Zadzwoniła moja mama i dziwnie napiętym głosem oznajmiła, że muszę jej pomóc. Kupiła tytanową patelnię i brytfankę, ale brytfanka jest za duża i chciałaby ją zwrócić. A żaden telefon „u nich” nie odpowiada.
– Znów byłaś na pokazie? – spytałam, udając spokój, lecz ręce zaczęły mi latać.
– Mamo, przecież obiecałaś, że już nigdy nie pójdziesz, że nic nie kupisz!
– Ojej, Aneczko, to Irena mnie zaciągnęła… Poszłam tam dla niej.
– Ale przecież wiesz, że nie możesz się oprzeć. Irena coś kupiła?
– Nie, ona skąpi na wszystkim.
– Ty też, z wyjątkiem tych głupot.
– To nie głupoty. Ty wiesz, jaka ta patelnia jest świetna? Smażysz bez tłuszczu, a mięso wspaniałe. Samo zdrowie. W moim wieku to ważne.
– A ile to samo zdrowie kosztowało?
Chwila ciszy.
– No… 1800 – wreszcie usłyszałam.
A potem mama zaczęła mówić w takim tempie, że mistrzyni Hanka Bielicka by się nie powstydziła:
– To była okazja! Opuścili z trzech tysięcy! I dostałam prezenty…
Odkurzacza nawet nie potrafiła uruchomić
Miałam ochotę walnąć słuchawką i pozwolić mamie samej użerać się z firmą, która jej to „samo zdrowie” wcisnęła. Wiedziałam jednak, że tacy spryciarze totalnie olewają starsze osoby.
– 1800 złotych za patelnię?
– I za brytfankę, ale ona jest za duża…
Czasami mam wrażenie, że moja mama jest nałogowcem. No bo wyobraźcie sobie – osiemdziesięcioletnia emerytka, która oszczędza na wszystkim (jedzeniu, prądzie, ubraniach, wodzie), idzie na jakiś cholerny pokaz sprzedaży bezpośredniej i wydaje mnóstwo pieniędzy na coś, bez czego mogłaby żyć!
1200 złotych – dwa koce z wielbłądziej wełny, które potem bezskutecznie usiłowała sprzedać, bo do niczego się nie nadawały; 750 zł – pościel z wielbłądziej wełny, która jest „zawsze czysta, nie trzeba jej oblekać, a nawet prać”; 475 zł – rewelacyjna lampa, która leczy światłem…
Nie wspomnę tu o rzeczach, które odesłała sprzedawcy, jak odkurzacz za osiem tysięcy. Wielkie, skomplikowane technologicznie bydlę, które może zwróciłoby się w dużej willi, ale w dwupokojowym mieszkaniu nie było nawet miejsca, gdzie mogłoby zaparkować.
Ja tego po prostu nie rozumiem!
Mama doskonale wie, że jeśli pójdzie na pokaz, to na bank pozwoli sobie wmówić, że prezentowany przedmiot usunie choroby, da szczęście w życiu i w ogóle jest tak niezbędny, że aż cud, iż ci, co go nie mają, w ogóle do tej pory przetrwali. No i podpisze umowę, zapłaci zadatek, dostanie to coś, wróci do domu, prześpi się i nagle zacznie żałować. I atak nerwów gotowy.
– Tyle pieniędzy! – płakała mi w słuchawkę przy okazji tego odkurzacza. – Po co mi?! Nie umiem tego obsługiwać, nie mam gdzie go trzymać…
– Więc dlaczego to w ogóle kupiłaś? – spytałam w rozpaczy.
Moment ciszy.
– Bo oni tak zachwalali…
I tu jest pies pogrzebany. Byłam kiedyś na takim pokazie – miało być jedzenie gotowane w prezentowanych garnkach, więc z przyjaciółką pomyślałyśmy, czemu nie. Okazało się, że jedzenie gotowane, owszem, będzie, ale na ekranie telewizora, więc po trzech kwadransach się zmyłyśmy. Ale wcześniej posłuchałam, jak prezenter, czyli akwizytor, zanęca. Oczywiście garnki były kosmiczne, uzdrawiające i och!
– Te siedem tysięcy za komplet to po prostu grosze w porównaniu z korzyściami, a jak państwo nie mają gotówki, to przygotowaliśmy rewelacyjny system ratalny. W ogóle państwo tego nie odczują i, proszę uważać, sprzedajemy na raty nawet emerytom… – akwizytor niemal unosił się w powietrzu w samozachwycie.
Sto złotych za coś, co można kupić za dychę!
W sali siedziało może ze czterdzieści osób. My dwie, panie w okolicach pięćdziesiątki, poważnie zaniżałyśmy przeciętną wieku. I chyba tylko emeryci wierzą, że ten system ratalny nie został stworzony właśnie pod nich. By ich zanęcić, chwycić na błystkę i wyłowić.
Och, a facet był dobry. Przygotowany.
Liczbami sypał jak z rękawa, wciągał w pokaz widownię, zachęcał, by brała aktywny udział, wiedział, jakich argumentów użyć. Bo czyż emeryci nie potrzebują najbardziej zdrowia i oszczędnego gospodarowania pieniędzmi? Ale że wystarczyłoby wyjść z pokazu i oszczędzić te 7 tysięcy, to żaden nie pomyśli, przytłoczony opowieściami i wizjami wiecznej młodości i zdrowia.
Miałam wrażenie, że te garnki to jakieś prawdziwe panaceum, magia – wsadzasz mięso, a wyciągasz ambrozję, boską potrawę dającą nieśmiertelność. Dlatego nie dziwię się, że mama po takich pokazach wraca z kolejną umową. Gdyby jeszcze było ją na to stać, gdyby potem nie szalała z nerwów, to machnęłabym ręką. Ale jej na to nie stać – te kilka tysięcy złotych to jej prawie całe oszczędności! No i stres, nieprzespane noce…
– Mamo – powiedziałam jej ostatnim razem, kiedy udało się zwrócić odkurzacz. – Skoro wiesz, że dajesz sobą manipulować, to po prostu nie chodź na te pokazy.
– Ale te rzeczy są dobre, i tylko u nich można je kupić, w sklepie nie…
– Bzdura!
Po czym opowiedziałam jej to, co wyczytałam w prasie o systemie sprzedaży bezpośredniej i o marżach, jakie nakładają na towary interesowni sprzedawcy – najmniejsze to 300 procent, a przy pościeli, kosmetykach i garnkach dochodzi nawet do 6000 procent! Toż to czyste złodziejstwo! No ale czymś trzeba opłacić armię wyszkolonych akwizytorów, mistrzów w psychologii i manipulacji.
– Mamo, podobne rzeczy można kupić o wiele taniej – powiedziałam, czując, jak ręce mi opadają. – Szklaną deskę do krojenia, za którą zapłaciłaś 100 złotych, ja kupiłam na bazarze za 10. A wygląda tak samo jak twoja.
– Moja się nie tłucze!
– Nie mam potrzeby rzucać deską o podłogę, a jeśli nawet się stłucze, to kupię sobie następną – odparłam. – Podobny materac z magnesami jak ten twój za 4 tysiące, w sklepach ortopedycznych kupisz za 500 złotych.
– Ale na pewno nie działa tak samo…
– A ten twój to co, już cię uzdrowił?
Cisza w słuchawce.
– Dobrze – powiedziała w końcu. – Nie lubię się denerwować.
– Obiecujesz, że więcej nie pójdziesz na pokaz, choćby Irena cię ciągnęła za włosy?
Chichot.
– Obiecuję, córeczko, obiecuję.
To było dwa miesiące temu. A teraz mama wzbogaciła się o tytanową patelnię i brytfankę. Taka patelnia w sklepie internetowym kosztuje maksymalnie 500 zł, brytfanka 400.
Jeszcze się jej głupie żarty trzymają!
Ratowanie sytuacji nie było proste. Okazało się, że firma „X” generalnie ma złą opinię – w internecie mnóstwo negatywnych komentarzy, a nawet wywiad w gazecie z emerytką, która, podobnie jak moja mama, kupiła coś „niechcący”, a potem usiłowała zwrócić. Telefony nie odpowiadały, kontaktu nie było, w końcu pani dostała z banku rozpisanie terminowe rat do zapłacenia. I musiała płacić. Zdobywszy te informacje, jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniłam do mamy.
– Powiedziałaś, że ten sam akwizytor ma jeszcze kilka prezentacji w mieście. Idź do niego i powiedz, że rezygnujesz.
– Ale ja już użyłam patelni, jest wspaniała. Tylko ta brytfanka…
– Mamo – czułam, że zęby mi się zaciskają. – Albo zwracasz wszystko, albo tracisz 1800 złotych. Mówiłam ci, jak oni działają. Chcą zarobić, a emeryci są najłatwiejszym celem.
– Ojej, przecież nie jestem idiotką!
– Mamo, idź do faceta i zrezygnuj z zakupu. Oddaj mu wszystko. A ja ci kupię patelnię tytanową, która będzie tak samo działała. Za jedną czwartą ceny. Przysięgam.
Pod drugiej stronie zapadła cisza.
– No dobrze – usłyszałam wreszcie.
Ucieszyłam się, że tym razem szybko poszło. Zadzwoniłam następnego dnia:
– I jak, oddałaś naczynia?
Mama milczała, więc włosy już mi stanęły dęba na głowie.
– No… powiedziałam, że mnie nie stać, więc ten miły pan powiedział, że pójdzie mi na rękę i rozpiszą raty na osiemnaście miesięcy. Tylko po 100 zł.
– I co?
– No… tak mówił, że podpisałam.
O wszyscy święci!
– Mamo. Nie stać cię na to.
– Tak, wiem! – w głosie rodzicielki usłyszałam napięcie. – Poszłam to zwrócić i naprawdę nie wiem, jak to się stało, że podpisałam tę umowę.
– Mówiłam, że to fachowcy.
I powiedziałam, co ma zrobić. Na zwrot towaru kupionego poza siedzibą firmy jest dziesięć dni. Kazałam jej odesłać naczynia na adres „X” z pismem, że rezygnuje z zakupu. Oczywiście żadne telefony firmowe nie działały, przez miesiąc nie było odzewu. Po czym przyszło z banku pismo z terminarzem wpłat rat. Telefony milczały nadal. Wtedy włączyłam się ja – napisałam mejla z pytaniem, o co tu chodzi, dostałam odpowiedź, że to nie moja sprawa, bo nie ja kupowałam, no to odpisałam, że mam upoważnienie mamy, a jak chcą, to następny mejl będzie od adwokata.
– Córciu kochana – już następnego dnia zadzwoniła mama, cała w skowronkach. – Dziękuję. Właśnie zadzwonili i powiedzieli, że wszystko w porządku, zwróciłam towar w odpowiednim terminie. Wycofają zlecenie z banku. Nic nie muszę płacić.
Już mi się nawet nie chciało nic mówić. Czy mama coś zrozumiała? Nie wiem. Ostatnio, gdy zadzwoniłam, powiedziała, że była na pokazie i kupiła (już nie pamiętam co, bo się natychmiast zdenerwowałam). Zaczęłam krzyczeć, a ona na to:
– Żartowałam. Nie sądziłam, Aneczko, że się tak zdenerwujesz.
Żartowała? Nie wiem. Z nałogowcami nigdy nie wiadomo. Coraz częściej myślę o tym, żeby ją namówić, aby zamieszkała z nami. Miałabym na nią oko.
Czytaj także:
„Nigdy nie oszczędzałam tyle co teraz, nawet nie wiem na co mam wydawać pieniądze” – list do redakcji
„Gdy wygrałam w lotto, córki od razu wyciągnęły łapy po kasę. Myślą, że jak jestem stara, to nie mam na co wydawać pieniędzy?”
„Wolałam jeść suchy chleb i cerować koszulki, niż wydawać pieniądze. Ciułałam grosz do grosza, by mieć na czarną godzinę”