„Mąż myślał, że jak miał ciężkie dzieciństwo, to wszystko mu wolno. Zrobił kochance dzieciaka i oczekuje wybaczenia”

załamana kobieta fot. iStock, Sviatlana Lazarenka
„Męczę, dręczę samą siebie i wszystkich dookoła, tylko czy to ma jakikolwiek sens? Oczekuję orderu, a otrzymuję ciosy. W najlepszym razie – wzruszenie ramion”.
/ 24.07.2024 14:58
załamana kobieta fot. iStock, Sviatlana Lazarenka

Jak spojrzę wstecz na swoje życie, to wydaje się, że bezustannie walę głową w mur, mimo że wszędzie tam są drzwi, wystarczyłoby otworzyć. Taka jestem… Uczciwa? Ambitna? Uparta? Nie wiem, z czego się to bierze, ale zawsze wybieram najtrudniejsze rozwiązania. Najmniej oczywiste. Wymagające hartu ducha.

Męczę, dręczę samą siebie i wszystkich dookoła, tylko czy to ma jakikolwiek sens? Oczekuję orderu, a otrzymuję ciosy. W najlepszym razie – wzruszenie ramion.

– Bo ty masz takie wysokie standardy, mamo, wkurzająco wysokie – powtarza moja córka Marta. – I co ci to dało, że byłaś taka święta przez tyle lat? Naprawdę myślisz, że do nieba pójdziesz?

Oczywiście w jakimś sensie nic mi to nie dało, przegrałam. I wcale nie uważam, że moje standardy są wysokie, po prostu staram się być uczciwa, konsekwentna i niewiele wymagam od innych. Znacznie więcej od siebie samej. Tak zostałam wychowana, tak ukształtowało mnie życie. Już się nie zmienię.

Pewnie, że mogłam się rozwieść dawno temu, kogoś jeszcze poznać. Ułożyć sobie życie zupełnie inaczej, lepiej. Ale czy było to dla mnie możliwe? Kiedy wychodziłam za Janka, miałam serce złamane przez innego.

Janek był lekiem na złamane serce

To Andrzej był moją wielką miłością, jeszcze w liceum – najprzystojniejszy chłopak w szkole, syn lekarzy mieszkających w poniemieckiej willi, prywatna praktyka, duże pieniądze. Andrzej sam wybierał się na medycynę i oczywiście poszedł w ślady rodziców. Z tego, co wiem, jest teraz człowiekiem sukcesu, szanowanym i bogatym.

Ja wyprowadziłam się z rodzinnego miasteczka, gdy doszło do mnie wreszcie, że o Andrzeju lepiej nie marzyć. Nie ta półka. Czułam się zraniona, nie mogłam zrozumieć tej wielkiej niesprawiedliwości, która mnie spotkała. Byłam śliczna i zdolna, pełna energii i pomysłów na życie. Pragnęłam zostać nauczycielką polskiego i wyobrażałam sobie, jaką wspaniałą parę byśmy tworzyli: ja – ucząc, on – lecząc, gdzieś na wsi, gdzie nasza obecność byłaby ważna.

Takie sobie młodociane bzdurki zainspirowane lekturą Żeromskiego, bo w tamtych czasach czytało się Żeromskiego nie tylko z musu. Ja w każdym razie czytałam. W ogóle dużo czytałam. Byłam córką szewca i tak zwanej gospodyni domowej. Co prawda w butach robionych przez tatę chodziło pół miasta, a drugie pół przynosiło coś do podzelowania, ale nawet w naszym ludowym kraju szewcówna nie miała szans na syna doktorów, z rodziną w Londynie, o czym całkiem głośno szeptano.

Andrzej się wokół mnie kręcił całkiem długo, z całą powagą potakiwał, gdy opowiadałam mu o „naszych” planach, patrzył głęboko w oczy i pożerał najlepsze w mieście pączki mojej mamy. A potem poszedł swoją drogą. Czy w ogóle mnie pamięta? Wątpię. Ja pamiętam, mimo że w dniu ślubu, przysięgając Jankowi miłość i wierność, sobie poprzysięgłam nigdy już nie wracać do słodkich wspomnień tamtego czasu. Słowa dotrzymałam. Tak długo, jak byliśmy z Jankiem małżeństwem.

To prawda, miłość do męża wygenerowałam w sobie trochę sztucznie, ale potem pielęgnowałam ją z wielkim poświęceniem, niczym delikatną roślinkę, która dzięki temu staje się silna i mocno zakorzeniona. To człowiek, który zasługuje na głębokie uczucie – myślałam nieraz. Potrzebuje go i należy mu się ono. Więc dawałam z siebie wszystko, niczego nie szczędząc. Dosłownie wszystko. Czułość, opiekę i troskę – bo tego przede wszystkim potrzebował jako pozbawiony bliskiej rodziny wychowanek domu dziecka. Cierpliwość i łagodność – bo tego wymagała jego neurotyczna, pokaleczona psychika.

Nie były mi obce żadne wyrzeczenia

Studiów nawet nie zaczęłam, pozostałam już na zawsze maturzystką zdaną na przypadkowe posady i zajęcia, które z trudem znajdowałam w kolejnych miejscach, do których się przenosiliśmy. Tych przenosin wymagała kariera męża, tak dla niego ważna, choć nie dawała dochodów, które pozwoliłyby mi nie pracować i zajmować się wychowywaniem dzieci, które były wiecznie zestresowane koniecznością kolejnej przeprowadzki.

Gdy poznałam Janka, wydawało mi się, że jestem dla niego wymarzoną kobietą. Patrzył na mnie jak w obrazek. Moi ciepli, kochający rodzice przyjęli go jako syna, a moje siostry jako brata. Oddałam mu się w pełni. Chciałam kochać i być kochaną. Co więc poszło nie tak?

W którymś momencie, całkiem szybko, zaczęłam tracić grunt pod nogami. Mąż nie zdradzał mnie chyba, a raczej na pewno, bo w tych wszystkich pipidówach, po których się tułaliśmy, nie dałoby się żadnego romansu ukryć. Nie chodził na wódkę z kolegami, bo na ogół ich nie miał. Wszystko było niby dobrze, a jednak nie było.

Bądź cierpliwa, bądź dobra – powtarzałam sobie, znosząc kolejne wybuchy niczym nieuzasadnionej wściekłości. Janek łatwo wpadał w złość. To przez tę pracę, mawiał, nerwy odmawiają mi posłuszeństwa. To przez dzieciństwo, myślałam, ze zgrozą wyobrażając sobie miejsce, w którym się wychował. Mało na ten temat mówił, prawie wcale, ale tym gorzej, wyobraźnia podsuwała mi obrazy, przed którymi się wzdragałam.

Sale pełne piętrowych łóżek i taboretów z ułożonymi w kostkę ciuchami. Stołówka, a w niej rzędy smutnych chłopców posłusznie opróżniających talerze. Apele, zbiórki, obcy ludzie ingerujący w intymność. Trzeba dużo, dużo dobrej woli i wytrwałości, wciąż sądziłam. Ale czas płynął, a między nami robiło się całkiem źle.

Dopóki Janek wrzeszczał na mnie – „po co tyle żarcia kupujesz, połowa się marnuje, a ja tyram na to”, „dlaczego te buty w przedpokoju leżą, nie mają swojego miejsca, do cholery jasnej!”, „po co to światło się pali, skoro nikogo nie ma w pokoju”, „ile razy można jeść tę pomidorową, to już inne zupy nie istnieją” – i tak dalej – byłam w stanie wytrzymać.

Jednak gdy atakował dzieciaki, przystępowałam do obrony. Z wolna nasze życie stawało się wojennym frontem: bitwa, krótkie okresy siedzenia w okopach, kolejna bitwa, cisza, a po chwili kanonada. Córka robiła się coraz bardziej złośliwa. Zupełnie jak ojciec…

Małżeństwo jest na dobre i na złe

Ale przecież ciągle jeszcze może być dobrze, mamy dwoje dzieci, Janek przecież je kocha. Jeśli nawet niekoniecznie kocha mnie, to jednak jestem ich matką, są nasze – przychodziło mi do głowy. Nie kocha…

W coraz rzadszych chwilach miłosnych uniesień zapewniał, że tak, że jestem miłością jego życia, że to dla mnie tak się poświęca, dla mnie i dla dzieci. Poświęceniem była ta jego robota, z powodu której poświęcaliśmy się z kolei my wszyscy.

Nieśmiały, delikatny Wojtek miał po każdej przeprowadzce kłopot ze znalezieniem nowych kolegów, a kiedy już mu się to jakoś udało, przychodził czas na kolejną. Chłopiec zamykał się w sobie, rósł na dzikusa. Patrzyłam na to z przerażeniem, ale nie umiałam mu pomóc.

Marta z kolei stawała się z wiekiem coraz bardziej agresywna, pyskata, nieznośna. Jak tatuś, myślałam czasem. Podobieństwo samo się nasuwało.

– Jak ty wyglądasz, kobieto – słyszałam bezlitosny, drwiący ton nastolatki. – Weź się, matka, w garść, zrób coś ze sobą, do fryzjera idź albo co.

Rzeczywiście dawno przestałam być śliczna. Zajadałam stresy i tyłam. Gdy nie pracowałam, nie miałam motywacji, by wyglądać lepiej. Zresztą cokolwiek bym zrobiła, mąż i tak patrzył na mnie z niesmakiem.

– Ale się spasłaś. Dobrze, dobrze, kochanego ciała nigdy za wiele.

Uśmiechał się obleśnie, pokrętnie, lisio, a w jego wzroku tkwiła niechęć. Życie seksualne przestało sprawiać mi jakąkolwiek przyjemność, miałam wrażenie, że wykonuję „małżeński obowiązek”.

Ja też coraz mniej kochałam Janka. I też już go nie pragnęłam – w domowych pieleszach, odziany w nieświeże, wymięte ciuchy, nie budził we mnie pożądania. Miałam z tego powodu poczucie winy. Przecież kto miał go nauczyć higieny osobistej? Wychowawca w domu dziecka? To ja powinnam delikatnie zwracać mu uwagę, podpowiadać pewne rzeczy. Ale wszelkie moje uwagi witane były z furią.

– Wielka pani się znalazła, śmierdzi jej! Ha! Ciekawe, czy tatuś codziennie zmieniał skarpetki. Z tego, co wiem, w pałacu się nie wychowałaś.

– W pałacu nie, ale w normalnym domu. Mama często pouczała tatę, kobiety tak robią. Wiesz, są bardziej cywilizowane, mają misję do spełnienia – starałam się rozpaczliwie obrócić tę rozmowę w żart.

– Twoja mama to kretynka, w życiu jednej książki nie przeczytała. A ojciec jeszcze głupszy, nic dziwnego, że go poucza.

Wiedziałam, że tak myśli. Dawno już przestaliśmy odwiedzać moich rodziców, bo krępowała mnie ta jego niechęć. Antypatia stała się wzajemna. Ku mojemu ubolewaniu nasze dzieci prawie nie znały dziadków, nie miały z nimi więzi.

Nowa praca była szansą na stabilizację

Za to mój wielce mądry mąż wylądował wreszcie w ministerstwie, a my wszyscy razem z nim w stolicy. Oznaczało to szansę na stabilizację. Znalazłam pracę w niewielkiej firmie, zaczęłam nawet nie najgorzej zarabiać i mieć wreszcie jakieś własne pieniądze. Oraz o wiele więcej swobody. Dzieciaki chodziły już do liceum, a Janek wracał do domu dopiero wieczorami.

Oddaliliśmy się od siebie i z tej dalszej perspektywy znowu wydał mi się bardziej atrakcyjny. Odnosił sukcesy, zapracował na nie jedynie własną ciężką pracą. Czy taki człowiek nie zasługuje na szacunek? Na miłość?

– Ja bym tam takiego męża w życiu nie chciała, to już lepiej być samą– oświadczyła pewnego razu Marta.

– Dziecko, co ty możesz wiedzieć o miłości, o małżeństwie…

– Coś wiem – łypnęła na mnie złym okiem. Zabłysło w nim okrucieństwo. Skuliłam się w sobie, wolałam nie kontynuować wątku.

No tak: ilu awantur była świadkiem, ilu wrzasków, jego przekleństw, moich płaczów… Coś wie, istotnie. Tutaj ludzie są mili, ale traktują mnie z rezerwą. Bystra pannica wiedziała więcej, niż przypuszczałam. Na przykład – o romansie ojca. I o tym, że ma dziecko z inną kobietą. Kiedy ja sama się o tym dowiedziałam kilka lat później, coś we mnie pękło. Koniec.

W pewnym sensie poczułam nawet ulgę. Natychmiast zażądałam rozwodu. Nie słuchałam żadnych tłumaczeń. Niczego od męża nie chciałam, żadnego dzielenia „majątku”, który wydawał mi się żałosny. Wzięłam jedynie starą chałupę na obrzeżach mazowieckiej wsi. Kupiliśmy ją kilka lat wcześniej za grosze i mieliśmy wyremontować, stworzyć sobie w niej azyl na stare lata.

Nigdy nie było na to czasu, nic dziwnego. Chata praktycznie nie nadawała się do zamieszkania, ale uparłam się tam właśnie przeprowadzić jak najprędzej. Na szczęście było lato. No i zaproponowano mi posadę wiejskiej bibliotekarki, więc choć w niewielkim stopniu mogłam spełnić swoje młodzieńcze marzenia.

Janek dał mi trochę pieniędzy na remont, ale nie pomógł w żaden inny sposób. I tak nigdy nie lubiłam Warszawy. Wolę naturę, lasy, drzewa. Ludzi, którzy się znają i wszystko o sobie wiedzą – od siedmiu pokoleń.

Traktują mnie z rezerwą, ale w miarę życzliwie. A ja znowu daję z siebie wszystko. Trochę się boję życia w pojedynkę, z dala od rodziny, dzieci, znajomych. Ale wydaje mi się, że odnalazłam te swoje drzwi. Że tym razem nie walnę głową w mur, nie odbiję się od ściany, nie zamroczy mnie. Przeżyję.

Teresa, 53 lata 

Czytaj także:
„Gdy mieszkałam za granicą, mama mnie ciągle oszukiwała. Tylko dzięki sąsiadce poznałam smutną prawdę”
„Mąż przez lata wmawiał mi, że jeździ w delegacje. Jego szef przez przypadek wygadał się, co tak naprawdę robi”
„Najpierw zostawił mnie mąż, a teraz syn odszedł do panienki. Uważają, że traktuję ich jak nieporadnych niemowlaków”

Redakcja poleca

REKLAMA