To był zwyczajny dzień. Ani lepszy, ani gorszy. Zwyczajna kolacja, jak prawie codziennie od 30 lat. Podałam sałatkę z tuńczykiem. Wysłuchałam tych samych co zwykle narzekań męża. Że za mało słona, że wolałby wędlinę. I żebym tyle nie jadła, bo mam już oponkę na brzuchu. Przyniosłam mężowi drugie piwo z lodówki. Jak zawsze za ciepłe. Dolałam sobie wina i usłyszałam, że chyba mam problem alkoholowy. I nagle, inaczej niż przez te tysiące wspólnych wieczorów, wstałam, wyrzuciłam resztę sałatki na głowę męża, wzięłam torebkę, płaszcz i bez słowa wyszłam z mieszkania. Byłam wolna…
Historia mojego małżeństwa jest banalna aż do bólu. O takich rodzinach jak nasza mówi się „normalny dom”. Trzy pokoje w bloku, meble zmieniane raz na 10 lat, dwójka dzieci i kot. Mąż po pracy z gazetą przed telewizorem, ja po pracy w kuchni. Dzieciaki przy lekcjach albo na podwórku. W co drugą niedzielę rodzinny obiad u nas albo u teściów. U nas zazwyczaj pomidorowa albo szczawiowa oraz schabowy albo bitki. Szarlotka lub sernik. U teściów rosół i kurczak, raz z buraczkami, raz z marchewką. I placek drożdżowy. Dzieci zjadające warzywa tylko pod groźbą, że nie będzie deseru. Przy stole narzekania na pogodę, ustrój, brak pieniędzy i perspektyw.
Żadnej patologii. Żadnej przemocy. Mąż nigdy nie uderzył nie tylko mnie, ale i dzieci. Czasem na nie krzyczał. Do mnie tylko mówił… Gdy byłam młoda, te słowa bolały. Tak chciałam być doskonałą żoną, matką, panią domu. Moja mama dawała radę, moje koleżanki, to ja nie dam? A Marek wypominał… Że w fartuchu siadam do stołu. Że obiad za późno, nie stoi na stole, gdy wraca. Ziemniaki zimne, a brukselka rozgotowana. Że kompot powinien być zawsze, a nie tylko od święta. Że Hania potargana, a Krzyś ma dziurę w skarpetce. Że to wstyd, a jakby sąsiadka wpadła pożyczyć soli i zobaczyła? Dzieci sąsiadów zawsze schludne, a nasze jak ulicznicy.
Podziękowania? Nigdy nie słyszałam
Na imieniny dostawałam kwiatek i przeterminowaną czekoladę, która od dawna leżała w barku. Pod choinkę rajstopy, takie najtańsze, z kiosku. Uśmiechałam się i dziękowałam. Moje prezenty nigdy nie były trafione. Sweter w serek? On nosi tylko z golfem. Książka? Już po okładce widać, że nudna. I po co mu do cholery scyzoryk?
Zareagowałam tylko raz. Gdy Marek pozwolił sobie na uwagę pod adresem mojej mamy. Zmarła, gdy miałam 20 lat. Nie dożyła nawet mojego ślubu. Zawsze się zastanawiałam, czy ostrzegłaby mnie przed Markiem. Czy poznałaby się na nim lepiej niż ja? Mój tata był taki sam jak Marek. Po śmierci mamy szybko znalazł jej następczynię. Wyprowadził się do Wałbrzycha. Dzwoniliśmy do siebie na święta.
– Prasować koszul nie umiesz porządnie? Matka cię nie wychowała? Czego ona cię uczyła, tylko mizdrzenia się?
Spojrzałam wtedy na niego tak, że wiedział, że przeholował. Wytrzymał mój wzrok, ale na chwilę zamilkł. Więcej o mojej mamie nie wspomniał.
Sądziłam, że moje życie po prostu musi tak wyglądać
Po kilku latach nauczyłam się puszczać te uwagi mimo uszu. Wydawało mi się, że już się nie przejmuję. Myślałam, że mąż odpuści, gdy dzieci się wyprowadzą. Że może to przed nimi się tak popisuje? Ale gdzie tam. Bardziej skupił się na mnie. Zauważył, że siwieję. I tyję. Trochę taka fleja ze mnie. Mogłabym się bardziej postarać. Leniwe? To ma być ta odmiana? Żona jego kolegi to poszła na kurs i nauczyła się robić sushi. Czy on chce sushi? Czy ja oszalałam? Co on, z Azji jest? Ale taki placek po węgiersku to by zjadł. No ale czemu taki ostry?
Czasem na kolację wpadali znajomi. Marka koledzy z pracy z żonami, ja nie miałam czasu podtrzymywać przyjaźni. Ale to nie oznaczało wieczoru bez narzekania. Koledzy rechotali, żony zażenowane patrzyły w talerz. Przy gościach mąż z piwa przerzucał się na wódeczkę. Po niej jeszcze się rozkręcał. Zabawiał kolegów anegdotkami o mojej flanelowej koszuli nocnej i rozdeptanych papuciach. O przypalonej w czwartek grochówce.
– No nawet zupy nie umie porządnie ugotować ta moja Krysia! A w miniony piątek to mi podała kawę zamiast z cukrem, to z solą. Co ona ma w głowie?
Gdy zaczynałam zbierać naczynia, żony rzucały się mi pomóc. W kuchni patrzyły na mnie ze współczuciem. Czekały na jedno słowo z mojej strony, na jakąś zachętę. Ale ja nigdy się nie poskarżyłam. Nikomu. Koleżankom, dzieciom, teściowej. Szwagier ze szwagierką na niedzielnych obiadach kłócili się jak wściekli. – A wy tacy zgodni – zachwycała się mną i Markiem teściowa.
– Bierzcie z nich przykład – radziła wszystkim.
Teściowa zmarła rok temu. Przynajmniej nie będę musiała jej się tłumaczyć. Bo pewnie by nie zrozumiała.
– Byliście tacy szczęśliwi, jak mogłaś to zniszczyć – powiedziałaby.
Tak samo zareagował Marek. Gdy w końcu po kilku dniach odebrałam od niego telefon, był rozzłoszczony i zdumiony.
– Co cię ugryzło? Co ja takiego powiedziałem? Przestań się wygłupiać i wracaj, naczynia trzeba pozmywać…
Ta ostatni uwaga, w sumie nie wiem dlaczego, bardzo mnie rozbawiła. Zaczęłam się śmiać. Po raz pierwszy od tylu lat tak naprawdę szczerze, aż się popłakałam. A ja po prostu zaczynałam dostrzegać, że jestem wolna. Gdy wyszłam z domu, nie zastanawiałam się, co robię. I dlaczego. Wiedziałam tylko, że muszę, i że nigdy już nie wrócę do tego, od czego uciekam. Zatrzymałam się dopiero kilka przecznic dalej. Sklep nocny. Kupiłam papierosy. Po raz pierwszy od ponad 20 lat zapaliłam. Wspaniałe uczucie. Zaciągnęłam się bardzo głęboko i wydmuchałam dym. Bosko.
Jeszcze kilka lat po ślubie popalałam w tajemnicy przed Markiem. W pracy, w drodze do sklepu… Ale w końcu papierosy przestały mi smakować. Bo gdy tylko zapaliłam, słyszałam w głowie słowa Marka: tylko ladacznice chodzą po ulicy z papierosem. Co to w ogóle za moda? Kto tym dziewuchom wmówił, że im do twarzy z papierosami? Nie, to nie tak, że Marek nie palił. Tylko że on był mężczyzną. Kobietom nie wypada. Tak samo jak jeść na ulicy. To prostactwo. Teraz wolność ma smak papierosa. I ciastka jedzonego z serwetki na kanapie. Śniadania w piżamie. Albo nawet w łóżku. Pitego z butelki wina…
Nie mogłam liczyć na pomoc nikogo z rodziny
Tamtego dnia dopiero po tym papierosie zaczęłam się zastanawiać, co dalej. Robiło się zimno. Teśc, szwagrostwo – odpadali. Z koleżankami z pracy nie byłam aż tak blisko. Marysia. No tak. Tylko Marysia. Wychowałyśmy się na jednym podwórku. Razem w przedszkolu, razem w podstawówce, razem w liceum.
Marysia wyszła za mąż zaraz po maturze za starszego o 20 lat lekarza. Nagle nie miałyśmy już wspólnych tematów. Ja mówiłam o prywatkach, chłopakach, ona – że w sobotę wydaje obiad dla szefa męża. Nasze stosunki zaczęły się rozluźniać. Ale zawsze wiedziałyśmy, że gdy jedna będzie potrzebować drugiej, to może walić jak w dym. Gdy Hania spadła ze schodów, mąż Marysi załatwił miejsce w najlepszym szpitalu. I konsultację u znajomego profesora. Dziesięć lat temu Marysia nagle owdowiała. Pomimo różnicy wieku byli dobrym małżeństwem. To był jeden z tych nielicznych wieczorów, których nie spędziłam z Markiem. Pojechałam do Marysi i całą noc trzymałam ją w ramionach. Potem zajęłam się pogrzebem, bo ona nie miała pojęcia, od czego zacząć.
– Oczywiście, przyjeżdżaj, kup po drodze jakieś wino – Marysia nie pytała, co i jak. Nie pytała też później.
Widziała, że jak będę gotowa, to wszystko opowiem. Pościeliła mi na kanapie i zapowiedziała, że mogę zostać, jak długo zechcę. Mieszkałam u niej dwa tygodnie. Potem znalazłam umeblowaną kawalerkę dwie przecznice od Marysi, umowę podpisałam od ręki. Syn i córka przywieźli mi moje rzeczy z domu. Chyba wtedy do Marka zaczęło docierać, że ja nie żartuję. Że to nie fochy ani próba zwrócenia na siebie uwagi. Że ja naprawdę znikam z jego życia!
Pisał do mnie gniewne esemesy: „Co ty sobie wyobrażasz? Ja od dwóch tygodni jem parówki. Wracaj”. „Przyszło ponaglenie, że czynsz niezapłacony. Przestań się wygłupiać”. „Gdzie są moje szare sztruksy???”.
W żadnym z tych esemesów nie padło „przepraszam” czy „wybacz”. Ani „proszę”. Na żadnego nie odpowiedziałam. W mojej kawalerce kubek po kawie może stać w zlewie dwa dni. Łóżko ścielę, jak ma ktoś przyjść. Zdarzają mi się takie cudowne weekendy, w czasie których nie zdejmuję piżamy. Jem w łóżku, potem wytrząsam okruszki na podłogę. Poszłam na kurs robienia sushi. Uwielbiam je! Gdy Hania podrzuca mi wnuki, to czasem jemy tosty z dżemem na obiad. Bo czemu nie? Mam mnóstwo czasu. Uczę się hiszpańskiego i chodzę na kurs flamenco. I odkładam pieniądze na wycieczkę do Hiszpanii. Szybko pójdzie, bo wieczorami dziergam sweterki. W butiku na rogu sprzedają się jak świeże bułeczki.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów jestem szczęśliwa. Tak zwyczajnie, po prostu. Cieszę się każdym wieczorem, każdym dniem. I już odliczam dni do emerytury.
Czytaj także:
„Syn mojego przyjaciela wyprzedzał na trzeciego i przez niego moja córka została kaleką. Ten wypadek zniszczył nam życie”
„W łóżku wiało chłodem, a sąsiad zalecał się do mnie, więc wybrałam zdradę. Mąż nie pozostawił mi wyboru”
„Syn wyrzucił mnie z domu w Wigilię. Stary i chory ojciec rujnował mu świąteczny obrazek, więc oddał mnie do szpitala”