„Mąż i synowie ciągle czegoś ode mnie chcieli i traktowali jak służącą. Marzyłam, by wyjść z domu i już nigdy nie wrócić”

Byłam przytłoczona byciem matką i żoną fot. Adobe Stock, wavebreak3
„Cała trójka dobijała mnie swoją natrętną obecnością. Swoimi sprawami, pytaniami, prośbami, swoimi pretensjami, kłótniami i żądaniami. Nie miałam chwili spokoju. Czułam, że jeszcze dzień, a zasilę rzeszę tych, którzy wychodzą po zapałki i nie wracają".
/ 20.12.2022 12:43
Byłam przytłoczona byciem matką i żoną fot. Adobe Stock, wavebreak3

Czułam, że jeszcze dzień, a wyjdę z domu niby po zapałki i już do niego nie wrócę. Potrzebowałam samotności. To narastało od pewnego czasu.

Osaczenie...

Rok temu Maciej zrezygnował z firmy i teraz pracował w domu, wychodząc z rzadka i na krótko. Mateusz w ciągu paru miesięcy zaliczył zapalenie oskrzeli, płuc oraz trzy razy infekcję gardła. Jędrek w procesie przepoczwarzania się z młodzieńca w mężczyznę zatrzymał się na etapie pyskatego, drażliwego pawiana.

Cała trójka dobijała mnie swoją natrętną obecnością. Swoimi sprawami, pytaniami, prośbami, swoimi pretensjami, kłótniami i żądaniami.

– Potrzebuję butów do kosza.

– Kłuje mnie w boku, co to może znaczyć?

– Mama, wyprałaś mi te zielone spodnie?

– Asiu, oni mi znowu podkradają skarpetki!

– Mama, widziałaś mój słownik do angielskiego?

– Mama, nie umiem sam zrobić tego zadania.

– Mama, on kisi pilota! Powiedz mu coś!

– Mama, głodny jestem. I tak w kółko, ciągle coś.

Nie miałam chwili spokoju, prywatności

Krąg się zaciskał. Nawet kotom coś się namotało na wąsy. Kleks, leniwy żarłok, nigdy nie znosił głaskania, a teraz pakował mi swoje cielsko na kolana, ledwie przysiadłam w fotelu.

Chuda jak sznurek Funia plątała się między nogami, drapała w drzwi łazienki, ledwie się tam zamknęłam, i uparcie budziła mnie w nocy. Jakby sprawdzała wąsami, czy jeszcze dycham. Z trudem. Śniłam koszmary, w których tkwiłam między ścianami zbliżającymi się do siebie....

Pewnego popołudnia, po kolejnej dawce duszenia w rodzinnym sosie, miałam dosyć. Bycia potrzebną, niezbędną. Czułam, że jeszcze dzień, a zasilę rzeszę tych, którzy wychodzą po zapałki i nie wracają. Potrzebowałam dystansu, wolnej przestrzeni, samotności, by nie zniknąć.

– Zawieź mnie na konie – zażądałam od Macieja.

– A twój kręgosłup? – zaoponował.

– Wytrzyma. Musi, bo psychiczny niebawem pęknie jak gałązka.

Zrozumiał i, choć dawno nie jeździłam, nie oponował, gdy oznajmiłam, że wybieram się na dłuższą przejażdżkę.

– Wrócę przed zmrokiem. W razie czego mam mapę i komórkę.

Ścisnęłam boki Śnieżki i ruszyłyśmy

W las. Pusty i szary. Drzewa i krzewy jeszcze nie zdążyły pokryć się soczystą, wiosenną zielenią. Zwierzęta czaiły się w norach i ostępach, ptaki odzywały się nieśmiało, jakby na próbę, przed przyjściem prawdziwej wiosny. Ale mnie to nie przeszkadzało.

Ascetyczny wystrój lasu, powściągliwość jego mieszkańców sprzyjała mojej chęci odreagowania domowej wrzawy i nadobecności rodziny. Szłyśmy stępa albo galopowałyśmy, bo Śnieżka nie uznawała kłusa. Pokonałyśmy szosę, dotarłyśmy do sędziwych dębów zdających się mówić: „co cię nie złamie, to cię wzmocni”. Zgodnie z mapą i zegarkiem byłyśmy w połowie drogi i czasu. Zamiast wracać po własnych śladach, wybrałam nową trasę. Nieznaną, ale liczyłam, że ekscytującą...

Na widok samotnego stojącego pośrodku pustego pola dębu pożałowałam, że nie mam ze sobą aparatu. Wyglądał jak starożytny gigant podtrzymujący na swych barkach sklepienie niebieskie. Coś jak ja... Znowu wjechałyśmy do lasu. Resztki pożółkłych i zbrązowiałych liści trzymały się splątanych gałęzi. Ogarnął nas zmierzch. Butwiejący dywan tryskał spod kopyt. W pewnym momencie Śnieżka ostro skręciła w lewo. Mało nie spadłam.

– Hola, moja pani! Tam nic nie ma – upomniałam klacz, zawracając ją na właściwe, jak mi się wydawało, tory.

Na ścieżkę, która drążyła bór niczym tunel. Widok jasnej plamy wylotu powitałam z ulgą. Pół godziny jazdy w szczerym polu uzmysłowiło mi, że... chyba się zgubiłam. Tylko spokojnie! Spróbowałam zadzwonić. Zero zasięgu. Sięgnęłam po mapę... Trzęsła mi się dłoniach. Zresztą co mi po niej, cholera, skoro nie miałam pojęcia, gdzie się znajduję?!

Słońce zaszło. Nadciągnęły chmury. Poczułam krople na policzkach. To deszcz. Nic więcej. Za mną – ciemna, ponura ściana lasu przywodziła na myśl szykujące się do ataku wojsko. Klacz wyraźnie zamierzała stawić mu czoło i uparcie chciała zawrócić. Nie pozwoliłam. Przede mną migały światełka domów. Dałam się im zwieść. Ścisnęłam Śnieżkę łydkami...

Po kwadransie biegu zwątpiłam. Nie zbliżyłyśmy się do cywilizacji ani odrobinę, choć poprzez świst wiatru słyszałam odgłosy ludzkich siedzib. Ściągnęłam wodze i stanęłyśmy. Bezmiar nieba nad głową. Bezmiar przestrzeni wokół. Czy naprawdę tego chciałam? Nagle pojęłam, czym jest samotność. Zwaliła się na mnie jak ciężka płachta. Niemal straciłam dech! Światło i ciepło na wyciągnięcie dłoni, a jednak nieosiągalne, choć słyszalne...

Serce podeszło mi do gardła

Musiałam przełknąć ślinę, żeby nie wypadło. W życiu tak się nie bałam. Choć trudno mi było powiedzieć czego. Poddałam się. To klacz była z naszej dwójki tą mądrzejszą. To ona miała doświadczenie, zwierzęcy kompas w głowie i wiedziała lepiej niż ja, gdzie leży stajnia. Nawet po ciemku, w deszczu i w bezmiarze samotności. Może zwłaszcza w niej. Gdybym jej posłuchała jakąś godzinę temu, pewnie już obie byłybyśmy w domu.

– Wracaj, Śnieżka, do domu, którędy chcesz...

Z początku niepewnie, zarzucając łbem, klacz wybierała własne ścieżki. Po ugorze. Przez miedzę. W poprzek zagajnika. Gdy trafiała na ubity kawałek gruntu, puszczała się galopem. Ufałam jej, pilnując jednego: byle nie spaść, bo nawet jeśli mądra, dobra i litościwa Śnieżka nie ucieknie, nie zostawi mnie samej na pastwę losu, ja nie wsiądę na nią z powrotem, nie dam rady. Stopy mi zdrętwiały, ręce zgrabiały, mięśnie zastygły w pozycji dosiadu.

Obszczekały nas psy, zgubiłam mapę, zegarek, butę… Ostatecznie nie przyrządy, nie ludzka inteligencja, ale zwierzęcy instynkt doprowadził nas do domu. Przed stajnią czekał Maciej.

– Trzy godziny cię nie było! Chciałem wzywać straż, policję...!

– Ja też się stęskniłam... – wymamrotałam, zsuwając się z siodła w jego objęcia.

Obudziłam się w środku nocy. Obolała. Zmęczona. I przyduszona. Maciej przygniatał mnie ramieniem, Kleks spał w nogach, Funia grzała wątrobę. I jeszcze ktoś... Mateo pochylał się nad łóżkiem, wpatrując się we mnie.

– Ale co? – mruknęłam.

– Sprawdzam. Jędrek mówi, że już okej, ale sam wolałem się upewnić. Nie znikniesz... – ni to stwierdził, ni zapytał.

Poczułabym się podle, gdyby nie to głupie, ciepłe uczucie szczęścia, że jestem komuś potrzebna jak słońce....

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Ono uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA