Mąż zawsze mówił, że pieniądze trzeba szanować. Ale jego definicja oszczędzania różniła się od mojej. Kiedy się pobraliśmy, myślałam, że chodzi mu o rozsądne wydatki, ale z czasem zrozumiałam, że dla niego każdy grosz miał wartość większą niż moja wygoda czy potrzeby. Czułam się jak uczestniczka jakiejś absurdalnej gry, w której stawką było nasze małżeństwo. Bo przecież kochałam go, prawda? I skoro on tak bardzo się martwił o przyszłość, powinnam go wspierać. Ale czy to było jeszcze oszczędzanie, czy już obsesja?
Kiedyś taki nie był
Wszystko zaczęło się niewinnie. Kiedy po ślubie zamieszkaliśmy razem, Marcin zasugerował, żebyśmy prowadzili domowe rachunki. „Lepiej kontrolować wydatki, niż potem się martwić” – mówił, notując każdą złotówkę w zeszycie. Podobało mi się to. Wydawało się rozsądne. Ale szybko przekonałam się, że dla Marcina oszczędzanie nie oznaczało tylko planowania budżetu – to była jego życiowa filozofia.
Najpierw przestałam kupować swoje ulubione jogurty, bo „za drogie”. Potem kawa – zamiast tej, którą lubiłam, pojawiła się najtańsza, rozpuszczalna. Ale to był dopiero początek. „Po co płacić więcej, skoro można mniej?” – powtarzał. Przed każdym zakupem musiałam porównać ceny w kilku sklepach. Jeśli w jednym był tańszy ser, a w innym mleko, miałam obowiązek objechać miasto, by kupić wszystko jak najtaniej.
Czułam się zmęczona. Nie miałam już nawet ochoty na zakupy – nie były normalną czynnością, tylko misją z góry narzuconą przez męża. Pewnego dnia, gdy wróciłam z dyskontu i postawiłam na stole pieczywo, Marcin zaczął analizować paragony.
– Chleb za trzy pięćdziesiąt? – uniósł brwi. – Przecież w innym sklepie był po trzy dwadzieścia.
– Nie miałam czasu jechać tam specjalnie po chleb – westchnęłam.
– Trzeba było się postarać. Trzydzieści groszy tu, pięćdziesiąt tam, zbierze się niezła sumka!
Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że to nie ja oszczędzam. To on mną steruje.
Z czasem było tylko gorzej
Marcin wprowadził nowe zasady: miałam kupować wyłącznie produkty z krótkim terminem ważności, bo często były przecenione. Chleb – tylko ten z dnia poprzedniego, bo kosztował połowę mniej. Warzywa – nadgniłe, ale „przecież można odkroić i dalej są dobre”. Mięso? „Nie ma potrzeby, ludzie jedzą za dużo białka”.
Początkowo się buntowałam. Nie chciałam jeść przeterminowanego jogurtu ani gotować obiadu z warzyw, które powinnam wyrzucić. Ale Marcin zawsze znajdował argumenty. „Kiedyś ludzie nie mieli lodówek i żyli!” albo „Nie przesadzaj, to tylko data, produkt jest jeszcze dobry”. Próbowałam tłumaczyć, że to nie o daty chodzi, tylko o jakość jedzenia, ale on tylko wzruszał ramionami.
Najgorzej było w sklepach. Stałam przy lodówkach i szukałam tych naklejek: „przecena”, „ostatnie sztuki”, „krótki termin”. Czułam na sobie spojrzenia innych ludzi. Czy myśleli, że jestem biedna? Że mnie nie stać na świeże jedzenie? Sama zaczęłam się tak czuć. Pewnego dnia kupiłam świeże masło, bez promocji. Zmęczona i zniechęcona nie sprawdziłam, czy gdzieś można je dostać taniej. Gdy Marcin zobaczył paragon, zagotował się ze złości.
– Dziewięć złotych?! – prawie krzyknął. – W hipermarkecie było za osiem dwadzieścia!
– Nie chciało mi się jechać na drugi koniec miasta po masło! – wyrwało mi się.
– Nie chciało ci się? – zmrużył oczy. – No tak, bo to ja się martwię o nasze pieniądze, a ty je marnujesz.
Poczułam, że zaczynam się dusić.
To nie na moje nerwy
Po tej kłótni zaczęłam unikać zakupów. Wymyślałam wymówki, byle tylko Marcin sam poszedł do sklepu. Ale on miał inną strategię – dawał mi dokładnie wyliczoną kwotę i listę produktów. „Nie bierz więcej niż trzeba” – mówił tonem, który nie znosił sprzeciwu.
Pewnego dnia poszłam do dyskontu jak zwykle. Trzymałam w ręku listę i kalkulator w telefonie, licząc każdą złotówkę. Gdy dotarłam do półki z mlekiem, zobaczyłam kobietę w moim wieku. Wkładała do koszyka, co chciała – droższy ser, jogurty z długim terminem, nawet orzechy, które u nas były „zbytkiem”. Patrzyłam na nią z zazdrością. Dla niej zakupy były zwyczajną czynnością, a dla mnie – wojną z cenami.
W drodze do kasy dostrzegłam masło na promocji. Było tańsze o złotówkę niż to, które kupiłam ostatnio. Wzięłam je z ulgą, czując, że przynajmniej tym razem nie usłyszę pretensji. Ale w domu czekała mnie niespodzianka.
– Po co to masło? – zapytał Marcin, marszcząc brwi.
– Było na promocji. Tańsze o złotówkę – powiedziałam dumnie.
– Mamy jeszcze pół kostki! Po co kupowałaś?
– Bo było tańsze…
– Ale kupowanie na zapas to nie oszczędzanie, tylko wyrzucanie pieniędzy! – podniósł głos. – Wydajesz bez sensu, a potem się dziwisz, że trzeba liczyć każdą złotówkę!
Stałam przed nim, ściskając w dłoni tę cholerną kostkę masła. I nagle dotarło do mnie, że jego oszczędzanie to nie kwestia pieniędzy. To kontrola.
Tylko co ja mogłam z tym zrobić?
Nie miałam już siły się kłócić
Zaczęłam przytakiwać, byle tylko Marcin się nie czepiał. Udawałam, że oszczędzanie też sprawia mi frajdę, że lubię polowanie na promocje i przeceny. W środku jednak czułam coraz większy bunt. Któregoś dnia spotkałam w sklepie moją dawną koleżankę, Martę. Zawsze była radosna, pełna energii. Patrząc na nią, czułam się jak szara myszka, wiecznie zmęczona szukaniem najtańszego makaronu.
– Co tam u ciebie? – zapytała, a ja, zamiast odpowiedzieć „wszystko dobrze”, nagle poczułam gulę w gardle.
– Ech, wiesz… oszczędzamy – wymamrotałam, jakby to było coś normalnego.
Marta spojrzała na mój koszyk. Chleb wczorajszy, zwiędłe warzywa, mleko w promocji. Nic więcej.
– Oszczędzacie czy głodujecie? – zaśmiała się, ale jej wzrok był pełen współczucia.
Wtedy dotarło do mnie, jak bardzo się zmieniłam. Kiedyś lubiłam gotować, eksperymentować w kuchni. Teraz moim priorytetem było kupowanie jak najtaniej, niezależnie od jakości. Po powrocie do domu powiedziałam Marcinowi, że chciałabym zrobić coś dla siebie. Może zapisać się na fitness, pójść na kawę z koleżanką.
– Na kawę?! – parsknął. – Po co masz przepłacać za coś, co możesz zrobić w domu?!
Wtedy pękłam.
– Bo ja już nie chcę liczyć każdego grosza! Nie chcę wybierać między starym chlebem a zwiędłą sałatą! Chcę normalnie żyć!
Marcin patrzył na mnie, jakbym mówiła w obcym języku. I wtedy zrozumiałam, że nigdy mnie nie zrozumie.
Obraził się na mnie
Po tamtej rozmowie Marcin przez kilka dni mnie ignorował. Chodził naburmuszony, ostentacyjnie sprawdzał paragony i mruczał coś pod nosem. Ja z kolei przestałam się starać. Wrzucałam do koszyka to, na co miałam ochotę, bez porównywania cen. Czułam się jak buntowniczka we własnym małżeństwie. Pewnego wieczoru Marcin postanowił mnie „nauczyć oszczędności”.
– Zobacz – powiedział, kładąc przede mną zeszyt z rozpisanym budżetem. – Jeśli dalej będziesz tak wydawać, to w ciągu roku stracimy kilka tysięcy złotych!
– Stracimy? – prychnęłam. – A może po prostu normalnie wydamy na życie?!
– Ty tego nie rozumiesz – westchnął. – Jak nie będziemy oszczędzać, to nie będziemy mieć nic.
– A co my mamy teraz? – zapytałam cicho.
Nie odpowiedział. Tydzień później poszłam z Martą na kawę. Celowo nie powiedziałam o tym Marcinowi. Siedziałyśmy w kawiarni, rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się. Pierwszy raz od dawna poczułam, że oddycham. Gdy wróciłam do domu, Marcin stał w drzwiach z założonymi rękami.
– Gdzie byłaś?
– Na kawie.
– Wydałaś dwadzieścia złotych na coś, co mogłaś zrobić w domu za dwa?!
– Tak – odpowiedziałam twardo. – I było warto.
Spojrzał na mnie, jakbym właśnie wyznała mu zdradę. Tego wieczoru po raz pierwszy pomyślałam, że jeśli nic się nie zmieni, to nie będę już miała czego oszczędzać. Bo oszczędzanie na wszystkim oznaczało, że oszczędzam też na sobie. A ja nie chciałam już być jedynie liczbą w jego zeszycie.
Nie wytrzymam tego dłużej
Tego wieczoru spałam źle. Wpatrywałam się w sufit, wsłuchując w cichy szum lodówki i własne myśli. Kiedyś kochałam Marcina za jego odpowiedzialność. Za to, że nie był lekkomyślny, że myślał o przyszłości. Ale teraz… Czy to jeszcze była odpowiedzialność, czy może obsesja? Następnego dnia podjęłam decyzję.
– Marcin, musimy porozmawiać – powiedziałam przy śniadaniu.
Spojrzał na mnie czujnie, jakby wyczuwał, że coś się zmienia.
– O czym?
– O nas. O tym, że twoje oszczędzanie stało się dla mnie więzieniem. Nie chcę już jeździć po całym mieście po tańsze masło, nie chcę jeść przeterminowanego jogurtu, nie chcę czuć wyrzutów sumienia, gdy wydam kilka złotych na kawę z koleżanką.
Milczał.
– Marcin, ja nie chcę tak żyć. Nie chodzi o pieniądze. Chodzi o to, że ja w tym wszystkim się nie liczę.
– Przesadzasz… – zaczął, ale w jego głosie nie było już pewności.
– Nie, Marcin. Albo się zmienimy, albo… nie dam rady dłużej.
To było pierwsze „albo” w naszym małżeństwie. Nie odpowiedział od razu. Przez kolejne dni widziałam, że próbował – przestał sprawdzać paragony, nie robił mi wyrzutów o zakupy. Ale czy naprawdę się zmienił? Nie wiem. Wiem tylko, że ja się zmieniłam. I jeśli kiedykolwiek znów poczuję, że jestem tylko narzędziem do oszczędzania pieniędzy, to nie będę już czekać. Bo można oszczędzać na wszystkim. Ale nie na własnym życiu.
Magda, 32 lata
Czytaj także:
„Tegoroczna wiosna rozkwitła nie tylko krokusami i bratkami. Ta miłość uleciała mi jednak szybciej niż zapach perfum”
„Teść zaprosił mnie na męski wieczór. Nie spodziewałem się, że w ten sposób będzie chciał przetestować moją moralność”
„Przez przystojnego przyjaciela męża przeżywam katusze zamężnej kobiety. Może nikt się nie dowie, jeśli raz się skuszę?”