„Uwierzyłam wróżce jak ostatnia naiwniaczka. Męża oskarżyłam o zdradę, a córkę nazywałam rozpustnicą”

Kobieta, która uwierzyła wróżce fot. Adobe Stock, Pixel-Shot
„Przypomniałam sobie pierwsze słowa wróżki: >>Jurek… kłopoty, zdrada, niemowlę…<<. A niech to! Po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Przecież tamta baba przewidziała, że coś takiego się przydarzy! Jasnowidzka, słowo daję!”
/ 01.02.2022 04:37
Kobieta, która uwierzyła wróżce fot. Adobe Stock, Pixel-Shot

Był taki czas, kiedy niezbyt szło mi w pracy. Odczułam na własnej skórze słynne prawo Murphy'ego – jeśli coś miało się nie udać, to bezapelacyjnie waliło mi się z hukiem na głowę.

Niestety, mój pech był jeszcze bardziej złośliwy, bo nawet jeśli coś zapowiadało się pięknie, potem i tak kończyło się zwykłą klapą. Szefowie patrzyli na mnie coraz bardziej nieprzychylnym okiem i wszystko po mnie sprawdzali.

Co mi wcale nie pomagało, bo kiedy jesteś obserwowana i po cichu sprawdzana, to wiadomo – popełniasz jeszcze więcej błędów i potykasz się na każdym kroku. Jednym słowem, masakra.

– Boże, czy to kiedyś wreszcie się skończy? – westchnęłam na głos.

Miałam przerwę śniadaniową, siedziałam z przyjaciółką w kafejce przy herbacie.

– Idź do pani Ludki – odpowiedziała Iza.

– Do kogo?

– Pani Ludki. To genialna wróżbiarka. Czyta z kart jak z nut. Wszystko się sprawdza.

– No to niech chodzi na wyścigi albo zagra w numerki. Nie będzie musiała zarabiać na życie wciskaniem ludziom kitu – skrzywiłam się niechętnie, bo nie wierzę w żadne czary.

– Podobno wróżby i karty tego nie powiedzą. Tak przynajmniej twierdzi pani Ludka, a ja jej absolutnie wierzę. Karty podsuną pomysł, jak wykaraskać się z kłopotów, ale, dranie, nie podpowiedzą szczęśliwych numerków.

– Ludka to od lutownicy?

– Nie, ona ma na imię Ludomira, to chyba staropolskie imię… Nie bądź beton, Bożenko, chociaż spróbuj. Pamiętasz, jak się zapierałaś, że nie spróbujesz tatara, bo nie jesteś dzikusem, żeby jeść surowe mięso? A teraz żresz go łyżkami. I czyja to zasługa?! – spytała i dumnie wskazała palcem na siebie.

Fakt, dzięki marudzeniu Izy mam wreszcie danie, za które, nomen omen, dałabym się przemielić. Ale wróżka? Ojciec zawsze mi powtarzał, że jeśli możesz na kogoś liczyć, to najpierw licz na siebie.

– Ja nigdy się na niej nie zawiodłam – nęciła przyjaciółka syrenim głosem. – Zawsze mówi prawdę. Czasami, kiedy wychodzi, że miała rację, czyli dostałam wszystkie informacje, żeby właściwie zareagować, aż mnie trzęsie, że nie posłuchałam jej rad.

– A że postępowałaś inaczej, to chce ci się warczeć ze złości…

– Coś w tym stylu.

No więc poszłam. W głowie miałam jakieś wyobrażenia, jak taka wróżka powinna wyglądać – turban na głowie, dźwięczące bransolety, czarna suknia jak u Morticii Addams, pokój oświetlony dziesiątkami świec i koniecznie czarny kot siedzący przy szklanej kuli. Rozczarowałam się.

Pani Ludka mieszkała w zwykłym blokowisku, w trzypokojowym mieszkaniu. Nawet czarnego kota nie miała. W ogóle nie wyglądała na wróżkę. Okazała się sympatyczną, zażywną pięćdziesięciolatką o ciepłym głosie.

Ku swojemu zaskoczeniu poczułam, że ją lubię

Usiadłam przy dużym stole (surowe drewno, nie był zasłany obrusem), na którym stała świeca. Przy świecy leżało jakieś zawiniątko. Pani Ludka usiadła naprzeciwko i chwilę rozmawiałyśmy o pogodzie. Po czym, kiedy rzeczywiście atmosfera zrobiła się naturalna, pani Ludka rozłożyła zawiniątko. W środku była talia zwykłych kart. To nawet nie był tarot…

Nim pani Ludka zaczęła w skupieniu tasować karty, zapaliła świecę, wyjaśniając, że energia ognia odgoni od nas złe moce, które chciałyby nam przeszkodzić we wróżbie. Przełożyłam karty, a pani Ludka ułożyła je w jakiś skomplikowany układ.

Wodziła po nich wzrokiem, coś do siebie mruczała i co rusz w którąś pukała paznokciem. Wtedy spoglądała na mnie zaskoczonym, zdziwionym, zaciekawionym lub lekko kpiącym wzrokiem i coś tam sobie zliczała pod nosem.

– Coś nie tak? – wreszcie spytałam, bo czułam się coraz bardziej niepewnie.

Ona jednak nie zareagowała, tylko nadal sobie mruczała, zliczała i spoglądała na mnie zdziwionym, rozbawionym i zaskoczonym wzrokiem. Wreszcie na koniec, uderzając paznokciem w karty, zaczęła swoją wyliczankę:

– Jurek… kłopoty z artykułem… Kinga będzie płakać… Niemowlę… Blondynka całuje Jerzego… Kłótnie. Oj, niedobrze.

– Dowiem się wreszcie czegoś konkretnego? – zniecierpliwiłam się.

Pani Ludka spojrzała na mnie z przyganą.

– Zawsze jest pani taka niecierpliwa?

– To jeszcze nie wyczytała pani tego w kartach? – wyrwało mi się.

Aż stówę zapłaciłam za te banialuki… Idiotka ze mnie

Nie mam zielonego pojęcia, jaki giez mnie wtedy ugryzł. Poderwałam się zła od stolika i wyszłam z mieszkania wróżki. Miałam dość tych idiotyzmów. Miałam dość samej siebie. Nowoczesna i roztropna kobieta siedzi przy stoliku z kartami i oczekuje, że te podpowiedzą jej przyszłość… Paranoja do kwadratu!

Wróciłam do samochodu i włączyłam silnik. Przez całą drogę powrotną wyrzucałam sobie, że dałam się wciągnąć w takie zabobonne bagno, które dodatkowo kosztowało mnie 100 złotych, gdyż tyle przezorna wróżka zażyczyła sobie na wejściu. Trochę mnie ta stówa zabolała, bo miałam za nią kupić sobie dobry krem. A jakie dobre kremy są tanie?

Na klatkę schodową weszłam więc nieco podminowana, ale zanim dotarłam do drzwi mieszkania, zmusiłam się do spokoju. Z Jurkiem już dawno się umówiłam, że swojej pracy i humorów nie przynosimy do domu. Możemy być bardziej milczący, ale nie ma co strzelać focha. No więc schowałam za pazuchę swoje rozterki.

Stojąc chwilę przy oknie klatki schodowej, wzięłam kilka głębokich wdechów. Kiedy uznałam, że jestem w miarę spokojna, sięgnęłam do torebki po klucze. Gdy weszłam do środka, od razu trafiłam na taką oto scenę: Kinga, nasza córka, stała przed Jurkiem i przysięgała z ogniem w oczach, że „nic takiego” nie zrobiła.

„Cholerka – przebiegło mi przez głowę – jak nic trafiłam na awanturę… Czy tych dwoje zawsze musi się ze sobą kłócić?!”.

– O co chodzi? – spytałam.

Mąż miał zaciśnięte pięści i usta. Każdym porem jego ciała buchała złość.

– Napisałem dziś przed południem artykuł. Nagrałem go na pendrive’a, żeby jutro zanieść do redakcji. W domu była tylko Kinga. No i pendrive’a gdzieś wcięło, cholera.

– Ja nie wychodziłam od siebie z pokoju, odkąd wróciłam ze szkoły. Jutro mam klasówkę z historii – odcięła się córka, jakby sprawdzian miał świadczyć o jej niewinności. – Nie mam zielonego pojęcia, gdzie go położyłeś. Ty zawsze wszystko gdzieś zostawiasz, zapominasz, a potem masz pretensję do całego świata, że coś ci ginie!

W słowach córki było sporo racji, jednak wolałam tego głośno nie przyznawać, gdyż zaogniłoby to tylko i tak już napiętą atmosferę. Powiedziałam więc spokojnym głosem, że pomogę Jurkowi szukać zguby, a Kinga niech wraca do siebie się uczyć. Potem wzięłam się do szukania.

Przetrząsnęliśmy z mężem całe mieszkanie. Metr po metrze. Nie zwróciłam uwagi, że tego dnia Jurek chodził po domu na bosaka: powinno mi to było podsunąć rozwiązanie… Ale wówczas nie wpadłam na nic genialnego.

Po godzinie, kiedy zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie przenieść poszukiwań do piwnicy, Jurek zrezygnował i ponownie usiadł do komputera, żeby odtworzyć z pamięci sześciostronicowy artykuł. Współczułam mu, ale cóż mogłam na to poradzić?

Moja panno, na żadną imprezkę nie pójdziesz

Oczywiście w trakcie poszukiwań zdołaliśmy się posprzeczać. Mnie oberwało się, że bronię córki, a ja wsiadłam na męża, że zawsze o wszystko ją oskarża, a potem okazuje się, że nie ma racji. No i rzeczywiście rozrzuca swoje rzeczy, gdzie popadnie.

Potem, kiedy siedząc na balkonie, paliłam papierosa, żeby się uspokoić, przypomniałam sobie pierwsze słowa wróżki: „Jurek… kłopoty z artykułem…”. A niech to! Po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Przecież tamta baba przewidziała, że coś takiego się przydarzy! Jasnowidzka, słowo daję!

„Może gdybym dała jej czas, tobym się dowiedziała, gdzie jest ten cholerny pendrive” – przebiegło mi przez głowę, lecz na takie genialne spostrzeżenia było już za późno.

Sekundę potem poczułam na plecach kolejny dreszcz. Przypomniałam sobie, jak rano Kinga mówiła mi, że jutro wieczorem zamierza wybrać się na prywatkę.

„Kinga będzie płakać… Niemowlę…” – usłyszałam w głowie słowa wróżki. Szlag!

– W tym domu nie będzie żadnego niemowlaka, dopóki ja jeszcze mam coś do powiedzenia – mruknęłam do siebie stanowczo pod nosem. – Zwłaszcza że Kinga ma w tym roku maturę. Wystarczy, że ja już przez coś takiego przeszłam – westchnęłam ciężko.– Żadnego niemowlaka! – zastrzegłam i dla podkreślenia tych słów skinęłam trzy razy głową. – Po moim trupie! Amen.

Tylko jak tu młodej zabronić wyjścia, jeśli już od dawna stosujemy system bezpieczeństwa, który polega na tym, że wszystko sobie mówimy i nawzajem sobie ufamy? Z drugiej strony, kiedy chłopak i dziewczyna chcą iść ze sobą do łóżka, to wszystkie systemy zawodzą. Wiem coś o tym z własnego doświadczenia.

Zaczęłam więc szukać pretekstu, żeby następnego dnia uziemić córkę w domu. Jak mówi przysłowie: „Jak się chce psa uderzyć, to kij się znajdzie”. Tym kijem była fura naczyń, która od poprzedniego dnia wypełniała zlew. Ten tydzień na zmywaku należał do córki, a brudy były zupełnie nieruszone.

Kiedy powiedziałam młodej, że ma szlaban na prywatkę, wybuchnęła płaczem. „Cholera! – pomyślałam lekko spanikowana. – Wszystko, co tamta baba mi nagadała, sprawdza się co do joty…!”.

I wtedy doświadczyłam trzeciego dreszczu, bo przypomniałam sobie kolejną część wróżby:

„Blondynka całuje Jurka… Kłótnie”.

A to świnia! Kochankę do domu przyprowadził!

Do tego dnia nigdy nie byłam o męża zazdrosna. Jurek zresztą nie dawał mi do tego powodu. Wprawdzie jesteśmy 20 lat po ślubie, więc nie patrzymy już na siebie tak zaborczo jak kiedyś, gdy kładziemy się spać w jednym łóżku. Ale żeby jakaś obca blond baba miała całować mojego Jurka? Niedoczekanie!

Chyba wiem, co czuło polskie rycerstwo, gdy śpiewając Bogurodzicę, ruszało na bój śmiertelny z krzyżakami pod Grunwaldem. Gdybym w tamtej chwili przeniosła się do 1410 roku, z pewnością sama jedna rozniosłabym wszystkie wraże zastępy… Oczywiście gdyby moimi przeciwniczkami były krzyżackie długonogie blondynki.

Zaczęłam się zastanawiać, co w takiej sytuacji powinnam zrobić. Wybiła godzina druga w nocy, mój małżonek spokojnie chrapał, leżąc na lewym boku, a ja siedziałam na łóżku i gryzłam bezsilnie wargi.

„Może nie trzeba było iść do tej wróżki – pomyślałam. – Wtedy nie wiedziałabym o zdradzie… Chociaż dzięki pani Ludce uchroniłam Kingę przed niepożądaną ciążą!”. Czyli z jednej strony dobrze, że poszłam, ale znowu z drugiej… Ech.

Wychodząc do pracy rankiem następnego dnia, pożegnaliśmy się zwyczajowym buziakiem. Tylko że zamiast powiedzieć „Dobrego dnia, kochanie” – rzuciłam z powagą w głosie, patrząc Jurkowi prosto w oczy:

– Tylko żadnych blondynek, pamiętaj, bo wybuchnie trzecia wojna światowa!

Jurek chyba nie zrozumiał ostrzeżenia. Był spóźniony i gdy wypowiadałam te słowa, on już biegł w stronę schodów. Ale ja swoje wiedziałam i jakby co, to ostrzegałam! Tego dnia w pracy wiodło mi się znakomicie, jakby ktoś sypał mi pod nogi płatki róż. Uśmiechy szefów, szybko zliczające się arkusze kalkulacyjne, słowem – bajka.

„Zawsze coś musi się pieprzyć” – burknęłam do siebie w myślach. Jak w domu kłopoty, to w pracy pachnie różami. Jak w pracy jest krzywo, to w domu bezchmurna pogoda. Tego dnia coś mnie tknęło i postanowiłam wyjść z pracy wcześniej, mimo że jak co piątek powinnam zostać dłużej z racji swoich obowiązków służbowych.

Kinga zamiast na prywatkę umówiła się z koleżanką na basen. więc Jurek miał wolną chatę, żeby zaprosić jakąś blond lafiryndę. Niedoczekanie! Zamiast wrócić do domu autobusem, znalazłam taksówkę i kazałam wieźć się do domu.

Dwadzieścia minut później byłam już przed swoją klatką schodową. Spojrzałam w uchylone okna mieszkania. Byłam przekonana, że doleciał mnie kobiecy śmiech.

– Robisz z siebie idiotkę – mruknęłam do siebie półgłosem. – Zaraz podejrzewasz najgorsze. Czyli wylazła z ciebie ciemna baba, która nie wierzy mężowi. Czy to w porządku?

„A tam, wolę być ciemną babą niż zdradzoną żoną!” – odpowiedziałam sobie w myślach.

Wbiegłam na piętro, potem po cichu włożyłam klucz w zamek i najostrożniej jak tylko mogłam, go przekręciłam. Ledwo weszłam do środka, od razu usłyszałam śmiech Jurka. A chwilę potem głos kobiety:

– Dlatego właśnie cię kocham.

Niemal wmurowało mnie w podłogę…

Zarazem obiecałam sobie w duchu, że jutro składam papiery o rozwód. Nieoczekiwanie z kuchni wyszedł mój mąż, a za nim… bratowa z dzieckiem na rękach.

– O, Bożenko, fajnie że wcześniej wróciłaś! – zawołał Jurek. – Ala wpadła do nas przejazdem na jeden dzień. I wyobraź sobie, że znalazłem pendrive'a. Wpadł mi do kapcia.

Przysiadłam na pobliskim krześle i zaczęłam się śmiać. Z pewnością życie ma jakąś swoją magiczną otoczkę. W końcu wszystko, co powiedziała wróżka, się sprawdziło… Tylko dlaczego, cholera jasna, ja tak nagle od tego wszystkiego zgłupiałam?! 

Czytaj także:
„Mąż nie jest mi potrzebny. Wzięłam ślub z Miłoszem tylko po to, żeby mieć dziecko. Skrzywdziłam go, ale było warto”
„Po 30 latach małżeństwa łączyła nas tylko miłość do córki. Ula się wyprowadziła, a ja postanowiłam zostawić jej ojca”
„Zdradziłem miłość życia z przypadkową laską. Nigdy nie ułożyłem sobie życia. Los znów nas połączył, 18 latach później”

Redakcja poleca

REKLAMA