„Mąż myśli, że jest lepszym kierowcą ode mnie i prawi mi kazania. Tak mu utarłam nosa, że prawie się rozwiedliśmy”

kłócąca się para fot. Adobe Stock, WavebreakmediaMicro
„– Mój małżonek sądzi, że to moja wina, bo wypuściłam z mieszkania naszego pupila, przez co stracił koncentrację. Twierdzi również, że mój samochód stoi niewłaściwie. Jakie jest wasze zdanie, panowie? – zagadnęłam, ponieważ zależało mi na ostatecznym ustaleniu sprawcy. W końcu po to ich ściągnęłam”.
/ 31.08.2024 19:30
kłócąca się para fot. Adobe Stock, WavebreakmediaMicro

Niemal w każdym związku małżeńskim dochodzi do sprzeczek. Czasem pary spierają się o to, kto ma przygotować posiłki albo posprzątać dom. Zdarza się też, że niesnaski dotyczą sypialni, finansów czy hobby. Natomiast w naszym przypadku, to właśnie jazda autem wywołuje najmocniejsze starcia.

Mąż ciągle mnie poucza

Razem z moim mężem prowadzimy biznes i oboje posiadamy własne samochody. Pomimo że za kierownicą spędzamy tyle samo czasu, on wciąż jest przekonany, że znacznie ustępuję mu umiejętnościami. I oczywiście nie ma oporów, żeby to okazywać.

Krytykuje dosłownie każdy mój ruch. Zarzuca mi, że stanęłam zbyt daleko od krawędzi chodnika albo nie zredukowałam biegu w odpowiednim momencie. Raz jadę za szybko, innym razem zbyt wolno, czasem trzymam się za blisko auta przede mną, a kiedy indziej wyprzedzam w nieodpowiedniej chwili. Na moje szczęście, Michał staje się krytykanckim zrzędą tylko podczas prowadzenia samochodu, poza tym to sympatyczny i naprawdę w porządku facet.

Uważa, że jeździ lepiej ode mnie

Czasami jednak nasze konflikty przenoszą się do mieszkania, chociaż samochody spokojnie czekają zaparkowane na podjeździe. Najczęściej małżonek twierdzi, że nieprawidłowo ustawiłam auto, przez co zabrakło przestrzeni dla jego czterech kółek. Plac przed naszym szeregowcem jest dość mały, dlatego pretekstów do kłótni mamy co niemiara.

– Elka, ciągle muszę ci powtarzać, że prowadzisz osobówkę, a nie ciężarówkę. Nie potrzebujesz całego parkingu dla swojego auta – zmarszczył czoło, a moje nerwy od razu puściły.

– Gdzie twoim zdaniem miałem zostawić auto? Pod twoim, czy może wjechać na drzewo?!

– Nie mam pojęcia, co ci powiedzieć. Sam mi poradź, w końcu ty zawsze wiesz najlepiej – odcięłam się.

– No taka prawda, ale nie potrafisz tego przyjąć do wiadomości, bo brak ci pokory.

– Strasznie nad tym ubolewam, tak samo jak nad tym, że poślubiłam takiego nieustępliwego muła!

– Zależy mi wyłącznie na tym, żebym po pracy miał, gdzie postawić samochód, a ty od razu masz fochy!

Nasze dyskusje zawsze tak wyglądały. Po wstępnej przepychance przychodził czas na główną rundę, w trakcie której przez długi czas toczył się spór o techniczne drobiazgi. Chodziło o to, czy rzeczywiście nieumiejętnie zaparkowałam samochód, czy może on nie potrafił wcelować w lukę, którą mu pozostawiłam. Potem atmosfera robiła się naprawdę gorąca i przechodziliśmy do walki na śmierć i życie o to, które z nas lepiej prowadzi auto.

Przez długie lata nic się nie zmieniało, aż do momentu, gdy zdecydowałam się na dość ryzykowny, przyznaję, krok. A zaczęło się to tak...

To miało być inaczej

Pewnego dnia mój mąż wracał do domu z roboty późno w nocy i zadzwonił do mnie z prośbą, żebym otworzyła mu bramę, bo zostawił pilota w środku.

– Jasne, nie ma sprawy – powiedziałam i gdy tylko usłyszałam, jak trąbi, zeszłam na parter, aby go wpuścić.

Tak się złożyło, że przez przypadek otworzyłam furtkę i nasz owczarek wydostał się na zewnątrz. Mój mężuś, jak to on, miał w planach zaparkować na podwórku cofając, gdyż uważa, że „tylko tak powinno się parkować auto". Stojąc z boku, obserwowałam te jego wymyślne manewry, a pies biegał dookoła samochodu. Małżonek kręcił kierownicą, jechał do przodu, potem do tyłu, obracał się, wyglądał przez okno, pot mu spływał po czole, aż w pewnym momencie chyba za mocno docisnął gaz i… walnął w moje auto. No i wtedy się zaczęło!

Mąż się wściekł

Spodziewałam się, że ten wyjdzie z auta i przeprosi. Nie miałabym do niego pretensji. On jednak wyskoczył z fury jak z procy i zaczął drzeć się wniebogłosy, że to ja zawiniłam. Niby przeze mnie uderzył w tył mojego wozu i rozbił mi reflektor!

Coś ty najlepszego zrobiła!? – darł się wniebogłosy.

– Ja!? Co ja niby zrobiłam?! – oniemiałam. – Ja się ciebie pytam, coś ty najlepszego odwalił!?

Strasznie mnie zirytował.

Pokłóciliśmy się

– Starałem się zaparkować poprawnie, ale akurat musiałaś wypuścić psa! Jak mogłem się skupić na parkowaniu, kiedy ten zwierzak biegał wokół mojego wozu? Uważałem, żeby przypadkiem go nie potrącić!

– Taki mistrz kierownicy, a zwykły czworonóg zbił cię z pantałyku? I to nie byle kundel, tylko rasowy!

– No pewnie! A jakbyś zaparkowała normalnie, jak człowiek…

– To znaczy tak, jak tobie się wydaje…

– No ba. Gdybyś pozostawiła auto we właściwy sposób, miałbym szerszy luz i ominąłbym twój pojazd, no i…

– Czyli winę za wszystko ponoszę ja!?

– Ano, jasne jak słońce. I dodam jeszcze jedno. Ty zawsze jesteś winna! – ryknął, po czym pognał do mieszkania, zostawiając auta w niezmienionej pozycji.

Kiedy on, zamiast wziąć winę na siebie, oskarżył mnie o spowodowanie całej sytuacji, poczułam jak krew zaczyna buzować w moich żyłach. Jeszcze nigdy nie byłam na niego aż tak wkurzona. Miałam nieodpartą chęć, żeby wrócić do mieszkania, chwycić za młotek i rozłupać jego samochód na milion kawałeczków. Jednak jakoś zdołałam nad sobą zapanować, bo przecież to totalne wariactwo. Nagle do głowy przyszła m mi zupełnie inna myśl...

Zadzwoniłam na policję

Ruszyłam w stronę domu, ale nie po żaden młotek, tylko po moją komórkę. Przycupnęłam na schodach i przez dłuższy moment głowiłam się, czy to zrobić, czy nie. W końcu podjęłam decyzję. "Może to da mu jakąś lekcję" - tak sobie pomyślałam i wybrałam numer... na policję.

Policjanci dotarli na miejsce po upływie godziny. W pierwszej chwili ogarnęło ich zdziwienie, a nawet lekka złość, że zostali wezwani do tak błahej sprawy, która bardziej przypominała kłótnię rodzinną niż faktyczną kolizję drogową. Jeden z funkcjonariuszy miał nawet zamiar odmówić zajęcia się tą sprawą, ale gdy tylko pojawił się mój mąż i od razu zaczął na nich burczeć, zmienił zdanie.

Mój małżonek, podobnie jak stróże prawa, również był niezmiernie zaskoczony, a jeszcze bardziej wkurzony. Początkowo oniemiał i dlatego naskoczył na policjantów. Kiedy poinformowali go, że to ja ich wezwałam do stłuczki, jego twarz przybrała kolor purpury i… zaniemówił.

Wszystko było jasne

Następnie nadszedł moment wyznaczenia winowajcy. Funkcjonariusze wypytywali o przebieg zdarzenia, a on jedynie przytakiwał na moje słowa, cały szkarłatny na twarzy. Ani słowem nie napomknął o czworonogu i swoim rozkojarzeniu, ale ja to zrobiłam. Celowo.

– Mój małżonek sądzi, że to moja wina, bo wypuściłam z mieszkania naszego pupila, przez co stracił koncentrację. Twierdzi również, że mój samochód stoi niewłaściwie. Jakie jest wasze zdanie, panowie? – zagadnęłam, ponieważ zależało mi na ostatecznym ustaleniu sprawcy. W końcu po to ich ściągnęłam.

– Przepraszam, ale obecność czworonoga niczego tutaj nie zmienia. Jeśli chodzi o miejsce postoju pojazdu, to znajdujemy się na waszej posesji i nie zauważyłem żadnego oznakowania, które określałoby zasady parkowania. Mogę tylko nadmienić, że z perspektywy stróża prawa, pani auto jest zaparkowane wzorowo – funkcjonariusz odpowiedział z delikatnym uśmiechem na twarzy.

– Zgadzam się w stu procentach – przytaknął drugi z mundurowych, również się uśmiechając.

Miałam to szczęście, że natrafiłam na takich, którzy nie stracili poczucia humoru. Niestety, mój małżonek nie potrafił w tej sytuacji dostrzec nic zabawnego. Z powagą odebrał mandat. Podziękował funkcjonariuszom, choć ci wciąż wymieniali między sobą rozbawione spojrzenia. Następnie udał się w kierunku mieszkania. Kiedy tylko przekroczył próg, zaszył się w swoim pokoju i nie opuszczał go aż do wieczora.

Myślałam, że się rozwiedziemy

Przez tydzień nie zamienił ze mną ani słowa. Jeszcze nigdy nie doświadczyliśmy tak długiej ciszy między nami. Omijał kuchnię szerokim łukiem, nawet po jedzenie. Stołował się gdzieś w mieście i przynosił żarcie do swojego pokoju. Powoli dochodziłam do wniosku, że to już koniec naszego związku, że tak bardzo nadszarpnęłam jego ego, że postanowił już nigdy więcej się do mnie nie odzywać. W końcu jednak jakoś się przełamał. Zjawił się pewnego wieczoru w salonie i rzucił na blat świstek papieru z wpisaną na nim sumą do zapłaty.

– Ja już dostałem za swoje, teraz twoja kolej zapłacić karę. I będziemy kwita, pasuje ci to?

Przystałam na propozycję i obejrzeliśmy film razem. Na początku siedzieliśmy obok siebie dość sztywno, ale już po dwóch dniach sytuacja się unormowała. Prawie wszystko wróciło do poprzedniego stanu, z wyjątkiem kłótni o auto.

Mąż w końcu przestał mnie pouczać w tej kwestii, co pozwoliło nam uniknąć wielu stresujących momentów. Czasami warto zdecydować się na radykalne posunięcia, podjąć niełatwą decyzję, aby wprowadzić zmiany w swoim życiu. Bo mimo że cała historia brzmi dość zabawnie, to wyraz twarzy mojego męża, kiedy policjanci dawali mu mandat, wcale nie był wesoły. Obawiałam się, że albo nie wytrzyma, albo wystąpi o rozwód.

Elżbieta, 45 lat

Czytaj także: „Każdy kolejny facet okazuje się mistrzem nudziarstwa. Wolę być starą panną, niż bez końca wysłuchiwać o łowieniu ryb” 
„Wzięłam pożyczkę na wyprawkę szkolną córki, bo 300+ to za mało. Mąż się wściekł, że jestem rozrzutna”
„Ostatnią noc wakacji spędziłam z sąsiadem. Naiwnie myślałam, że będzie z tego coś więcej niż tylko ciąża”

Redakcja poleca

REKLAMA