sercu taka sprawa – westchnęła i zaczęła mówić. Że chcą niebawem ochrzcić małą, a ona pragnęłaby w tym dniu naprawdę uczestniczyć w tej uroczystości.

 – Nie tylko przyjęcie, jedzenie, goście – rzuciła mi szybkie spojrzenie. – Chciałabym pójść wcześniej do spowiedzi, przystąpić do komunii, ale nie będę mogła…

Otworzyłam przed nim swoje serce, a on…

No tak, nie mieli z Jackiem ślubu kościelnego, w rodzinie jej męża nigdy nie było Boga. Iza kochała Jacka i zgodziła się na ślub cywilny, ale bardzo jej zależało na chrzcie córeczki. I chciała się do niego właściwie przygotować, stąd te obawy.

– Ksiądz nie da mi rozgrzeszenia – potrząsnęła głową. – Już raz próbowałam, chciałam ze wszystkich sił go przekonać, że chociaż nie mamy ślubu kościelnego, to jesteśmy dobrym małżeństwem. Ale nagadał mi wtedy tak, że aż się popłakałam.

Patrzyłam na Izę, na jej smutną twarz i przed oczyma stanęła mi inna dziewczyna, z takimi samymi smutnymi oczami. Miałam wtedy chyba tyle samo lat, co teraz ona, gdy Edward, miłość mojego życia, zostawił mnie po kilku latach małżeństwa dla innej kobiety. A właściwie dla dziecka, które miało się im urodzić… Pobraliśmy się z miłości, był uroczysty ślub w kościele, moja piękna biała suknia i welon, mnóstwo kwiatów. Byliśmy szczęśliwi.

Do czasu, kiedy zorientowaliśmy się, że nigdy nie będę mogła mieć dziecka. Gdy pojawiła się tamta kobieta, nawet nasza przysięga złożona przed ołtarzem nie miała już dla Edka żadnego znaczenia. Po rozwodzie byłam załamana i potrzebowałam wsparcia. Kogoś, kto przekonałby mnie w pełni, że moje małżeństwo nie rozpadło się tylko z mojego powodu, że nie muszę wciąż na nowo się obwiniać. Poszłam do spowiedzi, tak bardzo liczyłam na to, że słowa duchownego pomogą mi się pozbierać, pomogą dalej żyć, dadzą spokój i ukojenie. Czułam się tak upokorzona, tak bardzo zraniona przez męża.

Łamiącym się głosem opowiedziałam o wszystkim spowiednikowi. Ogarniał mnie coraz większy żal, łzy dławiły tak, że w końcu ukryłam twarz w dłoniach i rozpłakałam się. Czekałam na słowa tego księdza jak na zbawienie. I nagle usłyszałam krzyk. Do tamtej pory nie zdawałam sobie nawet sprawy, że szeptem można krzyczeć. A ten ksiądz w konfesjonale po prostu na mnie krzyczał. W jego głosie było tyle złości, tyle wyrzutu i nagany, on obwiniał mnie o wszystko. O to, że nie potrafiłam utrzymać naszego małżeństwa, że nie byłam dość dobrą żoną, że pozwoliłam na rozwód i na wygaśnięcie naszego domowego ogniska.

Mówił, nie dopuszczając mnie do głosu. Jego szept na pewno słyszeli wszyscy ludzie czekający na swoją kolej do spowiedzi. Było mi tak wstyd! Wstałam od konfesjonału zdruzgotana. Nie dostałam rozgrzeszenia, nie usłyszałam jednego dobrego słowa. Czułam się jak najgorszy człowiek na świecie.

Postanowiłam trzymać się swoich zasad

Przez kilka następnych lat nie odważyłam się pójść do spowiedzi. I nie związałam się też w tamtym czasie z żadnym mężczyzną. Chociaż byłam młoda, ładna, spragniona życia i uczucia. Ale wiedziałam, że każda moja następna miłość będzie grzechem śmiertelnym. Stałam się odludkiem, po pracy prawie nie wychodziłam z domu.

Rodziny też zaczęłam unikać, zawsze znalazła się jakaś ciotka czy kuzynka, która koniecznie chciała mnie z kimś wyswatać. Pogorszyło się moje zdrowie, miałam kłopoty z hormonami, z tarczycą. Pamiętam, specjalista zalecił mi wyjazd na turnus rehabilitacyjny, koniecznie nad morze, żebym nałykała się jodu. Wczesna wiosna była najbardziej odpowiednia, jego stężenie w nadmorskim powietrzu jest wtedy największe. Więc pojechałam.

Przy swoim stoliku w pierwszych dniach posiłki jadłam samotnie. Do momentu, kiedy wysoki, postawny mężczyzna zajmujący miejsce przy oknie, usiadł razem ze mną.

– Weselej nam będzie we dwoje, zwłaszcza że pani je jak ptaszek. Szkoda, żeby to oddawać do kuchni, a mnie apetyt dopisuje – żartobliwie mrugnął okiem.– Tu niestety, nie dają repety – westchnął tak żałośnie, że aż się roześmiałam.

– Ależ oczywiście. Ja rzeczywiście niewiele jem, może pan śmiało wziąć połowę moich porcji – zaproponowałam.

Zaczęliśmy rozmawiać. Był pogodnym, inteligentnym człowiekiem, nasze posiłki przeciągały się w nieskończoność. Mieliśmy tyle tematów, że już po kilku dniach nasze rozmowy kończyły się na wieczornych spacerach po plaży. Podobał mi się ten Marcin. Po raz pierwszy od czasu rozwodu zwróciłam uwagę na mężczyznę. Polubiłam go, biło od niego tyle ciepła…

Gdy nasz pobyt dobiegał końca, Marcin zaproponował, abyśmy kontynuowali naszą znajomość. Mieszkał kilkadziesiąt kilometrów od mojego miasta, był bezdzietnym wdowcem. Ale ja postanowiłam jednak trzymać się swoich zasad, wciąż przecież byłam żoną Edwarda. Musiałam więc odmówić Marcinowi, chociaż ciężko było mi to zrobić. Bo przez te kilkanaście dni nawiązała się między nami serdeczna więź, zrozumienie, bliskość.

Młody ksiądz dał mi wskazówkę i nadzieję

To był przypadek, że weszłam wtedy do tego kościółka. Wracałam z ostatniego spaceru po plaży, tym razem samotnego. Żeby skrócić sobie drogę, poszłam przez nadmorski lasek. Na jego skraju stał drewniany, poczerniały ze starości kościółek. Jakoś nigdy przedtem go nie dostrzegłam, zachwycił mnie teraz. Zatrzymałam się przed nim, pchnęłam ciężkie, drewniane drzwi, ale nie ustąpiły. Kościół był zamknięty.

– Chce pani wejść? – usłyszałam nagle za sobą męski głos. Odwróciłam się z przestrachem, obok mnie stał młody ksiądz w sutannie. – Niedługo będzie nabożeństwo, przyszedłem wcześniej, żeby wszystko przygotować – roześmiał się. – Zapraszam. I wtedy coś mnie tknęło. Ten ksiądz był taki ciepły, taki… ludzki.

– A czy ja mogłabym się wyspowiadać? – zdobyłam się na odwagę. Szerokim gestem zaprosił mnie do środka, wskazał konfesjonał. Opowiedziałam mu o wszystkim. O tym, co mnie bolało od tak długiego czasu, o moim małżeństwie z Edwardem, o rozwodzie, i o tamtej spowiedzi. A on słuchał cierpliwie, nie przerywając mi, w skupieniu. Nigdy nie zapomnę słów, jakie potem wypowiedział.

– Jesteś młodą kobietą, ładną, dobrą, całe życie prze tobą – mówił spokojnie. – A życie jest ciężkie, zwłaszcza dla samotnej kobiety. Przeżyć go w samotności nie da się, nie będziesz szczęśliwa… Więc znajdź sobie jednego mężczyznę, człowieka, któremu zaufasz, i którego będziesz w stanie pokochać. Żyj z nim, weź nawet ślub cywilny. I możesz spowiadać się i przyjmować komunię duchową. A Bóg da, to kiedyś sam pobłogosławi ciebie i tego, którego wybierzesz…

Te słowa były niesamowite. Jakże różniły się od tamtych straszliwych oskarżeń, jakie usłyszałam przed laty. Także od księdza, także podczas spowiedzi. Podczas tej ostatniej nocy w sanatorium nie zmrużyłam oka. Wciąż myślałam o tym, co powiedział mi ten ksiądz. A rankiem zgodziłam się na propozycję Marcina. Postanowiliśmy się spotykać w każdy weekend. Po roku wzięliśmy ślub cywilny, znowu byłam szczęśliwą kobietą. I co tydzień przystępowałam podczas mszy do komunii świętej. Tyle tylko, że duchowej.

– Nie wiedziałam, ciociu, że tak można – zdumiała się Iza, wysłuchawszy mojej opowieści. – Spowiadać się w duchu…

– No to teraz już wiesz – uśmiechnęłam się do niej. – W tym dniu, tak ważnym dla twojej maleńkiej córeczki, możesz być razem z nią przed Bogiem.

– No tak – zamyśliła się. – Dobrze, że mi o tym opowiedziałaś – nagle spojrzała na mnie z uwagą. – Ale przecież ty, ciociu, przystępujesz do normalnej komunii, nieraz widziałam cię w kościele.

– Edward zmarł siedem lat temu – odparłam. – Po jakimś czasie wzięliśmy z Marcinem cichy ślub kościelny. Tak, teraz jestem prawdziwą żoną Marcina. Ale gdyby nie ten wyjazd przed laty do sanatorium, nie moja przypadkowa spowiedź, pewnie wciąż byłabym samotna i nieszczęśliwa. To tamten ksiądz, młody jeszcze, a już tak mądry i dobry, dał mi nadzieję i odwagę na lepsze życie. Lepsze i szczęśliwe, przy boku kochanego mężczyzny, bez śmiertelnego grzechu.

Czytaj także:
Swoje niespełnione ambicje moja mama przeniosła nie tylko na dzieci, ale też na wnuki
Na własne oczy widziałam, jak Kaśka obściskuje się z kochankiem. A przecież wzięła ślub pół roku temu
Sąsiadka zaraziła mnie grypą. Byłem wściekły, ale kolejną chorobę spędziliśmy już razem

Redakcja poleca

REKLAMA