Czekałam właśnie w kolejce do kasy, gdy nagle poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Odwróciłam się gwałtownie. Za mną stał mężczyzna z brodą. Przyglądał się moim włosom, ale nie nachalnie, raczej z podziwem. Trochę tak, jakby wcale nie na mnie zwrócił uwagę, tylko na fryzurę.
– Idealny odcień… – zauważył i spojrzał mi w oczy. – Idealnie pasuje do pani cery.
– Dziękuję. Czy my się znamy?
– Nie – zmieszał się. – Przepraszam, że panią zaczepiam, jeśli to dla pani niemiłe.
Uśmiechnęłam się.
– Ależ nie… To miłe! – zapewniłam go.
Teraz on się uśmiechnął i zarzucił torbę na ramię. Wystawały z niej laptop, zakupy i szalik w kratkę. Nasunął kaptur na głowę, bo za oknami właśnie zaczęło padać.
– Do widzenia – powiedział i wyszedł.
Podniosłam rękę w geście pożegnania.
Facet zniknął za budką z hot-dogami. Przez chwilę gapiłam się na swoje odbicie w szybie. Idealny odcień? Jakoś nigdy w ten sposób o tym nie myślałam…
Zapłaciłam za kiszoną kapustę, marchew i antonówki, po czym wróciłam do domu. Następnego dnia miały wpaść Elka i Karolina ze swoim nowym facetem. Zaplanowałam, że zrobię lekki bigos i szarlotkę, moje dwa popisowe dania. Może nie z najwyższej półki, ale za to smaczne. Idealne na wieczór. Piotrek powiedział mi w ostatniej chwili, że nie wie, czy przyjedzie, bo będzie zmęczony po dodatkowym dyżurze. Zdenerwowałam się i zapytałam, po co go brał.
– To już trzeci raz, jak zapraszam swoich znajomych, a ty nie przychodzisz.
– Kotku – objął mnie, ale i tak wyczułam jego irytację. – Przecież mówiłem ci, że muszę iść za Roberta. Ma chore dziecko.
Tylko westchnęłam ciężko. No tak, oczywiście… Jak mogłabym konkurować z chorym synkiem jego przyjaciela?
– Gdybyś nie była mi tak bliska, nigdy bym ci tego nie powiedziała… – stwierdziła Karola, gdy dowiedziała się, że Piotrka wieczorem nie będzie. – Niestety, mam wrażenie, że on gra na zwłokę.
– Co masz na myśli? – zdziwiłam się.
– Tak mu po prostu wygodnie – odparła przyjaciółka i spojrzała na mnie poważnie.
– Chyba trochę przesadzasz. Tym razem tak się złożyło, że musiał wziąć dyżur za swojego kolegę, bo… – próbowałam go tłumaczyć, ale Karolina przerwała mi:
– Nie tylko tylko tym razem. Zawsze! Coś sporo tych zbiegów okoliczności, nie sądzisz? – spytała. – I dlaczego się jeszcze do ciebie nie wprowadził?
Na to pytanie nie umiałam jej odpowiedzieć. Chyba nawet sam zainteresowany plątałby się w zeznaniach, gdyby mu je zadać wprost. Raz na przykład mówił, że nie chce mi zaburzać dobowego rytmu, bo przecież on czasami pracuje także w nocy. Innym razem, że jego kawalerka jest bliżej szpitala i tak mu wygodniej. Kiedyś natomiast usłyszałam, że właściwie nie wie, czy jest gotowy na wspólne życie.
Powiedziałam, żeby do nas dołączył
Nagle zobaczyłam to tak wyraźnie jak nigdy dotąd: ten facet wcale nie zamierzał zakładać ze mną rodziny. Może kiedyś, w przyszłości, a może wcale. A ja chciałam bliskości, normalnego domu. Byłam gotowa na dziecko. Coś się musi zmienić. Albo ja coś zmienię.
– Wcale nie tak łatwo o fajnego faceta – perorowała Karolina, dokładając sobie drugi kawałek szarlotki, kiedy już wszyscy siedzieli wieczorem przy stole. – Dlatego tak się cieszę, że się odnaleźliśmy z Wiktorem. Prawda, skarbie? – zajrzała mu w oczy i przytuliła się do rękawa jego marynarki.
Wiktor po raz trzeci przyszedł do mnie w krawacie. Niezbyt mi się to podobało, bo zwykłe piątkowe spotkanie przyjaciół urastało nagle do rangi wytwornej kolacji. A chciałam, żeby było na luzie, swobodnie.
– Prawda? – powtórzyła Karolina.
Skarb przytaknął i poprosił o herbatkę. Tylko koniecznie z cytrynką.
– Taką, jaką zawsze robiła mu mamusia – zachichotała Karolina. – Wiktor jeszcze nigdy nie pił herbaty bez cytrynki.
Zerwałam się z fotela jak przykładna pani domu. Ale cytrynki w kuchni nie było. Wczoraj wykorzystałam ostatnią. Niech to diabli. Szybko narzuciłam płaszcz.
– Wyskoczę do sklepu na rogu – oznajmiłam towarzystwu. – Nie mam cytryny. I może jeszcze trochę piwa dokupię…
Wiktor zaprotestował, ale słabo.
W sklepie na szczęście były tylko dwie osoby. Mocno umalowana dziewczyna w kozakach i jakiś facet. Zaraz, czy to nie… Tak. To ten sam, który zauważył idealny odcień moich włosów. Miał w koszyku mrożoną pizzę i dwie puszki piwa. Też mnie zauważył. Czy mi się zdawało, czy jego przygasła twarz na chwilę się ożywiła?
– Dzień dobry! – zawołał radośnie. – Zaczepiłem panią wczoraj, pamięta pani?
– Tak, pamiętam – uśmiechnęłam się.
– Naprawdę pan uważa, że odcień moich włosów jest… idealny? – zachichotałam.
– O, tak. Od wczoraj nie zmieniłem zdania – odparł absolutnie poważnie.
Złapał mój wzrok, gdy spojrzałam mu do koszyka. Chyba się lekko zarumienił.
– Nie chce mi się gotować tylko dla siebie – wytłumaczył się, nie wiadomo czemu. – Pizza może nie jest najzdrowsza, ale…
– A może… – wpadł mi do głowy szalony pomysł. – Może zajrzy pan do mnie? Mieszkam tu obok. Zrobiłam bigos, jest szarlotka. I troje moich znajomych.
– O – zdziwił się. – Naprawdę?
– No tak. Powiedzmy, że sąsiadka zaprasza pana na herbatę – zaśmiałam się.
– Dobrze – podjął szybką decyzję – Nie będę się krygował. Chętnie wpadnę. Za kwadrans, tylko się odświeżę. Jaki adres?
Godzinę później siedzieliśmy wszyscy zasłuchani w opowieść sympatycznego brodacza. Okazało się, że oprócz tego, że jest grafikiem, jest także ornitologiem amatorem. Fotografuje ptaki i tak ciekawie o nich opowiada, że nie można przestać go słuchać.
– Na przykład krukowate – ciągnął Artur, bo tak właśnie miał na imię brodacz. – Czy wiecie, że potrafią zrobić sobie narzędzie, żeby wydobyć jedzenie? Na przykład zakrzywiają aluminiową blaszkę. A później znów ją prostują. Żeby dostać się do orzecha, zrzucają go na ulicę, kiedy jest czerwone światło. Na zielonym idą razem z ludźmi i wydziobują to, co rozgniotły samochody.
– Sprytne bestie! – zachwycił się Wiktor.
– Od dziś mam szacunek do gawronów.
– A wcześniej nie miałeś? – wyrwało mi się, bo był to najgłupszy komentarz świata.
– Nie tylko gawronów – dorzucił z uśmiechem Artur. – Kruków, srok, wron siwych, orzechówek, kawek i jeszcze wielu innych.
Karolina pokręciła głową.
– Niebywałe rzeczy dzieją się pod naszym nosem – orzekła zauroczona opowieścią Artura. – Tylko trzeba umieć patrzeć.
– To prawda – przytaknął Artur i zerknął nieśmiało w stronę mojego bigosu.
– Jeszcze trochę ? – zaproponowałam.
– Nie wiem, czy nie przesadzam – zawstydził się, co wydało mi się urocze.
– Ale… jest tak pyszny, że tak. Chętnie.
Nałożyłam mu solidną porcję bigosu. Reszta wieczoru upłynęła przy miłych pogawędkach dotyczących prognoz na najbliższą zimę, rankingu najlepszych miejsc na wypady narciarskie oraz sprzeczania się na temat sprzętu. I oczywiście wyższości snowboardu nad nartami lub odwrotnie.
– Na mnie już czas – zerwał się Artur, gdy zegar pokazał północ. – Muszę jeszcze popracować. Ale już dawno nie było mi tak miło i dobrze – zajrzał mi w oczy, ściskając na pożegnanie moją dłoń. – Dziękuję.
Mnie też było dobrze. Jakbyśmy się znali od dawna, a jego obecność wpływała na mnie kojąco. Czegoś takiego nie czułam przy Piotrku. Zawsze miałam wrażenie, że muszę się bardzo starać, a on i tak jest ze mnie w jakiś sposób niezadowolony.
Zachował się jak palant
– Co myślisz o moim odcieniu włosów? – zagadnęłam mojego faceta kilka dni później, gdy oboje szykowaliśmy się do wyjścia i staliśmy obok siebie przed lustrem.
– A co? Zmieniłaś? – spytał, nawet nie patrząc w moją stronę.
– Nie. Ale czy sądzisz, że pasuje do mojej cery? – dopytywałam.
– Chyba tak, nie wiem – lekko się skrzywił, bo prysnął sobie wodą po goleniu na zadrapanie przy szyi. – Co to w ogóle za pytania! Spieszę się, a ty mi tu głowę zawracasz!
Był ewidentnie zirytowany.
Spojrzałam na niego uważniej niż zwykle. To ma być odpowiedź zakochanego mężczyzny? Może dostrzegł w moim wzroku coś, czego się nie spodziewał, bo od razu się zmitygował.
– Przepraszam, kochanie – nachylił się i pocałował mnie w policzek. – Pogadamy później o twoich włosach, bo jak się znowu spóźnię do roboty, to mnie stary zabije.
Ale ja wcale nie wiedziałam, czy chcę z nim później rozmawiać o moich włosach. Machnęłam mu tylko ręką, gdy wychodził.
Na myśl o nim zrobiło mi się ciepło na sercu
Ruszyłam przez park do pętli tramwajowej. Postanowiłam nie dotykać dziś samochodu. Dzień był chłodny, ale słoneczny i bez wiatru. Stanęłam, żeby popatrzeć, jak na skwerku kłócą się sroki. Wyglądało na to, że jedna znalazła coś do jedzenia, a dwie inne chciały jej to zabrać. Była waleczna – broniła zdobyczy, szarżując na nie. Zdumiało mnie, jak sprytnie sobie z nimi poradziła: najpierw przypuściła zdecydowany atak, a gdy tamte trochę się wycofały, chwyciła swój skarb w dziób i odleciała.
Nagle się ocknęłam: była dziewiąta, a ja stałam i obserwowałam ptaki, zamiast biec do roboty. Ale i tak się uśmiechnęłam. Spóźnię się… I co z tego? Nadrobię.
Ciekawe, czy wpadłoby mi do głowy, żeby przejść przez park i przy okazji obejrzeć srocze show, gdyby nie opowieści Artura… Fajnie byłoby się z nim znów spotkać. Popatrzeć w łagodne, orzechowe oczy, nasycić wzrok jego pięknymi dłońmi… Wtedy, w piątek, kiedy wyraziście gestykulował, nie mogłam oderwać od nich wzroku. Mocne, męskie dłonie to było coś, co mnie bardzo kręciło. Piotr też miał ładne ręce, ale bardziej delikatne, trochę jak pianista.
Jakby w odpowiedzi na moje myśli usłyszałam sygnał esemesa. To był Artur. „Czy tym razem ja mógłbym cię czymś ugościć? I obiecuję, że nie będzie to mrożona pizza”.
Ten facet mnie podrywał. Serce zabiło mi mocniej z radości. Lecz nagle dotarło do mnie, że on nie ma pojęcia o istnieniu Piotrka. I chyba muszę mu o tym powiedzieć. Ale… może jeszcze nie teraz. To by głupio zabrzmiało. Jakbym go z góry uprzedzała, że między nami nic się nie wydarzy. A poza tym ja też nic o nim nie wiem. Znaczy, o jego życiu osobistym. Żony nie miał na pewno, niewątpliwie by o tym wspomniał. A może nie?
„Dziękuję za zaproszenie – odpisałam. – Ale wystarczy dobra herbata, nie rób sobie kłopotu z gotowaniem”.
„Pozwól mi zaszaleć. Co myślisz o ravioli z dynią i masłem szałwiowym?”.
„Niełatwe zadanie…” – zauważyłam.
„Podejmuję rękawicę – odpisał błyskawicznie. – Podaję adres: (…) Czekam na Ciebie w sobotę o 18.00. Może być?”.
Wcześniej się wściekałam, a teraz z ulgą pomyślałam, że Piotr znów ma dyżur.
Przez cały piątek rozmyślałam nad tym, jak powinnam się zachować. To była dziwna sytuacja. Zdrada? Nie… Przecież to tylko spotkanie. A jednak czułam się nieswojo. Miałam dużo czasu do zastanowienia. Mój facet miał co prawda wolne, lecz jak zwykle cały dzień poświęcił swojej mamie. Najpierw wyciągnęła go na zakupy. Chciała wymienić wykładzinę w sypialni, więc zjeździli kilkanaście sklepów. Potem zaprosiła go na obiad. Oczywiście samego.
– Kochanie, mama żałuje, że nie możesz przyjść, ale wpada siostra z dzieciakami i nie pomieścilibyśmy się przy tym malutkim stole… – powiedział, kiedy zadzwonił. – A może zrobimy sobie dziś wieczorem mały wypad do kina? – dodał szybko.
Czemu nie? Lata nie byliśmy w kinie.
– Dobrze. Pójdziemy potem coś zjeść?
– Będzie już późno… Przecież wiesz, że w sobotę muszę być w pracy od rana.
Film – obyczajowy, z wątkiem miłosnym – był tak nudny, że przez godzinę ziewałam.
– Strata czasu – mruknęłam. – I ktoś za to wziął niemałą kasę. Wprost niebywałe. Chodźmy na spacer. Przewietrzymy się – zaproponowałam.
– To kiepski pomysł – Piotrek znów próbował się wykręcić. – Zimno i wieje.
– To włóż czapkę – poradziłam mu.
Szliśmy przez skwer, noga za nogą
Faktycznie trochę wiało, ale ten wiatr pachniał świeżością. Niósł ze sobą obietnicę deszczu, który miał spaść lada moment.
– Czujesz? – spytałam podekscytowana.
– Niby co? – odburknął, zły, że wyciągnęłam go w taką pogodę. – Co mam czuć?
– Deszcz – odparłam. – Wisi w powietrzu.
– Lepiej, żeby nie padało – mruknął. – Bo będzie plucha, i korki.
– Jezu! – jęknęłam. – Dla ciebie szklanka jest zawsze w połowie pusta…
Tylko wzruszył ramionami. Nie ciągnęłam wątku, bo w kupie liści przy ścieżce kątem oka zarejestrowałam jakiś ruch.
– Poczekaj! – zawołałam do Piotrka, który najwyraźniej jak najszybciej chciał mieć z głowy spacer, gdyż wystrzelił do przodu jak z procy. – Poczekaj, coś tutaj jest.
Kucnęłam, rozgarnęłam liście. Czarny ptak. Prawdopodobnie wrona. Gdy w piątek goście wyszli, usiadłam przed komputerem i dokładnie obejrzałam sobie w internecie wszystkie krukowate. Kiedyś uznałabym, że to gawron, ale te miały potężne dzioby. Wrona była drobniejsza i nieco jaśniejsza. Wyciągnęłam w jej kierunku rękę. Ptak zatrzepotał zwisającym skrzydłem i wycofał się, jednocześnie próbując mnie dziobnąć. Widać było, że jest w kiepskim stanie. Stracił cześć puchu na głowie, był niemal łysy.
– Piotrek – zawołałam jeszcze głośniej. – Chodź tutaj, znalazłam wronę.
Wrócił niechętnie. Stanął za moimi plecami i przyglądał się ptaszkowi.
– Co to jest? – spytał z odrazą.
– Wrona – powtórzyłam, a czarna kupka piór jeszcze bardziej skuliła się w sobie.
– Jest chora. Trzeba jej pomóc.
– Jak pomóc? Nie znam się na ptakach – mój facet tylko się skrzywił.
– Wiem. Ale nie możemy jej tak zostawić.
– Daj spokój – prychnął. – Jak chcesz to zrobić? Weźmiesz ją do domu? Jeszcze się jakiegoś cholerstwa nabawisz…
– No, nie wiem – mruknęłam.
W samochodzie, który zostawiliśmy kilka metrów dalej, pod kinem, miałam tekturowe pudełko po butach. Nada się idealnie.
– Zostań z nią tutaj – rzuciłam. – Pobiegnę po pudełko. Zaraz wracam.
– Chyba żartujesz? – wytrzeszczył oczy. – Mam zostać z wroną, a ty gdzieś lecisz?!
Pięć minut później byłam z powrotem. Ale za to Piotrka już nie było. Rozglądałam się wokół i wołałam go, lecz wyglądało na to, że sobie poszedł. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć, że mnie tak zostawił. Palant. Po prostu zwykły palant. Delikatnie, przez stary podkoszulek, który zawsze woziłam w bagażniku, podniosłam przerażonego ptaka i schowałam go do pudełka. Pilnikiem do paznokci zrobiłam kilka dziurek w pokrywce. I od razu zadzwoniłam do Artura.
W ogóle się nie zdziwił. Esemesem wysłał mi numer telefonu do swojego kolegi weterynarza, który specjalizuje się w leczeniu ptaków. „Jedź – napisał. – Zaraz też tam będę”.
Wkrótce skrzydło zostało złożone, antybiotyk podany, a ptak napojony. Jeść nie chciał. Zapewne z powodu stresu.
– Uratowałaś ją w ostatniej chwili – Artur spojrzał mi w oczy, a ja mogłam się z bliska przyjrzeć jego dobrej, poczciwej twarzy. – Mało kogo obchodzi wrona pod kupą liści.
Pomyślałam o Piotrku. Wysłał esemesa: „Sorry, musiałem jechać, jutro od ósmej zaczynam operację. Na pewno sobie poradziłaś. Zadzwonię w południe”.
„Nie dzwoń – odpisałam mu natychmiast. – Ani w południe, ani już nigdy”.
Nie zasłużył nawet na to, żeby się z nim rozstać w bardziej cywilizowany sposób.
– Czy ravioli z dynią aktualne? – spytałam Artura, który stał niepokojąco blisko mnie i roztaczał miłą woń świeżo wypranych ubrań oraz perfum na bazie piżma. – I masłem szałwiowym, rzecz jasna?
– Oczywiście – potwierdził żarliwie. – Nic się w tej kwestii nie zmieniło.
„A jednak bardzo dużo się zmieniło – pomyślałam. – I bardzo dobrze”.
– Wspaniale. Już jestem głodna…
Czytaj także:
„Kochanka zostawiła mi naszego rocznego syna i zniknęła. Dostałem tylko list i dwie torby rzeczy dla Jaśka”
„30 lat temu uciekłam od męża kata. Mój syn też znęca się nad żoną i synem. Czy to można przekazać w genach?”
„Dałam im palec, ale zabrali całą rękę. Chciałam być babcia na medal, ale na Boga, mam też swoje życie”