„Kumple kpią, że to moja żona nosi spodnie, a ja gotuje zupki i zmieniam pieluszki. Jestem tatą na pełen etat”

załamany mąż fot. iStock, elenaleonova
„Długo nikomu nie powiedzieliśmy o ciąży, bo wcale się z niej nie cieszyliśmy. To znaczy, ja – owszem, tak naprawdę rozpierała mnie radość, że będę ojcem, ale Eliza była załamana”.
/ 14.08.2024 14:55
załamany mąż fot. iStock, elenaleonova

Mieliśmy wziąć kredyt zaraz po ślubie. Eliza chciała zachować taką kolejność. Najpierw stabilizacja finansowa, następnie ślub, potem wspólne mieszkanie, za dwa, trzy lata pierwsze dziecko, po trzydziestce, ale nie później niż przed trzydziestym piątym rokiem życia – kolejne. Plan był niezły i zrealizowaliśmy go z powodzeniem w dwóch pierwszych punktach. Ona właśnie dostała awans na menadżera hotelu w międzynarodowej sieci, ja prowadziłem kursy wspinaczkowe i miałem sklep ze sprzętem wysokogórskim.

Ślub wzięliśmy skromny, a w podróż poślubną pojechaliśmy na włoskie wybrzeże, do jednego z hoteli sieci, w której pracowała moja żona. Wyjazd jednak nie był udany. Eliza źle się czuła, już pierwszego dnia coś jej zaszkodziło i męczyły ją nudności. Ani nie pozwiedzaliśmy, ani nie odpoczęliśmy na plaży, właściwie ciągle siedzieliśmy w hotelowym ogrodzie, a ja donosiłem żonie wodę mineralną z cytryną, bo tylko to nie powodowało u niej odruchu wymiotnego.

– A może ty jesteś w ciąży? – zażartowałem, kiedy kolejnego dnia wyszła z łazienki, słaniając się na nogach.

– A może byś tak sobie nie żartował? – spojrzała na mnie zdegustowana.

Uniosłem dłonie w obronnym geście, bo wiedziałem, co myślała na temat „nieodpowiedniej kolejności”. Ciąża teraz by nam nie pasowała. Najpierw musieliśmy załatwić ten kredyt. Papiery już były przygotowane, agentka w banku umówiona, mieszkanie upatrzone. Osiedle, na którym chcieliśmy zamieszkać, wchodziło w trzecią fazę budowy, co oznaczało, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to wprowadzimy się na swoje za sześć do ośmiu miesięcy.

Eliza pilnowała antykoncepcji, więc nie było mowy, żeby zaszła w nieplanowaną ciążę. Nasze dziecko miało przyjść na świat, kiedy będzie na nie czekał już ślicznie urządzony pokoik. A jednak los spłatał nam figla i kiedy wróciliśmy do domu, okazało się, że mój żart był proroczy. Test pokazał dwie kreski.

– Nie wierzę… – szepnęła moja żona. – To nie tak miało być… Dostałam to stanowisko, byłam najlepsza w Polsce! Wiesz, ile osób musiałam pokonać? Jak teraz pójdę na macierzyński, wszystko przepadnie! Nigdy nie zdołam wrócić tu, gdzie zaszłam!

Długo nikomu nie powiedzieliśmy o ciąży, bo wcale się z niej nie cieszyliśmy. To znaczy, ja – owszem, tak naprawdę rozpierała mnie radość, że będę ojcem, ale Eliza była załamana.

Moja żona jest ambitna i bardzo chce pracować

Całe szczęście, kiedy minął pierwszy trymestr, wróciło jej dobre samopoczucie. Właściwie to można było powiedzieć, że hormony dodały jej skrzydeł – była pełna energii, pomysłów, fizycznie czuła się świetnie.

– Dla wielu pacjentek ciąża jest najlepszym okresem ich życia – powiedziała nam pani ginekolog. – Dobrze się pani odżywia, jest pani aktywna fizycznie, dziecko rozwija się prawidłowo, więc nie widzę przeciwwskazań, żeby pani pracowała. Miałam pacjentkę, która do dnia porodu przyjmowała pacjentów, bo była lekarką. Druga urodziła godzinę po tym, jak wręczyła dyplomy swoim studentom, inna zadzwoniła, że rodzi, z sali sądowej. Była prokuratorem. Nota bene, wygrała tę sprawę, chociaż wody jej odeszły przed stołem sędziowskim… Więc i pani może pracować, dopóki się pani dobrze czuje.

Widziałem, że to trochę pocieszyło Elizę. Pod jej zarządem hotel wybił się na wyższe miejsca w jakichś rankingach branży hotelarskiej, które ponoć były niezwykle istotne. Załatwiła też swojemu obiektowi nieocenioną promocję, zdobywając kontrakt na goszczenie ekipy filmowej zza granicy i znanej polskiej piosenkarki.

– Nie chcę z tego rezygnować – powiedziała, kiedy wróciliśmy z gali, podczas której wręczono jej nagrodę dla najlepszego menedżera roku.

– Nie wyobrażam sobie, że po porodzie zostanę w domu i stracę wszystko, na co tyle pracowałam…

Ledwie to powiedziała, zaczęła płakać. Spanikowałem, bo chociaż słyszałem o tym, że hormony potrafią doprowadzać ciężarne panie do łez kilkanaście razy dziennie, to Elizie zdarzyło się to po raz pierwszy. Na co dzień była wzorem stabilności emocjonalnej. Kiedy jednak nie przestawała płakać, pomimo mojego nieudolnego pocieszania, że na pewno będzie cudownie, kiedy zostanie mamą, zrozumiałem, że jej łzy nie mają nic wspólnego z hormonami. Moja żona naprawdę była smutna i żałowała, że musi porzucić coś, co kocha.

– Wiesz co? – powiedziałem, myśląc intensywnie, czy tego nie pożałuję. – Nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa. Dziecko też zasługuje na to, żeby mieć szczęśliwą mamę. Co powiesz na to, żebym… to ja poszedł na urlop tacierzyński?

Najpierw myślała, że tak tylko sobie mówię, ale kiedy zapewniłem ją, że jestem całkowicie poważny, uspokoiła się i przytuliła do mnie.

– Myślisz, że jestem złą matką? – zapytała tylko.

– Myślę, że dobra matka nie musi być męczennicą – powiedziałem zupełnie szczerze. – Zresztą, przecież nie oddajesz dziecka obcej osobie! Jestem jego tatą! Będzie mieć najlepszą opiekę pod słońcem!

Ustaliliśmy, że po porodzie Eliza wróci do pracy, kiedy będzie się czuła na siłach. Zgodziłem się, by to był miesiąc, dwa albo trzy. Oddałem swoje kursy koleżance, która zainwestowała też w połowę udziałów w moim sklepie. Zatrudniliśmy sprzedawcę, mi zostało jedynie kontrolowanie sprzedaży przez internet.

Kiedy urodził się Nikodem, Eliza została z nim w domu przez pięć tygodni. W tym czasie ja zajmowałem się nim tyle samo co ona, opanowałem sztukę przewijania, karmienia butelką, kąpania, a nawet robienia masażu niemowlęcego.

Eliza wróciła do pracy i… się zaczęło

Najpierw uprawniona do komentowania poczuła się moja mama.

– Ty zajmujesz się dzieckiem?! – nie mogła uwierzyć. – Ja rozumiem, że pomagasz, ale że sam? Przez cały dzień? Przecież takie malutkie dziecko potrzebuje matki!

Tak samo uważała moja teściowa. Po jej wizycie i komentarzach na temat „zagrożeń” płynących z karmienia mlekiem modyfikowanym żona przepłakała pół nocy.

– Może źle robimy? Naprawdę jestem taką egoistką? – pytała mnie przez łzy. – A co będzie, jeśli Nikuś będzie chorował, bo nie karmię go piersią?

Znalazłem jej badania potwierdzające, że dzieci karmione z butelki mają dobrą odporność i rozwijają się tak samo normalnie jak te karmione piersią. Potwierdziła to nasza pediatra, która opowiedziała o bardzo licznych przypadkach, kiedy mamy nie mogły albo nie chciały karmić piersią, a dzisiaj ich dzieci to okazy zdrowia.

Niestety, „lepiej wiedziały” też nasze dzieciate znajome. Nie mieściło im się w głowie, jak można nie wychowywać dziecka przynajmniej do roku życia. Jedna z nich była szczególnie napastliwa wobec mojej żony, a kiedy interweniowałem, zwróciła się przeciwko mnie.

Symbol płodności, siły i charakteru. Pasuje mi to

– A tobie to nie przeszkadza? – spojrzała na mnie pogardliwie. – Michał, nie czujesz się jak wykastrowany? Jesteś kurą domową!

Powiedziała to w towarzystwie, w holu kina, do którego poszliśmy całą paczką z dawnych lat. To miał być miły wieczór w starym gronie, a zmienił się w pyskówkę, która skończyła się zerwaniem kontaktów z tą znajomą i jej mężem. Tym razem Eliza nie płakała, bardziej była zła. Wydawało mi się jednak, że też coś ją zasmuca. W końcu zapytała:

– Jak naprawdę się z tym czujesz, Michał? Wiem, że zrobiłeś to dla mnie… Ciągle rozmawialiśmy o mnie, ale nigdy nie powiedziałeś, czego ty tak naprawdę byś chciał. Są inne rozwiązania. Niko ma już pięć miesięcy, możemy pomyśleć o żłobku albo o niani, a ty byś wrócił do pracy… Powiedz, jeśli tego chcesz.

Przez moment się zastanawiałem. Nad tym, jak wstając rano, biorę mojego syna na ręce i planuję, co będziemy robić. Nad tym, jak błogo się czuję, kiedy zasypia w nosidełku z główką na mojej piersi, i jak niezmiennie wzrusza mnie, kiedy zaciska swoją malutką, ciepłą łapkę na moim palcu. Odwróciłem Elizę do siebie i spojrzałem jej poważnie w oczy.

– Chcę mieć drugie dziecko i może też trzecie – powiedziałem. – I chcę je wychowywać tak jak Nikodema. Głupia Elka może sobie mnie nazywać wykastrowaną kurą domową, ale prawda jest taka, że ja to po prostu kocham. I wiesz co? W życiu nie czułem się taki męski jak teraz!

Eliza najpierw spojrzała na mnie z niedowierzaniem, a kiedy naprężyłem muskuły i zrobiłem minę macho, parsknęła śmiechem.

– Nie jesteś żadną kurą – oznajmiła stanowczo. – Jesteś… kogutem domowym! Wyjątkowo męskim, seksownym kogutem…

Ostatnie słowa wyszeptała mi w szyję, a chwilę później pokazała mi, jak bardzo męski dla niej jestem. Kogut domowy? Kogut to symbol męskiej płodności, charakteru i waleczności. Pasuje mi to!

Michał, 31 lat

Czytaj także:
„Przyjaciel wycenił naszą przyjaźń na 80 tysięcy. Napakował kieszenie kasą i zniknął z moimi marzeniami”
„Zdradzałam jej swoje sekrety, a mój mąż uskuteczniał z nią umizgi w naszej sypialni. Nie tak powinna wyglądać przyjaźń”
„W sezonie pracowałem w ekskluzywnej restauracji. Liczyłem na napiwki od nadzianych klientek, a dostałem coś więcej”

Redakcja poleca

REKLAMA