Mam 30 lat. Niby niewiele. Ktoś powie, że całe życie przede mną. Ale ja czuję się dużo starsza. Czuję, jakbym przeżyła sto lat, i jakby nic mnie już nie czekało. Nudzę się. Nic mi się nie chce. Niczego nie pragnę. Nie mam planów ani marzeń. Myślicie, że miałam trudne dzieciństwo albo spotkało mnie w życiu wiele przykrości? Nic podobnego!
Właściwie to jestem szczęściarą. Urodziłam się w dość zamożnej rodzinie, niczego mi nigdy nie brakowało. Wyjście do kina? Nie ma sprawy. Wyjazd na narty? Proszę bardzo. Poszłam na te studia, na które pójść chciałam, wyszłam za mąż za tego faceta, którego sobie wybrałam. Nawet dziecko urodziłam wtedy, kiedy uznałam za stosowne – ani za późno, ani za wcześnie. I w sumie cieszyły mnie te wszystkie rzeczy. Mgliście pamiętam, że naprawdę sprawiały mi radość.
Radość… Tak dawno tego nie czułam. Dni wloką się jeden za drugim, kolejny podobny do poprzedniego. Praca, dom, przedszkole, raz albo dwa razy w tygodniu spotkanie ze znajomymi, czasem jakaś impreza rodzinna. Wciąż te same twarze, identyczne rozmowy o niczym. Nuda.
Nie cieszą mnie już drobne przyjemności
Raz mąż powiedział:
– Może zrobimy coś fajnego?
Spojrzałam na niego zdumiona.
– Co masz na myśli?
– No, nie wiem… Chodźmy na strzelnicę albo do parku wodnego. Albo chociaż na zwykły spacer.
– Też mi fajna rzecz! – prychnęłam tylko. – Zimno jest, nie będę nigdzie łazić po takim mrozie.
Nie wiem, czemu to powiedziałam. Przecież w głębi duszy chciałam jakoś urozmaicić to moje życie, ale z drugiej strony… nie miałam do tego serca.
Kiedy wracam z roboty, jestem tak zmęczona, że najchętniej padłabym na łóżko i spała, a nie chodziła na jakieś strzelnice. A przecież trzeba jeszcze posprzątać, zapłacić rachunki, ugotować coś na jutro i zająć się córką. Nie czekam na następny dzień z wytęsknieniem. Rano budzę się zmęczona. Chciałabym otworzyć oczy, spojrzeć przez okno na świat budzący się do życia i czuć radość. Ale widzę tylko szare niebo.
Czytałam ostatnio artykuł o tym, że człowiek starzeje się dopiero wtedy, kiedy przestają go cieszyć drobne przyjemności codziennego życia. Pomyślałam, że w takim razie ja powinnam już umrzeć ze starości.
Tego samego dnia nadawali w telewizji program, przy którym dosłownie się poryczałam. Dwie babcie i dziadek, na oko 80 plus, siedzieli na kanapie w studiu telewizyjnym i opowiadali o tym, jak to oni kochają życie. Jak mimo swojego słusznego wieku, czują się młodzi i wciąż są ciekawi świata. Dziadek z zapałem mówił o swojej miłości do gry w brydża i kolekcjonowaniu nalepek od piwa, babcie natomiast zachwalały jazdę na rolkach i wieczorki poetyckie.
Ale wszystkich pobił dziewięćdziesięcioletni staruszek, który postanowił sprawdzić, jak to jest… latać. Słyszeliście o czymś takim, jak tunel aerodynamiczny? Nie? No to sprawdźcie. Świetna sprawa! Patrząc na dziadka unoszącego się w powietrzu, po raz pierwszy od dawna pomyślałam: „Ale fajnie!”.
Może któregoś dnia i ja będę latać?
W ogóle zrobiło mi się okropnie wstyd, że ludzie w tym wieku potrafią być szczęśliwi, a ze mnie taka malkontentka, więc trochę wbrew sobie powiedziałam mężowi:
– Chodźmy pobiegać. Przynajmniej spalimy trochę kalorii…
Pamiętam, że jako nastolatka uwielbiałam się ruszać. Chodziłam na siatkówkę, na tańce i codziennie rano biegałam po parku. Potem urodziłam Miśkę, zasiedziałam się w domu, obrosłam w tłuszczyk. I wszystkiego mi się odechciało.
Prawdę mówiąc, teraz też odechciało mi się biegania, już po pierwszych stu metrach. Przeklinałam się w duszy za ten pomysł, tym bardziej że właśnie zaczęło kropić.
„No to pięknie, zachciało mi się być jak superemeryci, cholera jasna!” – pomyślałam, ale nie mogłam się już wycofać. Głupio tak szybko rezygnować, więc mimo zmęczenia biegłam dalej. Kątem oka widziałam, że mąż zaciska zęby z wysiłku. On też nie był w najlepszej formie.
Wróciliśmy do domu zziajani, przemoknięci do suchej nitki, ale w sumie… dumni z siebie. Może szczęśliwi to za dużo powiedziane, ale na pewno zrodziło się w nas coś na kształt satysfakcji.
– I jak? – spytałam męża, padając na fotel. – Żyjesz jeszcze?
– Ledwo – wydyszał. – Ale dobrze, że się do tego zmusiliśmy.
No tak, bo do życia czasem trzeba się zmusić. Dopiero wtedy nabiera barw. Ku mojemu zdumieniu, kiedy raz wyściubiłam nos z domu w celu innym niż zakupy spożywcze albo wizyta w banku, coś zaczęło się zmieniać. Następnego dnia poszliśmy z mężem do kina, a dwa tygodnie później do wesołego miasteczka! Nie, nie z dzieckiem. Sami. Pewnie nie od razu będę jak superdziadek, ale kto wie, może pewnego dnia ja też zapragnę latać?
Czytaj także:
„Na emeryturze nudziłam się jak mops, więc znalazłam pasję. Mąż narzeka, ale nie chcę spędzić reszty życia pucując chałupę”
„Myślałam, że czeka mnie wegetacja w dusznym biurze za psie pieniądze. Wyjazd za granicę sprawił, że odkryłam swoją pasję”
„Mam 30-stkę na karku, kredyt i pracę, której nie znoszę. Moje życie nie miało sensu do czasu, gdy odnalazłam swoją pasję”