– Ale super, Michał, dom jak marzenie! Opłacało się tyrać, nie? – Marcin sprzedał mi kuksańca, wznosząc toast. – Za Michała i jego nowe „M”! – ryknął. Reszta zawtórowała mu, podnosząc kieliszki.
– To się dzieje naprawdę, kochanie? – Hanka wtuliła się w moje ramię.
– Mówiłem ci, że te lata rozłąki i mycia garów w Londynie pewnego dnia zostaną nam wynagrodzone – cmoknąłem ją w policzek.
W tamtej chwili byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Trzymałem w ramionach swoją narzeczoną, patrzyłem na przyjaciół, którzy bawili się i wygłupiali jak dzieci. Ale największą radością napełniał mnie fakt, że działo się to w moim domu. Wymarzonym, okupionym latami ciężkiej pracy, pierwszym własnym domu.
O takich jak ja mówi się: życie nigdy ich nie rozpieszczało. Urodziłem się w rodzinie, w której od pokoleń niepodzielnie rządził alkohol. Piło się zawsze i wszędzie. Nie że bez okazji. Te nadarzały się rodzicom niemalże każdego dnia. Przez nasz dom przetaczały się tabuny wujków, cioć. Wszyscy standardowo podchmieleni na wejście i prawie nieprzytomni przy wychodzeniu. Głośni, rozśpiewani. Czasem wychodzący nad ranem, często zostający do południa.
Szybko przyzwyczaiłem się samodzielnego budzenia i wstawania. Nienawidziłem zawalać szkoły. Ewidentnie nie odziedziczyłem tej cechy po rodzicach, bo oni pracę traktowali jak zło konieczne. I tak często ją tracili, że nawet nie umiałbym zliczyć miejsc, w których pracowali. Po każdej dyscyplinarce jedno z drugim obiecywało solennie poprawę, znajdowało kolejną posadę, nie piło chwilę i kiedy już poczuło się pewnie, rytuał pijackich zabaw zaczynał się od nowa.
– Przecież nie wypada nowych kolegów z roboty nie zaprosić na małe co nieco – mawiał tata, a mama już zastanawiała się czy lepszy na imprezę będzie piątek, czy sobota.
Czas wrócić do kraju
Latami marzyłem o tym, by zasnąć i obudzić się w innym domu, w innej rodzinie. Dlatego kiedy tylko zdałem maturę, postanowiłem uciec najdalej, jak się da. Kupiłem bilet do Londynu.
Przez dziesięć lat mieszkałem w malutkich pokoikach daleko od centrum, zmywałem gary, sprzątałem w hotelach, myłem okna, sprzedawałem kawę. Chociaż wiedziałem, po co to robię, tęskniłem za Polską. Odkładałem, ile tylko mogłem, i marzyłem, że pewnego dnia wrócę do ojczyzny, kupię mały domek na przedmieściach i będę żył zupełnie inaczej niż moi rodzice.
Moje pragnienie przybrało na sile trzy lata temu. Mieszkałem wtedy w Camden Town. Wynajmowałem pokój w trzypokojowym mieszkaniu. Dwa pozostałe zajmowali bracia z Lublina – Marcin i Adam. I to ich w pewne śnieżne święta odwiedziła kuzynka, Hania. Najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem. Kiedy idąc do kuchni, niemal staranowałem ją drzwiami od pokoju, aż odebrało mi mowę. Stałem, patrzyłem w jej superniebieskie oczy i dukałem coś nieskładnie.
– I’m sorry… I had no idea… It means… I don’t know… – bełkotałem pod nosem, chociaż po tylu latach mój angielski był naprawdę dobry.
Czułem, że jestem czerwony jak burak i mimo usilnych starań nie mogłem zebrać myśli. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie, prezentując przy tym dołeczki w policzkach.
– Moi bracia mówili, że mieszkają z Polakiem, więc spokojnie możemy przejść na polski – powiedziała płynną angielszczyzną. – Jestem Hania i bardzo przepraszam, że cię wystraszyłam – dodała po polsku.
Spędziliśmy razem całe święta
Chociaż nie wierzyłem nigdy w miłość od pierwszego wejrzenia, czułem, że tym razem strzała Amora trafiła mnie prosto w serce i nie ma siły, bym zapomniał o tej kobiecie. Na moje szczęście Hania poczuła to samo. Po tygodniu musiała wracać do Lublina, ale wyjeżdżając, wiedziała już że trasa Lublin – Londyn stanie się jej dobrze znana.
Staraliśmy się spotykać najczęściej, jak się dało, ale związek na odległość dokuczał nam coraz bardziej. Rok temu podjąłem więc decyzję, że wracam do Polski na stałe. Przez lata odłożyłem całkiem pokaźną sumę i nie miałem już obaw, że sobie nie poradzę. Po powrocie dość szybko znalazłem pracę i oświadczyłem się Hani, a ona powiedziała „tak”. Do pełni szczęścia brakowało mi już tylko domu. Traf chciał, że kilka miesięcy po zaręczynach znalazłem w internecie ogłoszenie, które tak bardzo przykuło moją uwagę.
– No piękny jest. Parterowy, ale taki rozłożysty. Ciekawe, ile ma pokoi? – Hania wyglądała na równie zaciekawioną jak i ja.
– Nie jest nowy, więc musielibyśmy go jeszcze wyremontować, ale zobacz jakie duże podwórko! I ten ogródek – nie kryłem radości. – Zobacz, a tu można zrobić taras… – oczyma wyobraźni widziałem nas pijących kawę na werandzie z widokiem na ogród.
Czułem, że nie ma na co czekać, więc od razu skontaktowałem się z właścicielką. Pani Zofia wydała nam się bardzo miła i konkretna. Sprzedawała dom po rodzicach. Z miejsca zaprosiła nas na oglądanie. Dwa dni później jechaliśmy, aby skonfrontować nasze oczekiwania z rzeczywistością. Szybko okazało się, że wcale od naszych marzeń nie odbiega.
– Michał, tu jest cudownie – Hanka szeptała mi do ucha.
– Fajny domek, nie? I cena całkiem niezła.
– Duża kuchnia, trzy pokoje. Będzie nam tu dobrze – oczy Hanki aż się świeciły.
Dom był już praktycznie pusty
Tylko w ostatnim pokoju stały jakieś rzeczy.
– To pani? – wskazałem na starą kanapę i równie wiekową komodę.
Wydawało mi się, że właścicielka lekko się zmieszała.
– A, to… To może pan śmiało wyrzucić. To meble mojego brata, ale od lat już go tu nikt nie widział. Nie są już nikomu potrzebne. A lata świetności mają za sobą. No, chyba że bawi się pan w renowację, to może im pan dać nowe życie. Teraz to podobno bardzo modne – zaproponowała pani Zofia.
Nigdy nie miałem zacięcia do majsterkowania, więc zadeklarowałem, że zastane w domu meble trafią na śmietnik. Pani Zofia ewidentnie ich nie chciała, więc zgodziła się na taki obrót rzeczy.
Miesiąc później siedzieliśmy we trójkę u notariusza. Zaraz po zakupie rzuciliśmy się w wir remontów. Wszystko szło zadziwiająco gładko. Żadnych obsuw, kłopotów z budowlańcami, problemów z zamówionymi meblami. Pierwszy wieczór na swoim, parapetówka dla przyjaciół. Byłem taki szczęśliwy…
Kiedy tego dnia zobaczyłem na wyświetlaczu imię mojej narzeczonej, nie przeczuwałem, z jaką wiadomością może do mnie dzwonić. Ale kiedy zamiast zwyczajowego „Cześć, kochanie” usłyszałem „Przyjedź natychmiast do domu!” – dosłownie nogi się pode mną ugięły.
– Hania, co się dzieje?
– Natychmiast tu przyjedź. Nie, to się nie może dziać naprawdę. To musi być jakaś pomyłka, przecież tak nie można… – Hanka plotła bez ładu i składu.
– Kochanie, co się dzieje? Hania?! Słyszysz mnie? Haneczko!
– To musi być sen. To tylko zły sen… – Hanka powtarzała jak w amoku.
Kwadrans później byłem już na miejscu
Na murku przed domem siedział mężczyzna. Na oko czterdziestokilkuletni. Na mój widok wyraźnie się rozpromienił. Jakbyśmy się znali od lat. Ale ja widziałem go na pewno pierwszy raz w życiu. W księdze wieczystej nie ma śladu tego faceta!
– No, wreszcie! Cieszę się, że pan przyjechał, bo z pana dziewczyną nijak się dogadać nie mogę – wyciągnął do mnie rękę.
– Kim pan jest i co tu się dzieje? – zignorowałem jego dłoń, rozglądając się w nerwach za moją Hanią.
– Nazywam się Tomasz K. i mieszkam w tym domu.
Parsknąłem śmiechem.
– Chyba pan żartuje?! Nie mam pojęcia, kim pan jest, ale to jest mój dom. Mój i mojej narzeczonej, kupiliśmy go. I nie wiem, o co panu chodzi, ale proszę natychmiast opuścić naszą posesję!
Nieznajomy wykrzywił twarz w uśmiechu.
– Może i pana, ale ja tu mieszkam – wycedził. – I dobrze, teraz sobie grzecznie stąd pójdę, ale niebawem wrócę – ostrzegł i skłonił się teatralnie.
– Znikaj stąd, bo za chwilę wzywam policję – rzuciłem.
– Nie sądzę – roześmiał się w głos i nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, ruszył w kierunku furtki.
A ja wbiegłem do domu, szukając Hanki. Siedziała w kuchni, cały czas płacząc.
– Już dobrze, kochanie – przytuliłem ją najmocniej, jak potrafiłem. – To jakiś wariat. Nie ma się czym przejmować. Przestraszył cię?
Hanka wytarła nos i popatrzyła na mnie z przerażeniem.
– Ty nic nie rozumiesz? To nie był jakiś wariat, któremu pomyliły się domy! To facet, który tu przez lata mieszkał. Z tego, co zrozumiałam, to brat właścicielki! Ty wiesz, co on powiedział?! Że on tu zamieszkuje, ma status posiadacza samodzielnego, nie… jakoś inaczej to ujął… samoistnego! I ma prawo tu być! – Hanka aż się trzęsła. – Że całe życie korzysta z tego ostatniego pokoju, że tam są jego rzeczy i on tu będzie wpadał!
Stałem jak oniemiały, słuchając tego, co wykrzykiwała moja narzeczona.
– Hania, to nie może być prawda. Przecież żaden obcy facet nie może dzielić z nami naszego domu…
– Jesteś pewien, że on nie ma żadnych praw do tego miejsca? – Hanka znów zaczynała wpadać w histerię.
– Przecież sto razy sprawdzaliśmy księgę wieczystą tego domu. Jak byk stoi w niej, że jedyną właścicielką jest Zofia K.. Żadnych współwłaścicieli, roszczeń, wpisów ani kredytów. Dom czysty jak łza, pamiętasz? Zresztą, zaraz do niej zadzwonię i się dowiem, co to za cyrk – wybiegłem z domu, próbując dodzwonić się do byłej właścicielki.
Pani Zofia nie odbierała, więc żeby nie zwariować, krążyłem po ulicy, próbując ułożyć sobie w głowie to, co właśnie usłyszałem. Z zamyślenia wyrwał mnie jakiś kobiecy głos.
– Trzeba przyznać, ma tupet. Zawsze taki był. Cwany i nastawiony na kasę. Skąd on wytrzasnął tylu świadków? Opłacił ich?
Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem naszą sąsiadkę zza płotu. Starsza pani musiała widzieć całą sytuację i najwyraźniej była nią głęboko poruszona.
– Tacy jak on się nigdy nie zmienią! Dowiedział się, że kupiliście dom, wyremontowaliście, to zaraz zwąchał, że i jemu może coś skapnie! – kobieta ewidentnie nie pałała sympatią do nieznajomego.
– Kim on jest? – wyszeptałem.
– Tomeczek? Syn marnotrawny – wysyczała. – Od zawsze był jak wrzód na tyłku K.. Same problemy z nim mieli. Nie to co z Zosią. Ona była dobrym dzieckiem, kochanym. A on łobuzem jakich mało. Kiedy Konieczni byli już starzy i schorowani, to Zosia się nimi zajmowała. A Tomaszek wpadał od czasu do czasu, żeby sobie tu pomieszkać i ich z emerytur oskubać – starsza pani nie przebierała w słowach.
Już chciałem zapytać, kiedy ostatni raz go tu widziała, ale wtedy w mojej kieszeni rozdzwonił się telefon.
– Nie zgadnie pani, kto dziś złożył nam wizytę! – nie siliłem się na uprzejmości, kiedy zobaczyłem nazwisko pani Zosi na wyświetlaczu. Odpowiedziała mi cisza. – Halo! Halo, pani Zofio. Jest tam pani?
– Jestem… – głos kobiety wyraźnie się łamał. – Nie wierzę… Wrócił?
– Wrócił?! Przyjechał do naszego domu jak do siebie! Twierdzi, że tu jest jego pokój, jego rzeczy. Jezu, sam nie wierzę w to, co mówię… Że będzie u nas mieszkał! Co to do cholery jest?! – nie kryłem irytacji.
– Nie sądziłam, że to zrobi… Po śmierci rodziców zniknął. Nie mógł się pogodzić z tym, że zapisali dom mnie, a nie jemu. Do końca liczył, że ich „urobi”…
– Guzik mnie interesują wasze relacje! Jakiś obcy facet chce mieszkać w domu, który od pani kupiłem!
Pani Zofia westchnęła
– Nie odpowiadam za to, co znowu wymyślił mój brat. Mówiłam państwu, że ta stara kanapa i komoda należały do niego, więc wiedzieliście państwo o tym, że mam brata, ale nie sądziłam, że… Że się odważy… Dom był mój i go sprzedałam. A z Tomkiem nie chcę mieć nic wspólnego – zaczęła płakać.
Nie miałem siły na słuchanie jej szlochu. Rozłączyłem się i wróciłem do Hani. Cały wieczór przesiedzieliśmy w milczeniu. Patrzyłem na mój dom i nie miałem pojęcia, co dalej. Tomasz K. już więcej się u nas nie pojawił, ale czułem, że to nie koniec tej przedziwnej historii.
Czytaj także:
„Podobno w sanatorium można przeżyć ognisty romans. Żaden książę z bajki nie stanął na mej drodze”
„Zlitowałam się nad pobitym mężczyzną. Było mi go żal, dopóki nie odkryłam, że on wcale nie chciał ratunku”
„Przez nieodpowiedzialną matkę jadłam w dzieciństwie chleb ze śmietnika. A teraz muszę ją utrzymywać, choć nie chcę”