„Kochałam góry bardziej niż męża, ale to jego przesadna troska uratowała mi życie. To był nasz prywatny cud”

para w górach fot. Adobe Stock, Syda Productions
„Nigdy w te jego anioły nie wierzyłam, ale zrobił się z tego taki miły zwyczaj. Jakby Marek mówił: „Kocham cię, wróć do mnie bezpiecznie”. Mijały lata. Z biegiem czasu moje uczucie osłabło, wydawało się, że niewiele już z niego pozostało. Zaczęło mnie irytować, że na każdą wyprawę w góry muszę chodzić sama”.
/ 11.09.2023 20:15
para w górach fot. Adobe Stock, Syda Productions

Niedawno napisano o mnie w gazecie. Właściwie była to tylko wzmianka. „Kobieta cudem przeżyła upadek ze stu metrów”. Ta kobieta to ja. I rzeczywiście był to cud – ale nie taki, jaki dziennikarz miał na myśli – zbieg szczęśliwych okoliczności. To był prawdziwy cud.

Ciągnęło mnie w góry

Od dziecka kochałam góry. Nie wyobrażałam sobie urlopu bez spacerów na Rysy czy Czerwone Wierchy. Czasami wyrywałam się z miasta choćby na weekend, jakby mnie gonił jakiś przymus. O tej mojej słabości wiedział Marek – chłopak, którego poznałam na studiach. Oboje należeliśmy do klubu wysokogórskiego i czasami wyjeżdżaliśmy na wyprawy w Tatry.

Nie musiałam być geniuszem, by zauważyć, że wpadłam Markowi
w oko.
Zawsze chciał być w grupie ze mną, zawsze siadał blisko. Lubiłam go, więc mi to nie przeszkadzało. Ale na nic więcej nie miałam ochoty.

Na drugim roku w czasie ferii wyjechaliśmy na obóz do Zakopanego. Tym razem zamierzałam wejść na Czerwone Wierchy trudniejszą trasą – z Gronika na Małołączniaka. Jak zwykle spojrzałam pytająco na Marka, czy pójdzie ze mną. Tym razem jakby się zawahał, ale po chwili skinął głową.

– Boisz się? – spytałam pół żartem.

– Bez strachu nie ma odwagi – odparł i zaczął przepakowywać plecak.

Zrobił to tylko dla mnie

Poszliśmy. Droga była rzeczywiście trudniejsza, zwłaszcza w Kobylarzowym Żlebie, gdzie były ubezpieczające łańcuchy na wielkiej płycie, co mnie tylko dopingowało. Czułam, jak krew buzuje mi w żyłach. Byłam szczęśliwa.

Wdrapaliśmy się na Kopę Kondracką koło południa. Przed nami rozciągał się przepiękny widok.

– Wiesz, dlaczego te cztery szczyty nazywane są Czerwonymi Wierchami? – spytał Marek.

– Chyba od słońca, które jak zachodzi to oświetla je na czerwono.

– Niezupełnie. Widzisz te czerwono-brązowe rośliny, które porastają całe zbocza? To sit skucina, która pod koniec lata przebarwia się na ten kolor i sprawia, że góry wydają się czerwone.

Spojrzałam w dół. Rzeczywiście, miałam wrażenie, że w dole, pod naszymi stopami, rozciąga się rudy kobierzec.

– Majka – powiedział nagle i uniósł rękę. – Chciałbym…

– Musimy wracać – powiedziałam w tym samym momencie. – Schodzić będzie gorzej niż wchodzić.

I wtedy zorientowałam się, że coś chciał powiedzieć.

– Chciałeś coś?

Tylko pokręcił głową.

Zaczęliśmy schodzić. Tym razem pierwszy ruszył Marek. Schodzenie szło mu niezbyt składnie. Słyszałam, jak głośno łapie w płuca powietrze. Dostrzegłam drżenie rąk, które mocno zaciskał na łańcuchach. Ale nie przyszło mi do głowy, by spytać, co się dzieje. Byłam zbyt zajęta sobą i swoją radością.

Gdy zeszliśmy na dół, Marek opadł ciężko na ziemię. Usiadłam obok niego.

– Dobrze się czujesz? – spytałam, gdy siedział ze schyloną głową.

– To moja ostatnia wyprawa w góry.

– Dlaczego? – spytałam.

Przez chwilę milczał.

– Mam lęk wysokości.

Lęk wysokości? Spojrzałam na niego ze zdumieniem.

– I co, właśnie się o tym dowiedziałeś? – zachichotałam.

– Zawsze wiedziałem.

Nie rozumiałam.

– To po cholerę łazisz po górach?

Uniósł głowę i spojrzał na mnie. Przeraziłam się – był blady, twarz pokrywały krople potu.

– A jak myślisz? Przecież ty tylko nauka i góry. Myślałem, że w końcu…
– zaczerwienił się i odwrócił wzrok.

Miał swojego anioła stróża

Zrobiło mi się gorąco. Wiedziałam, że mu się podobam, ale żeby aż tak… Jak każda kobieta, takie poświęcenie mężczyzny uznałam za urocze, romantyczne i absolutnie dowodzące prawdziwego uczucia. A jak wiadomo, prawdziwe uczucie jest zaraźliwe.

– Wariat jesteś – powiedziałam. – I to niebezpieczny. Przecież jakbyś dostał ataku paniki, to mógłbyś spaść.

– Na to nie pozwoliłby mój anioł stróż – Marek pokręcił głową.

Ten facet był pełen niespodzianek. Wierzył w anioły?

– A ty nie? – spytał. – Ja często czuję jego pomocną dłoń. Tak jak dzisiaj, gdy schodziłem. Mówię ci, połowy trasy nie widziałem, bo miałem zaciśnięte oczy. A jednak zszedłem, jakby ktoś prowadził mnie za rękę.

– Głupi jesteś – zdenerwowałam się.

Wtedy Marek pochylił się i mnie pocałował. To przypieczętowało mój los. Dwa lata później się pobraliśmy. Od czasu naszej wspólnej wyprawy na Czerwone Wierchy chodziłam już w góry sama. Za każdym razem Marek mówił, że wysyła ze mną swojego anioła stróża, by mnie chronił razem z moim własnym.

– Jesteś zbyt szalona, by poradził sobie tylko jeden anioł – mówił.

Nigdy w te jego anioły nie wierzyłam, ale zrobił się z tego taki miły zwyczaj. Jakby Marek mówił: „Kocham cię, wróć do mnie bezpiecznie”.
Mijały lata. Z biegiem czasu moje uczucie osłabło, wydawało się, że niewiele już z niego pozostało. Zaczęło mnie irytować, że na każdą wyprawę w góry muszę chodzić sama. Gdyby Markowi nie brakowało odwagi, mógłby mi towarzyszyć, ale on miał ten głupi lęk wysokości. I jeszcze to durne wysyłanie ze mną anioła!

Mąż miał przeczucie

Może czułam tak dlatego, że w klubie wspinaczkowym poznałam Marcina? Tak samo jak ja uwielbiał wędrówki po górach. Między nami nic nie było, jeszcze… Ale miałam wrażenie, że Marek coś przeczuwał, był coraz smutniejszy. W końcu po długiej rozmowie uznaliśmy, że czas się rozstać.

– Jak wrócę z Tatr – powiedziałam Markowi – to dogadamy szczegóły.
Skinął głową.

A kiedy, spakowana, wychodziłam z domu na pociąg, powiedział:

– Mój anioł stróż będzie się tobą opiekował.

– Och, daj już spokój tym głupstwom – odwarknęłam.

No i nadszedł tamten dzień. Choć była późna jesień, pogoda zapowiadała się cudowna. Na wszelki wypadek miałam w plecaku odpowiednie ubranie, gdyby się ochłodziło albo zaczęło padać. Zebraliśmy się w grupie i ruszyliśmy w góry. Ja i Marcin wymienialiśmy spojrzenia i uśmiechy, jakbyśmy oboje szykowali się na nowy rozdział życia.

To była krótka chwila

Pięłam się w górę dość stromym zboczem, na którym leżała już cienka warstwa śniegu. Wbrew sobie cały czas myślałam o mężu. Czy on nadal mnie kocha? Jeśli tak, to powinien o mnie powalczyć. Czy ta jego zgoda na wszystko to objaw miłości, czy obojętności? I czy to powinno mnie obchodzić, skoro ja chcę odejść?

Cała grupa stanęła na niezbyt szerokiej półce, by chwilę odpocząć.

– Maja, zdejmij plecak i usiądź, musisz odetchnąć – powiedział Marcin.

Zrobiłam krok w bok i obróciłam się, zdejmując plecak. I wtedy… nie mam pojęcia, co się stało, czy noga mi się pośliznęła, nie wiem… nagle zorientowałam się, że leżę na plecach, zamotana w plecak, i pędem, głową w przód, zsuwam się po zboczu w dół. Panika chwyciła mnie za gardło.

To, że miałam kask, było bez znaczenia. Nie miałam jak wbić czekana, by się zatrzymać. Pędziłam na plecach, w panice próbując się czegoś schwycić, ale nie było czego. 10 sekund. Mówi się, że przed śmiercią przed oczami przesuwa się całe życie. Ale 10 sekund to za mało. Wiedziałam, że to koniec, i w jednym momencie zrozumiałam, że kocham Marka. I tak bardzo zrobiło mi się żal.

Wtedy poczułam szarpnięcie, skręt, a potem coś jakby poduszka powietrzna uniosła moją głowę. Przez moment widziałam ostry kant skały, który cudem ominęła moja czaszka, i coś, jakby dłonie, uniosło mnie i całe moje ciało obróciło się o 180 stopni. Zaparłam się nogami, ale już czułam, że się nie zsuwam. Jakby coś mnie przytrzymywało. Na pobliskiej skale przez ułamek sekundy migotały dwa cienie postaci. Obróciłam głowę, ale nikogo nie było.

Poruszyłam głową, nogą, ręką. Wszystko działało. A więc żyłam.
Dobiegł do mnie Marcin i inni. Przewodnik wezwał śmigłowiec, a potem patrzył okrągłymi ze zdumienia oczami to na mnie, to na ostre kamienie, po których musiałam się przetoczyć. Dlaczego więc nie byłam ranna?

– Powinna pani nie żyć – powiedział. – Tu już trzy osoby zginęły. To cud. Pewnie uratował panią ten plecak. Pasek zahaczył o skałę.

– Nie – odparłam zszokowana.

– To był anioł. A właściwie dwa anioły, bo, jak twierdzi mój mąż, jeden by mi na pewno nie wystarczył. Dobrze wiedziałam, że zawdzięczam to wszystko mężowi i jego przesadnej trosce, która tak mnie irytowała.

Czytaj także: „Z sanatorium przywiozłem lepszą kondycję i miłość. Znów czuję się jak młodziak, a myślałem, że będę już sam jak palec”
„Od lat jestem w związku z żonatym mężczyzną. Żyjemy jak para pod jednym dachem, a na ulicy udajemy, że się nie znamy”
 „Myślałam, że to ze mną coś nie tak, skoro faceci mnie zostawiają. Obwiniałam siebie, ale po latach odkryłam prawdę”

Redakcja poleca

REKLAMA