„Kuzynka z rodziną wpadała do nas co tydzień na obiad. Gdy ją odwiedziliśmy, poczęstowała nas kawą”

zła kobieta fot. iStock, Paul Bradbury
„Kuzynka co tydzień wpadała do nas z rodziną na obiad. Przy okazji opróżniła nam spiżarnię i nie zamierzała zapłacić!”.
/ 21.04.2024 07:15
zła kobieta fot. iStock, Paul Bradbury

Nie spodziewałam się telefonu od Kingi, dlatego byłam zaskoczona, gdy usłyszałam jej głos. Od wielu lat nie miałyśmy ze sobą kontaktu. Wprawdzie w dzieciństwie, gdy nasze mamy – kuzynki – organizowały spotkania, chętnie bawiłyśmy się razem, ale potem nasze ścieżki raczej rzadko się przecinały.

Zdecydowałam się pozostać na wsi, w domu rodzinnym, w którym się wychowałam. Założyłam rodzinę, zostałam mamą, a o losach Kingi dowiadywałam się jedynie sporadycznie, przy okazji zjazdów familijnych.

Wyglądała jak celebrytka

Od ostatniego spotkania minęło sporo czasu. Moja kuzynka przeprowadziła się na pewien czas do Holandii, ale ostatnio wróciła do Polski. Wraz z rodziną zamieszkała w Poznaniu, jakieś 40 kilometrów od mojej rodzinnej miejscowości. Zastanawiałam się czasami, co u niej, ale jakoś nie wpadłam na pomysł, żeby po prostu zadzwonić i spytać. Dlatego kiedy zadzwoniła z propozycją odwiedzin, chętnie się zgodziłam.

– Tyle czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania! Nasze dzieciaki koniecznie muszą się poznać – zasugerowała Kinga.

Wprawdzie nie sądziłam, aby moje dzieci, chodzące już do szkoły, i pociechy Kingi w wieku przedszkolnym bardzo się polubiły, niemniej jednak zawsze popieram ideę kultywowania więzów rodzinnych.

– No ale kim ona właściwie jest? – zastanawiała się moja córka Julka.

– To moja kuzynka cioteczna. Twoja babcia Lusia i babcia Kingi były rodzonymi siostrami.

Julka nie wyglądała na przekonaną, ale poprosiłam ją, aby nie nastawiała się negatywnie tylko dlatego, że ich nie zna.

Dotarli do nas około południa, luksusowym autem z zagraniczną rejestracją. Kinga była w szpilkach, na których ledwo mogłam utrzymać wzrok, takie były wysokie. Miała na sobie śnieżnobiałą mini, która idealnie współgrała z jej nienaganną sylwetką. Włosy sięgały pośladków, a twarz skrywała za gigantycznymi okularami przeciwsłonecznymi. Krótko mówiąc, prezentowała się jak prawdziwa celebrytka. Mąż Kingi to postawny, wysoki mężczyzna, a podkoszulek, który miał na sobie, uwydatniał każdy cal jego atletycznej budowy.

I dzieciaki, i nasi faceci od razu znaleźli wspólny język

Jej córka miała na sobie pastelową sukienkę, a synek eleganckie ogrodniczki. Wyglądali jak z bajki, ale jednocześnie jakby pochodzili z innej rzeczywistości. Przez moment poczułam się przy niej jak uboga krewna. Ubrałam się w zwyczajne getry i dłuższą bluzkę. No cóż… nie zależało mi na zrobieniu oszałamiającego wrażenia. W końcu mieszkamy w niewielkiej wsi - nie będę przecież chodziła w odświętnym kostiumie!

Przywitaliśmy się serdecznie i zapoznaliśmy ze sobą dzieci i mężów. Kinga okazała się niezwykle sympatyczną osobą, a na dodatek przywiozła dzieciakom słodycze, dzięki czemu błyskawicznie zdobyła ich serca. Również mój małżonek świetnie dogadywał się z Markiem, gdy wyszło na jaw, że łączy ich pasja do samochodów i motocykli. Byłam przekonana, że czeka nas przyjemne popołudnie i nie myliłam się ani trochę. Posiłek był już prawie gotowy do podania, poprosiłam więc swoje dzieci o pomoc w rozstawieniu talerzy na stole, podczas gdy Kinga dotrzymywała mi towarzystwa w kuchni, opowiadając o swoim świeżo kupionym domku, do którego dopiero co się wprowadzili.

– Mieszkam w samym sercu Poznania. Do pracy mam dosłownie dwa kroki, a moje dzieci kilka metrów do przedszkola. Jestem po prostu wniebowzięta! – nie posiadała się z radości.

– Fantastycznie. Zazdroszczę ci. Ja do wielkiego miasta jeżdżę wyjątkowo rzadko – odparłam.

– Nic dziwnego. Te sielankowe klimaty na wsi mają swój niepowtarzalny urok. Tak tu spokojnie i blisko natury. Pewnie hodujecie sporo własnych warzywek i sadzonek.

– Tak, całkiem sporo. Mamy własny sad i ogródek warzywny.

– Rewelacja. Te warzywa z marketów prezentują się okazale, ale smaku to niewiele w nich i do zdrowych raczej im daleko.

Gdy usiedliśmy przy stole, na którym czekał już gorący posiłek, zaczęliśmy rozmawiać o minionych latach. Przyznam, że rozmowa była naprawdę przyjemna. Na deser podałam kawę i szarlotkę własnej roboty.

– Jabłka też są z waszego sadu? – zainteresowała się Kinga.

– Oczywiście.

– Muszę przyznać, że jest wyśmienita! Marku, zawsze ci powtarzam, że domowe warzywa i owoce smakują najlepiej! – nie kryła uznania.

Powiedziałam Julci, żeby zerwała dla Kingi trochę warzyw: marchewek, buraków, a ja przywlokłam z piwnicy worki z jabłkami i kartoflami. Kinga nie ukrywała radości i była ogromnie wdzięczna. Załadowała cały bagażnik darami od matki natury.

– Jesteś cudowna! Strasznie ci dziękuję! – powtarzała w kółko, kiedy nadszedł czas pożegnania.

Czy takie wizyty będziemy mieli co tydzień?

– I jak, fajnie spędziliśmy czas, co nie? – zagadnęłam do rodziny, gdy odjechali.

– No tak, są wyjątkowo mili. Tylko trochę tacy… na bogato ubrani – zachichotał mój małżonek.

Skinęłam głową z lekceważeniem. Zapewne starali się zaprezentować z jak najlepszej strony, przyjeżdżając do nas w odwiedziny. Cieszyłam się, że mogłam poznać rodzinę Kingi i miałam nadzieję, że co jakiś czas uda nam się zorganizować wspólne spotkania. Byłam jednak wyjątkowo zdziwiona, gdy Kinga odezwała się już w następny piątek, pytając, czy nie mielibyśmy nic przeciwko temu, aby ponownie nas odwiedzili, ponieważ poprzednim razem świetnie się u nas bawili.

– Oczywiście, nie ma problemu. Będziemy zachwyceni – odpowiedziałam, mimo że nie sądziłam, iż tak prędko dojdzie do kolejnego spotkania.

Znów zrobiłam obiad dla wszystkich i kolejny raz wspólnie spędzaliśmy sobotnie popołudnie.

– Oddaję te kosze na warzywa, które mi dałaś ostatnio – oznajmiła Kinga, oddając mi moje wiklinowe kosze. – Chyba że masz ochotę je znów wypełnić?

Wybuchła śmiechem, ale odniosłam wrażenie, że mówi całkiem serio. Akurat zostało mi trochę jajek od sąsiada, który ma kury, dlatego dorzuciłam jej parę wytłaczanek, a do tego zapakowałam warzywa i owoce.

– Ależ te warzywa są obłędne! W całym Poznaniu nigdzie bym na takie rarytasy nie trafiła – rozpływała się Kinga, kończąc sałatkę w momencie, gdy nasze dzieciaki pobiegły wspólnie się bawić.

– No chyba że za porządne pieniądze – wtrącił Marek. – Pani Ewa przygotowała z nich pyszne zupki dla naszych szkrabów.

– Pani Ewa? – zaciekawiłam się.

– To nasza gosposia – odrzekła Kinga.

Krystian, mój mąż, otworzył szerzej oczy, jakby zobaczył ducha. Żadne z nas nie znało osoby, która mogłaby sobie pozwolić na takie fanaberie jak gosposia.

– A co konkretnie robi ta pani Ewa? – drążyłam temat.

– No wiesz, standardowa pomoc domowa – zaśmiała się Kinga. – Odkurza, gotuje, pilnuje dzieci. Nic nadzwyczajnego. Po prostu zajmuje się rzeczami, na które my już nie mamy siły. W końcu dzień składa się tylko z dwudziestu czterech godzin.

Nie wiem, jak to odebrać, ale stwierdzenie „nic nadzwyczajnego” nieco mnie zaskoczyło i wbiło w fotel. Przecież to są moje codzienne obowiązki, które pochłaniają mnóstwo czasu i energii, a gotowanie i opieka nad dziećmi to dla mnie coś ważnego, a nie błahostka. Może poczułam lekkie ukłucie zazdrości, choć nie chcę się do tego przyznawać. Jej arogancka postawa mocno mnie zirytowała. Mimo wszystko przełknęłam tę złośliwość i ruszyłam po placek do kawy.

– Dzieci, chodźcie szybko na pyszny deser! Takiej bomby nie macie w domu! – krzyknęła Kinga do swoich pociech, które z piskiem radości przybiegły do stołu.

Gdy patrzałam, jak zajadają mój placek, serce rosło mi z radości. Gdy zjedli, Kinga spakowała dodatkowe smakołyki i odjechali. Niedługo zadzwoniła ponownie.

– Nie chcemy być nachalni, ale klimat w waszym domu jest taki fantastyczny. Wprost uwielbiamy z wami przebywać. Mam nadzieję, że wy z nami również?

– Eee... oczywiście – wymamrotałam, choć nie było to do końca szczere.

Kinga znów wpadła do nas całą rodziną na sobotni obiadek. Jakoś nie zauważyła, że coś było nie tak, kiedy rozmawiałyśmy i oznajmiła, że przyjadą. Zgarnęła trochę domowych specjałów – kiełbasy, szynki wędzonej, no i oczywiście dwa koszyki warzyw i owoców. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że te przyjazdy będą tak częste i regularne.

– Znowu ciocia Kinga przyjedzie?–- westchnęła Julka, kiedy tylko usłyszała, że znów spodziewamy się wizyty.

– Chyba jej się spodobało u nas przesiadywać.

– No co ty, darmowe zakupy robi i tyle – rzucił Krystian.

– Ej, nie mów tak!

– No ale tata ma rację! – syn stanął po stronie ojca.

Nie byłam zachwycona ich słowami, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że mają rację. Mimo wszystko próbowałam stanąć w jej obronie.

– Dobrze się czują na wsi…

– Dlaczego w takim razie nie postawili domu na wsi, tylko w samym środku miasta? Kosztowałoby ich to mniej kasy i mieliby więcej czasu dla swoich dzieciaków.

– A może tym razem my wpadniemy do nich z wizytą? – rzuciłam pomysł i w następnym tygodniu zdecydowałam się uprzedzić Kingę, sama wpychając się do nich z wizytą.

– Naprawdę macie ochotę jechać do miasta? Tyle smogu i korków. No, jak tam sobie chcecie… – powiedziała bez entuzjazmu, ale nie miałam zamiaru dać za wygraną.

– Jasne. Wspominałam ci, że nieczęsto mogę wyrwać się z domu. To świetna okazja.

– W takim razie zapraszamy. Pasuje wam o szesnastej? Na kawę?

Kawa w rewanżu za obiad?

Zaniemówiłam z wrażenia. Przez tyle weekendów jadała u nas obiad i podwieczorek, a kiedy przyszła pora na rewizytę, nie zamierzała nas ugościć obiadem?! Przecież zatrudniała gosposię! Myślałam, że się przesłyszałam. Mimo wszystko nie śmiałam niczego insynuować.

Dotarliśmy po obiedzie pod wskazany adres. Ich posiadłość była dość spora, ale prawie w ogóle nie mieli ogrodu. Wnętrze prezentowało się niezwykle gustownie: kryształowe żyrandole, lustra w okazałych ramach, stylowe lśniące płytki. Nie da się ukryć, robiło to niemałe wrażenie.

– Wow, ale tu cudnie! – wykrzyknęłam z podziwem.

– No ba – mruknął Marek. – A miesięczne raty to dopiero cud!

– Daj spokój, kochanie! – upomniała go Kinga. – Nasi goście raczej nie chcą wysłuchiwać twojego zrzędzenia. To jak? Może przejdziemy do pokoju dziennego? Za chwilkę podam kawę.

Obrzuciłam wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu gosposi, ale Kinga sama zajęła się parzeniem kawy.

– A gdzie pani Ewa?

– Odeszła. Ponoć jej dzieciaki narozrabiały w szkole, czy jakoś tak... – wymamrotała pod nosem moja kuzynka.

– Aha, no to pewnie szukacie kogoś na zastępstwo?

– E tam, szukamy! Kinga doskonale ogarnia – odparł Marek, a moja kuzynka lekko się zaczerwieniła i wspomniała, że jeszcze się nad tym zastanawiają. – Ale najpierw musimy wyremontować poddasze – dorzucił Marek, a Kinga ponownie wydała z siebie nerwowy chichot.

Ugościliśmy się w pokoju dziennym, popijając powoli kawę, do której pani domu nie zaserwowała nawet herbatników. Cała sytuacja wydawała się dość osobliwa. Odczuwałam pewien dyskomfort i odnosiłam wrażenie, że w tym domu nie wszystko jest zgodne z prawdą.

– A przywiozłaś może jakieś smakołyki ze wsi? – zagadnęła Kinga, na co zareagowałam zaskoczeniem, choć Krystian spodziewał się dokładnie takiego pytania.

Prawdę powiedziawszy przed wyjściem z domu faktycznie myślałam o spakowaniu czegoś, ale mąż wraz z córką odwiedli mnie od tego pomysłu.

– Słuchaj, Kinga, my przecież nie mamy tego wszystkiego za darmo – oznajmił Krystian, zbierając się na odwagę.

– No pewnie, rozumiem! Oczywiście, jeśli chcecie, to mogę za to zapłacić. W końcu to nie są jakieś zawrotne sumy, zgadza się? – odpowiedziała, parskając śmiechem, podczas gdy Marek rzucił jej dość zdenerwowane spojrzenie.

W jednej chwili zdałam sobie sprawę, że ten sielski klimat, panujący w naszych czterech kątach, którym tak zachwycała się Kinga, to coś naprawdę niezwykłego. W ich drogim i ekskluzywnym domu brakowało choćby odrobiny rodzinnego ciepła. Był przepych, ale zabrakło miłości. I chyba też nie było tyle gotówki, ile chcieliby mieć właściciele. Kiedy stamtąd wychodziłam, przeczuwałam, że raczej nieprędko się zobaczymy…

Zaledwie parę miesięcy później Kinga i Marek sprzedali willę, pojechali do Holandii i kontakt się zupełnie urwał. A ja zaczęłam inaczej postrzegać nasz domek. Może i nie wygląda jak z pisma o ekskluzywnych aranżacjach wnętrz, ale za to jest autentycznym domem, a nie budowlą z kart.

Czytaj także:
„Żona spuściła w kanale 20 lat małżeństwa. Przystojny kochanek był więcej wart, niż wierny mąż”
„Ukochany wciskał mi kit o babci, o którą się troszczy. Odkryłam, że ta staruszka ma smukłe ciało i zabawia go w łóżku”
„Po ślubie z oczu spadły mi różowe okulary. Zamiast troskliwego męża, zobaczyłam śmierdzącego lenia”

Redakcja poleca

REKLAMA