– Naprawdę, ty to masz rajskie życie, kochana… – powtarzają mi przyjaciółki przy byle okazji i w zasadzie wcale im się nie dziwię.
Na pierwszy rzut oka rzeczywiście nie brakuje mi niczego, co większości kobiet potrzebne jest do szczęścia – dobrze zarabiającego męża, fajnego synka, własnego mieszkania, rodziców, którzy w każdej chwili gotowi są przyjść mi z pomocą.
Idealne życie? Niby tak, ale… Nie do końca
Coraz częściej mam wrażenie, że to moje szczęście wisi na włosku. Że wystarczy jeszcze jedna nieudana noc, i wszystko runie jak domek z kart. Bo Marcin tego nie wytrzyma. Spakuje swoje rzeczy i odejdzie. A wszystko przez moją niechęć do seksu…
Nigdy jeszcze nikomu o tym nie opowiadałam, bo bałam się wyjść na idiotkę. Raz jeden, po kilku kieliszkach wina, próbowałam pogadać na ten temat ze swoją przyjaciółką, Iwoną. Miałam nadzieję, że chociaż ona mnie zrozumie, pocieszy. Przecież sama jest mężatką, ma dwoje dzieci. Ale ledwie zaczęłam, a już zobaczyłam w jej oczach dezaprobatę.
– O czym ty w ogóle mówisz? Histeryzujesz! Nie potrafisz docenić tego, co masz! Inne kobiety przeżywają prawdziwe tragedie, a ty robisz z igły widły! – naskoczyła na mnie.
Cóż, nie było sensu dłużej dyskutować. Szybko zmieniłam temat… Bo obiektywnie rzecz biorąc – czy brak ochoty na seks z własnym mężem może być powodem do płaczu? Nieprzespanych nocy? Depresji? Pewnie przyznacie rację Iwonie. Powiecie, że to bzdura, fanaberie… Ale cóż ja poradzę, że właśnie to jest teraz moim życiowym problemem?
Często przed pójściem do łóżka staję w łazience przed lustrem i gadam sama ze sobą. Zastanawiam się, co się ze mną dzieje. Dlaczego nagle stałam się taka oziębła, niedotykalska. Przecież jeszcze tak niedawno było nam razem cudownie…
Marcina poznałam na studiach
Początkowo nie zwracałam na niego uwagi. Nie dlatego, że był nijaki, mało atrakcyjny. Ja po prostu w ogóle nie zwracałam uwagi na facetów. Moje koleżanki biegały z randki na randkę, przeżywały wielkie miłości i cierpiały z powodu burzliwych rozstań. A ja? Ja nic.
Zazdrościłam im tego potwornie. Nie rozumiałam, dlaczego amor z tym swoim łukiem i strzałami omija mnie z daleka. Zastanawiałam się nawet, czy wszystko ze mną w porządku. No bo która dwudziestolatka nie jest zakochana?
Raz nawet próbowałam wmówić sobie wielką miłość do kolegi z roku. Widziałam, że mu się podobam. Gapił się na mnie na każdym wykładzie, próbował zaprosić na randkę. Odmawiałam. Dziewczyny pukały się w głowę, mówiły, że jestem głupia bo przecież nieziemskie z niego ciacho. I niejedna z nich bardzo chętnie znalazłaby się na moim miejscu.
Postanowiłam więc spróbować. Umówiliśmy się ze trzy razy, ale szybko doszłam do wniosku, że to pomyłka, że ten facet jest mi zupełnie obojętny. Całował mnie, przytulał, a ja niczego nie czułam. Żadnych motyli w brzuchu, przyjemnego ciepła… Nie zbliżyliśmy się nawet do sypialni. Pogoniłam go na cztery wiatry.
A potem zabrałam się za wertowanie poradników o seksie. Przeczytałam ich chyba z dziesięć. I doszłam do wniosku, że jestem oziębła, nieczuła, i że do końca życia zostanę starą panną i dziewicą. A o wielkich, burzliwych miłościach to sobie będę mogła poczytać najwyżej w romansidłach.
Dziś wydaje mi się to śmieszne, ale wtedy naprawdę tak myślałam. Niedługo potem natknęłam się w uniwersyteckiej bibliotece na Marcina. Jak już wspominałam, nie była to taka klasyczna miłość od pierwszego wejrzenia. Na początku po prostu znaliśmy się z widzenia. Spotykaliśmy się w bibliotece, na korytarzu na uczelni. Uśmiechaliśmy się do siebie, zamienialiśmy parę słów.
Ale któregoś razu koleżanka zorganizowała u siebie w domu imprezę. Pojawił się na niej Marcin. Mieszkanko było małe, gości dużo. Siedzieliśmy stłoczeni na podłodze jak sardynki w puszcze, i popijaliśmy drinki.
Jakoś tak wyszło, że wylądowałam obok Marcina
Niechcący się do niego przytuliłam, a on mnie objął. Poczułam jego zapach, bliskość… W tamtej chwili byłam ugotowana. Nie będę opisywać ze szczegółami, co się działo jakiś czas później. Tak czy inaczej, okazało się, że nie jestem wcale oziębła. Tak naprawdę byłam jak uśpiony wulkan, który tylko czekał na odpowiedni moment, by się obudzić i wybuchnąć. Nadrabiałam stracony czas, oj nadrabiałam…
Wykorzystywaliśmy każdą okazję, by wskoczyć do łóżka. Kiedyś pojechaliśmy na tydzień do Sopotu. Było piękne lato, upał, słońce. Po powrocie mama zapytała zdziwiona, dlaczego jestem taka blada. Bąknęłam coś o niezdrowym ultrafiolecie, raku skóry… A tak naprawdę przyczyna była zupełnie inna. Nie mogłam się opalić, bo przez tydzień prawie nie wychodziliśmy z Marcinem z pokoju.
Dwa lata później wzięliśmy ślub. Kiedy stałam przed ołtarzem w białej sukni i mówiłam „tak” ukochanemu mężczyźnie, czułam się najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. Było mi tak cudownie, że aż bałam się do tego przyznać, żeby nie zapeszyć. Nieraz słyszałam, że po ślubie wiele się zmienia. Kończą się uniesienia, a zaczyna proza życia. Partner powszednieje, uczucie słabnie, a seks nie sprawia już takiej radości…
Na szczęście nas to nie dotyczyło
Kochaliśmy się coraz mocniej, coraz namiętniej, coraz dłużej. Nawet troszkę eksperymentowaliśmy – wanna, stół w salonie, fotel… Oczywiście zdarzało się, że któreś z nas było zmęczone albo nie miało ochoty na figle. Ale uważaliśmy, że to normalne, i nie robiliśmy z tego żadnego problemu.
Jeszcze przed ślubem ustaliliśmy, że na dzieci zdecydujemy się dopiero po kilku latach małżeństwa. Najpierw chcieliśmy nacieszyć się sobą. Sumiennie łykałam tabletki antykoncepcyjne. Ale któregoś dnia chyba zapomniałam, no i wkrótce zorientowałam się, że jestem w ciąży.
Nawet się cieszyliśmy, że tak się stało. W sumie na co mieliśmy czekać? Oboje byliśmy już po studiach, Marcin pracował i nieźle zarabiał.
A ja, dla odmiany, nie byłam zbyt zadowolona ze swojego zajęcia. Pomyślałam, że rozstanę się z firmą bez żalu. Zwołaliśmy rodzinną naradę i ustaliliśmy, że po urlopie macierzyńskim pójdę jeszcze na wychowawczy. A rodzice, jeśli będzie taka potrzeba, wspomogą nas finansowo. Wszystko układało się wspaniale. Ciążę znosiłam znakomicie.
Oczywiście nie zrezygnowaliśmy z seksu. Ginekolog powiedział, że nie ma takiej potrzeby, więc dokazywaliśmy prawie tak, jak dawniej. Tylko pozycje trochę zmieniliśmy, żeby nie zaszkodzić dziecku. „Stop” powiedziałam dopiero na kilka tygodni przed planowanym rozwiązaniem.
– Jak już urodzisz i dojdziesz do siebie, powtórzymy nasz wyczyn z Sopotu – żartował wtedy Marcin.
A ja pomyślałam z uśmiechem, że nie mogę się już doczekać tego dnia… Poród wcale nie był taki straszny, jak się obawiałam. W pewnym momencie był nawet… zabawny, bo mój mąż w kulminacyjnym momencie padł na podłogę. Kiedy lekarz kładł mi na piersi synka, leżał pod łóżkiem, a ja śmiałam się z niego!
Kacperek urodził się śliczny i zdrowy
Pod czujnym okiem obu mam szybko nauczyłam się wszystkiego o pielęgnacji niemowląt. Zresztą synek nie sprawiał żadnych kłopotów. Rozwijał się „książkowo”, nie chorował. Słowem – pełnia szczęścia!
Był tylko jeden problem – seks. Zupełnie przestał mnie interesować. Minęły dwa miesiące od porodu, potem trzy, a ja w ogóle nie miałam ochoty na zbliżenie. Marcin robił delikatne podchody, a ja nic. Zimna jak lód. Złapałam się nawet na tym, że jego pieszczoty nie tylko nie sprawiają mi przyjemności, ale wręcz denerwują mnie, przeszkadzają!
Odwracałam się więc na drugi bok, mówiąc, że bardzo źle się czuję lub zrywałam się z łóżka pod pretekstem, że muszę nakarmić Kacperka albo sprawdzić, czy ma sucho… Kładłam się dopiero, gdy Marcin zasnął.
Mąż na początku znosił to bardzo cierpliwie. Żartował nawet, że teraz, gdy jestem poważną matką Polką nie mam pewnie ochoty na takie świństwa. Ale potem zauważyłam, że robi się coraz bardziej smutny, a czasem nawet mocno poirytowany… Wcale nie czułam się z tym dobrze. Naprawdę. Miałam nadzieję, że jeszcze tydzień, dwa i wszystko wróci do normy. Ale mijały kolejne miesiące,
i kompletnie nic się nie zmieniało.
Którejś nocy, kiedy znowu powiedziałam nie, wstał z łóżka, i zaczął nerwowo przechadzać się po sypialni.
– Ja już tak dłużej nie mogę, musimy porozmawiać – powiedział.
Rozpłakałam się. Szlochałam, że nie wiem, co się ze mną dzieje. Że przecież bardzo go kocham i nie rozumiem dlaczego, kiedy idziemy do łóżka, mam ochotę tylko wtulić się w niego i… zasnąć. I że bardzo chciałabym, żeby wszystko było jak dawniej…
Skończyło się na tym, że ja ryczałam jak bóbr, a on mnie przytulał i podawał chusteczki. I mówił, że nic się nie stało, że poczeka, rozumie, bardzo mnie kocha, i wierzy w pozytywne zakończenie. Poczułam się jeszcze gorzej. Było mi przykro, że ranię tak wspaniałego człowieka. Następnego dnia, gdy Marcin poszedł do pracy, postanowiłam znaleźć przyczynę mojej niechęci do seksu.
Nie obłożyłam się jednak, jak kiedyś, książkowymi poradnikami, ale zaczęłam wertować internet. Czytałam, czytałam – i niczego nie mogłam do siebie dopasować. Nie miałam jakiś traumatycznych wspomnień z porodu, nic mnie w środku nie bolało. Nie byłam przemęczona, zestresowana. Przecież każdego dnia miałam dla siebie trochę wolnego.
Mój mąż nie był ojcem tylko na papierze
Po powrocie do domu zabierał Kacperka na spacery, bawił się z nim, kąpał. No i były jeszcze babcie, które z wielką ochotą wyręczały mnie w matczynych obowiązkach. Czasem miałam nawet wrażenie, że najchętniej zabrałyby malucha do siebie.
Nie miałam też specjalnie kompleksów z powodu swojego wyglądu. W ciąży przytyłam bardzo niewiele, i dość szybko odzyskałam dawną figurę. Nawet rozstępy zniknęły, bo byłam zapobiegliwa i wklepywałam w skórę tony specjalistycznych kremów. Zresztą Marcin bez przerwy powtarzał, że nawet, gdybym ważyła tonę, to i tak będzie mnie bardzo kochał.
Postanowiłam się przełamać. Pomyślałam, że jeśli przestanę odmawiać, zmuszę się do zbliżenia coś mi w mózgu przeskoczy, i wszystko będzie jak dawniej. Przecież nadal bardzo kochałam męża i nie wyobrażałam sobie bez niego życia. Ale minęło kilka miesięcy i już wiem, że to nie był dobry pomysł. Nie potrafię udawać…
Choć Marcin starał się ze wszystkich sił, przedłużał grę wstępną, był delikatny, ja nic nie czułam. Wiedziałam o tym i, co najgorsze, on też wiedział. Jeszcze próbował, zabrał mnie nawet na tygodniowy wyjazd do Sopotu. Zamieszkaliśmy w tym samym motelu, co kiedyś. Cieszyłam się, miałam nadzieję, że wspomnienia rozpalą we mnie dawny żar. Że wulkan znowu się obudzi… Nic z tego. Wyjazd okazał się katastrofą. Wróciłam z niego przybita, a Marcin wściekły…
Nie wiem już, co robić. Zauważyłam, że mąż zaczął się ostatnio zmieniać. Wraca z pracy później niż kiedyś. Już nawet nie próbuje się do mnie zbliżyć. Kładzie się do łóżka, całuje mnie w policzek i zasypia. Poza tym wszystko jest w porządku.
Rozmawiamy przy kolacji, planujemy wakacje, bawimy się z Kacperkiem. A w niedzielę chodzimy na obiady do rodziców. Mimo to mam wrażenie, że Marcin powoli się ode mnie odsuwa. Czyżby kogoś miał? Jest atrakcyjnym mężczyzną, kobiety ciągle się za nim oglądają… Może którejś uległ? Jestem zazdrosna, ale boję się usłyszeć, że to moja wina. Więc milczę.
Czytaj także:„Szwagierka chce trzymać całą rodzinę pod pantoflem. Udało jej się otumanić brata, ale ja nie pozwolę bawić się moim kosztem”„Przyjaciółka wychowała nieudaczników, których utrzymuje i jeszcze obsługuje. I ona śmie krytykować moje dzieci”„Byłam dziewczyną na telefon i spotkałam na imprezie byłego klienta. Patrzył na mnie bezwstydnie, a obok stał mój narzeczony"