„Kochanka okiełznała mnie jak niesfornego ogiera. Choć zaczęło się od końskich zalotów, to w końcu ona chwyciła za lejce”

zakochany mężczyzna fot. Adobe Stock, prostooleh
„W obcisłych dżinsach, kowbojkach, flanelowej koszuli w kratę z podwiniętymi rękawami i kowbojskim kapeluszu dziewczyna wyglądała jak milion dolców. Kiedy uśmiechnęła się zawadiacko i zasalutowała, zmarszczyłem groźnie brwi. By nie dać po sobie poznać, jak piorunujące wrażenie na mnie wywarła”.
/ 05.02.2023 17:15
zakochany mężczyzna fot. Adobe Stock, prostooleh

Mój ojciec jest wiejskim weterynarzem. Obecnie na emeryturze, ale praktykę po nim przejął mój starszy brat i tata czasem mu pomaga. Specjalizują się w dużych zwierzętach: krowy, świnie i konie. Moja specjalizacja to wyłącznie konie. Z tą różnicą, że nie jestem wetem, a magistrem zootechniki. Taki tytuł mam na dyplomie; osobiście wolę słowo hodowca, chociaż ono też w pełni nie oddaje istoty mojej pracy.

Hoduję konie, rozmnażam, pielęgnuję i wychowuję. Dokładniej, układam. Tresura, jak w przypadku psa, w odniesieniu do konia się nie sprawdza. Podobnie jak niesławne „łamanie”. Układając zaś konia, siłą rzeczy układam też człowieka, który na tym koniu ma docelowo jeździć, ale to tak trochę przy okazji. Dla mnie najważniejszy jest koń. Nigdy nie hołdowałem zasadzie „jeden koń – jeden jeździec”, bo dobry wierzchowiec powinien być posłuszny pod każdym, kto oczywiście nie robi jakichś fundamentalnych błędów.

W czasie studiów trafiła mi się okazja wyjechania do Stanów, na roczną praktykę w jednej z tamtejszych stadnin. No i się zakochałem. Nie w kobiecie, bo Amerykanki dla Polaków są nazbyt wyzwolone. Zakochałem się w koniach rasy quarter horse. Rok pracowałem na rancho, a w ramach rozliczenia dostałem, zamiast dużego worka dolarów, mały worek dolarów i ogiera o wdzięcznym imieniu Dry Mike, potomka legendarnego Dry Doca, jednego z najwspanialszych koni tej rasy. Zresztą ten mały worek dolarów prawie w całości wydałem na przewiezienie mojego ogiera do Polski.

Po powrocie do kraju od razu zgłosiłem się po licencję do Polish Quarter Horse Association, filii amerykańskiej organizacji zajmującej się hodowlą. Rekomendacje od mojego szefa z USA wystarczyły, a na widok rodowodu Dry Mike’a panowie aż zacmokali z wrażenia. Zostałem hodowcą licencjonowanym.

Od tego czasu minęło ponad 10 lat

Jazda westernowa zyskiwała u nas na popularności. Nie było zawodów w rainingu, trialu czy wyścigów na jedną czwartą mili, w których byśmy z Dry Mike’iem nie brali udziału, i to z sukcesami. W mojej hodowli był ogierem czołowym, miałem też kilka klaczy, własne źrebaki, no i własnych pracowników oraz uczniów. Bo razem z hodowlą rosła moja sława „zaklinacza koni”, że tak ujmę, z braku lepszego określenia.

Miałem więc renomę, hodowlę, własną szkołę i byłem szczęśliwym człowiekiem,. Uczniów i konie do szkolenia sam sobie wybierałem. Ojciec i brat niespecjalnie się trudzili przy opiece weterynaryjnej nad moim stadem, bo quartery to wyjątkowo odporne na choroby zwierzaki. Ale porodów przyjmowali kilka w roku, więc chociaż tu mieli zajęcie. Gorzej, że naganiali mi klientów, za co niespecjalnie byłem im wdzięczny, bo się, cholera, nie rozdwoję.

W dodatku podejrzewałem, że połowa z tych uczniów, czy raczej uczennic, tak naprawdę to były zakamuflowane randki w ciemno, gdyż obaj byli zawiedzeni, że wciąż pozostaję w stanie bezżennym. Zazdrościli mi, czy co? Na co mi żona? Sam sobie świetnie radziłem, a nie trzeba się zaraz żenić, by mieć w miarę udane życie seksualne. Więcej jako kowboj-dżentelmen nie zdradzę.

Mój brat Mirek ma żonę. Która ma brata. Który ma dziewczynę. Która ma koleżankę ze studiów. Która ma konia… Tak się w skrócie przedstawia historia, którą brat opowiedział mi przez telefon.

– Marek, bardzo cię proszę, wiem, że jesteś strasznie zajęty i w ogóle, ale widziałem tego konika – mówił z zapałem. – Śliczny zwierzak, właścicielkę znam z dziesięć lat, bo leczyłem jej klacz. Teraz ma młodziaka, ale nie daje sobie z nim rady…

– Znowu mnie swatasz? – burknąłem.

– Nie tym razem! Słowo! – zarzekł się. – Dziewczyna wprawdzie niczego sobie, ale konia mi szkoda. Wzięła sobie trzyletniego wałaszka, zęby miał w fatalnym stanie, znaczy trzonowce ostre jak brzytwy, policzki i język poranione, trzeba było piłować u nas w klinice, a przy okazji zrobiłem mu wszystkie badania. Zdrowy jak koń, żadnych ukrytych wad, ale wymaga ułożenia. Ona sama próbowała, bez większych postępów, a ostatnio nawet jest regres…

Westchnąłem. Panienki, które myślą, że potrafią za pomocą filmików na YouTubie i książek w stylu „Nauka jazdy westernowej w weekend” cokolwiek osiągnąć z młodym koniem, są prawdziwą zmorą. To tak, jakby myśleć, że można zrozumieć nastolatka, bo sąsiad ma dzieci. Z drugiej strony, Marek wiedział, jak mnie podejść…

– A, bo zapomniałem ci powiedzieć – zniżył głos do szeptu – ten młody to jest półkrwi arab, a dziadek quarter.

– Łaciaty? – zaciekawiłem się.

– Lepiej. On jest… złoty.

Aż usiadłem.

– Dobra, mogę z nią porozmawiać – zgodziłem się łaskawie.

– Super! Podałem jej adres, zaraz wyślę esemesa do szwagra!

I się rozłączył. Następnego dnia, w sobotę, krótko przed siedemnastą, kończyłem ostatni trening. Marzyłem o kąpieli, bo upał był od rana, więc spociłem się ze trzydzieści razy. Ale kiedy na podjazd wjechało jakieś auto, odruchowo podszedłem, żeby sprawdzić, kogo diabli niosą.

Auto niby luksusowej marki, ale model mały, śmieszny, w dodatku w intensywnie niebieskim kolorze. Wysiadła z niego jakaś dziunia, blondyneczka, filigranowa, cała w tiulach i zwiewnych ciuszkach, w złotych pantofelkach, i w ogóle ten typ. Aż się najeżyłem od środka. I z zewnątrz chyba też.

Nie będziemy sobie paniować

– Mogę pomóc? – zapytałem niechętnie, licząc, że chce tylko zapytać o drogę.
Dziewczę obrzuciło mnie od stóp do głowy bacznym spojrzeniem swoich oczu, niebieskozielonych jak morska woda.

– Pan Marek? Jestem Joanna. Mireczek mówił, że dzwonił w mojej sprawie.

– O, kur… – wymsknęło mi się.

Różni ludzie jeżdżą konno, ale takiej laluni to jeszcze nie widziałem. Na ślub się wybierała? I ona jeździ western? Chyba weekendowo. Są niedzielni kierowcy, widać są też niedzielne amazonki. Szlag by trafił. W co mnie ten, hm, Mireczek wpakował? Już ja mu podziękuję…

– Ale ja wcale nie powiedziałem, że się zgadzam – zaprotestowałem.

– Mistrzu! – zawołała. – W panu moja ostatnia nadzieja! Kupiłam Hero rok temu, bo moja Dakota ma dwadzieścia trzy lata i powinna się już szykować do emerytury, a nie pomykać cwałem po puszczy. Początkowo wszystko szło dobrze, ale na wiosnę złapałam zapalenie płuc i przez dwa miesiące byłam wyłączona. Jak wróciłam do stadniny, to Hero był jak odmieniony! Tuli na mnie uszy, próbuje gryźć, kopać, przestał podawać nogi, zrobił się też agresywny wobec innych koni w stadzie. A pod siodłem… no, masakra, przy każdej próbie galopu bryka tak, że ląduję na ziemi, zaczynam się go bać normalnie… – zakończyła smutnym westchnięciem.

Ujęła mnie tym „mistrzem”, ale tanio skóry nie zamierzałem sprzedać.

– Wezmę go, ale mam trzy warunki. Po pierwsze, potrwa to co najmniej miesiąc, ale prędzej trzy, i niczego nie obiecuję. Może już za późno, żeby coś z niego było. Po drugie, koszt utrzymania konia plus koszt lekcji to dwa tysiące na miesiąc. Stać cię?
– gładko przeszedłem na ty.

Stajnia to nie Wersal, a w trakcie nauki czasem zdarza mi się huknąć oraz zakląć. Kiwnęła głową.

– I po trzecie, będę uczył także ciebie. I masz mnie, dziewczyno, słuchać, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. Jasne?

– Jak słońce, mistrzu – odpowiedziała z figlarnym błyskiem w morskich oczach.
Umówiliśmy się na poniedziałek.

Przyjechała na swojej klaczy, prowadząc młodego jako luzaka, a ja… wpadłem w zachwyt. Potrójny. Najpierw na widok młodego. Fakt, piękny zwierzak. Prowadzony na długim uwiązie, szedł z gracją za klaczą, bez brykania, ale trochę pływał na boki i był cały czujny, wyraźnie spięty. Widziałem, jak szeroko otwiera chrapy, wyczuwając nowe dla siebie zapachy, jak energicznie podnosi kopyta w zebranym kłusie, z zadartym ogonem, w czym upodabniał się do araba czystej krwi.

No i ten jego kolor… Aż lśnił w słońcu. Grzywę i ogon miał dwubarwne, u nasady złote, tak jak sierść, a od połowy płowe, tak jasne, że prawie białe. Śliczny konik, bez dwóch zdań. Kobyłka, na której jechała Aśka, też niczego sobie. Skarogniada wielkopolanka, z kruczoczarną grzywą i ogonem, nieco poprzeplatanymi pojedynczymi siwymi włosami.

Dopiero kiedy podjechały bliżej, zauważyłem znacznie więcej siwych włosów na pysku klaczy, charakterystycznie obwiśniętą dolną wargę i mocne wgłębienia nad oczami. Nie musiałem nawet sprawdzać zębów, widać było, że ma ponad dwadzieścia lat. Ale widziałem też, jak przysiada miękko na zadzie, jak się zbiera, jaką musi mieć petardę w silniku, oho, te teksty o cwale przez puszczę to mogły nie być czcze przechwałki.

Najbardziej zachwycił mnie widok Aśki

O ile wczorajsza, imprezowa wersja mnie przestraszyła, o tyle ta dzisiejsza przyspieszyła mi puls z zupełnie innego powodu. W obcisłych dżinsach, kowbojkach, flanelowej koszuli w kratę z podwiniętymi rękawami i kowbojskim kapeluszu dziewczyna wyglądała jak milion dolców. Kiedy uśmiechnęła się zawadiacko i zasalutowała, zmarszczyłem groźnie brwi. By nie dać po sobie poznać, jak piorunujące wrażenie na mnie wywarła, bo to by nam tylko utrudniło naukę.

Młodego umieściliśmy w boksie, ale tak, żeby miał widok na inne konie, a Aśka wypiła butelkę wody i wróciła z klaczą do swojej stajni. Lekcje mieliśmy rozpocząć następnego dnia. Już się nie mogłem doczekać, bo obecność właściciela w trakcie nauki była oczywiście konieczna…

Już wiedziałem, że Aśka nie jest totalnym amatorem, skoro Hero był jej drugim koniem. Widziałem też, jak siedzi w siodle, jak dogaduje się ze swoją kobyłką, ułożoną pod western. Kłopot w tym, że Dakota była już dorosłym, dwunastoletnim, stabilnym koniem, kiedy się poznały. Umiała to, co powinna umieć, uznawała przewodnictwo Aśki w ich dwuistotowym stadzie, no i charakter miała zupełnie inny niż mocno dominujący Hero. Do tego bystry i uparty. Jak to arab.

– Aśka, jedno musisz zrozumieć na początek. Hero to nie Dakota.

– Aha.

– Ona to klacz profesor, nawet jak popełnisz błąd, wybaczy ci. A on to cwany, krnąbrny nastolatek, który wykorzysta każdą twoją słabość przeciw tobie. Ile ważysz?

– Pięćdziesiąt siedem.

– No to on waży z osiem razy tyle. Jak chcesz nad nim zapanować? Siłą?

– Nie sądzę. Więc jak? Sposobem?

– Właściwym podejściem. Nie możesz być jego przyjacielem, kolegą, panią. Musisz być jego drapieżnikiem. Jego człowiekiem. I on ma się ciebie, z braku lepszego określenia, bać. A jednocześnie ufać ci na tyle, żeby robił wszystko, czego sobie zażyczysz.

– Ale ja nie chcę, żeby on się mnie bał. Ja tylko nie chcę bać się jego…

Westchnąłem. Miesiąc na pewno nie wystarczy. Ale jakoś mnie to nie martwiło. Zwłaszcza że Aśka nie obrażała się, gdy byłem brutalnie szczery.

– Swoją drogą, jesteś albo bardzo odważna, albo bardzo głupia, albo totalna wariatka, że siadłaś na trzyletniego nieułożonego wałacha.

– Wolę odważna wariatka.

– Jak chcesz. Ale twoja odwaga spowodowała właśnie to, co teraz mamy.

– Ale wcześniej, zanim zachorowałam, nie odstawiał takich cyrków. Jeździłam na nim do lasu, sama, i z innymi końmi. Nic się nie działo, słowo…

– No to miałaś więcej szczęścia niż rozumu – wzruszyłem ramionami.

Nie powinna kokietować innych

Rzuciła mi to swoje ni to gniewne, ni przepraszające spojrzenie. Dobrali się z Hero, drugim uparciuchem i wariatem, jak w korcu maku. Niby się uczyła, ale bardziej wszystkiego wokół, niż jak radzić sobie z młodym półkrwi arabem. Zaprzyjaźniła się z moimi stajennymi i uczniami, plotkowała z nimi, żartowała, jakby znali się od lat, a z murarzami stawiającymi nową halę treningową bezwstydnie flirtowała. Przynajmniej mnie się wydawało, że zachowuje się niestosownie, bo oni byli zachwyceni.

Ale nie po to się tu zjawiła, prawda? Tylko żeby trenować z Hero, a z nim wciąż popełniała kardynalne błędy. Jak ze mną. Nie powinna kokietować innych, skoro to ponoć ja byłem jej mistrzem.

– Nie czytasz tego konia w ogóle, czy co?! – darłem się. – Dajesz mu smakołyk, kiedy cię skubie po kieszeniach? Oszalałaś?!

– Ale kiedy Dakota tak prosi…

– Prosi to się świnia! A ty zapomniałaś o podstawowej zasadzie: Hero to nie Dakota! Nie możesz ich traktować tak samo. Twoja mądra kobyła-emerytka nie ugryzie cię, nie pokopie i nie zrzuci, nawet jak będziesz jej dawać mylne sygnały, bo czyta cię lepiej niż ty ją. Ale jak młody wchodzi w twoją przestrzeń, jak cię skubie i tuli uszy, gdy nie chcesz mu dać chlebka, to masz mu pokazać, kto tu rządzi.

– Czyli co?

– Czyli masz go tak wycofać, żeby aż na dupie usiadł. O tak!

Pokazałem jej jak.

– No to mamy problem – mruknęła. – Bo tak jak Hero nie jest Dakotą, tak jak nie jestem tobą.

No fakt, zdecydowanie nie była mną ani facetem, w niczym też nie przypominała żadnej ze znanych mi kobiet. Nie umiałem jej sklasyfikować i zastosować wobec Aśki jakiegoś sprawdzonego wzorca zachowania. Ten jej Hero też stanowił twardy orzech do zgryzienia. Nie dość, że piękny – miała Asia oko do koni – to na dokładkę piekielnie inteligentny.

Uczył się wszystkiego w tempie błyskawicznym, więc wiele wymagał od trenera, czyli ode mnie. Dlatego western stoi na quarterach, bo są „łatwe”. A ta piękna parka – arabek i jego właścicielka – nie była ani trochę łatwa. Aśka parę razy mi się popłakała, a parę razy wściekła tak, że wszyscy schodzili jej z drogi, i konie, i ludzie, łącznie ze mną.

Jednak po dwóch miesiącach, szybciej niż zakładałem, mogłem z w miarę spokojnym sumieniem puścić ich samych w las, czyli mogli wracać do swojej stajni. Wiedziałem, że z Hero nadal trzeba będzie pracować, żeby utrwalał sobie to, czego się nauczył. Tylko że… nie bardzo chciałem się z nimi rozstawać.

– A nie myślałaś, żeby poćwiczyć z nim jakąś westernową dyscyplinę? – zagaiłem. – Wyścig na jedną czwartą mili, jazda wokół beczek, tor przeszkód… Takie rzeczy. To mu utrwali pozytywne odruchy. No i nauczy się czegoś nowego. Taki koń jak on, broń Boże, żeby się nudził!

– Hm, prawdę mówiąc, czekałam, aż coś w tym stylu zaproponujesz – powiedziała. – Dobrze nam się razem pracuje i chętnie pójdę o krok dalej…

Zabrzmiało dwuznacznie, jej nieśmiały uśmiech też był jakiś inny niż zwykle, ale bałem się mieć nadzieję. No bo co taka laleczka jak ona mogłaby widzieć w takim nieokrzesanym kowboju jak ja? Więc stałem i milczałem. A ona nagle się zirytowała i prychnęła:

– Z końmi to ty sobie radzisz świetnie, ale w czytaniu ludzi jesteś do bani!

– Ludzi się nie czyta, bo nie ma po co – wzruszyłem ramionami. – Jak człowiek czegoś chce, to to mówi. Jak ma zły nastrój albo go coś boli, też powie. Nie ma sensu się domyślać, skoro można się po prostu dowiedzieć.

Westchnęła ciężko, co sprawiło, że pierś się je uniosła, a ja straciłem cały rezon.

– Jak na tak mądrego faceta jesteś głupi jak but – skwitowała i odwróciła się, zostawiając mnie z otwartą paszczą i walącym szybko sercem.

Powinienem rzucić jakąś ciętą ripostą, ale zabrakło mi języka w gębie. Ona zaś nie powiedziała jeszcze wszystkiego, bo zawróciła i spytała:

– A ty, mistrzu, w ogóle jeździsz jeszcze konno? Bo ja przez dwa miesiące nie widziałam cię w siodle ani razu.

– Bo jeździmy z Mikiem wcześnie rano, kiedy miejskie paniusie jeszcze śpią – udało mi się wymyślić coś ciętego.

Zmarszczyła brwi.

– To ja jutro będę tutaj o świcie. Pojedziemy razem.

Nie pytała, wydała polecenie

Pojechaliśmy. Mike szedł jak po sznurku, a Hero go naśladował, zachowując od ogiera stosowny dystans. Mądrala. Nagle Aśka stwierdziła:

– Chyba mam za luźny popręg. Możesz sprawdzić i ewentualnie podciągnąć?

– Nie sadzę, żeby był za luźny, to nie angielskie siodło, więc pewien luz na popręgu… – odparłem.

– Jezu, człowieku, aleś ty beznadziejny! – wybuchnęła. – Od piętnastu lat jeżdżę w westernowym siodle i wiem, że dobrze dobrane, nawet z całkiem luźnym popręgiem nie będzie się przesuwać! Chcesz, żeby ci wyłożyć jak krowie na rowie? Proszę bardzo! Jak mówię, że mi się chyba poluźnił popręg, to oczekuję, że zsiądziesz ze swojego ogiera, przywiążesz go do drzewa, potem zaczniesz sprawdzać ten cholerny popręg, ja się wdzięcznie zsunę z siodła prosto w twoje ramiona, a nasze usta przypadkiem zewrą się w gorącym pocałunku… Co będzie dalej, zostawiam twojej wyobraźni tudzież inwencji. Tylko uważaj na szyszki. Wytłumaczyłam dostatecznie jasno? Czy mam ci to jeszcze narysować?!

No ale sam tego chciałem. Miała mówić jasno i wyraźnie, to powiedziała. Na podciąganiu popręgu zeszła nam godzina z kawałkiem. Konie zajęły się trawą i liśćmi zrywanymi wprost z gałęzi, zerkając na nas z rzadka i ze średnim zainteresowaniem. Bo nasze końskie zaloty to było nic w porównaniu z prawdziwymi końskimi zalotami. Myśmy się nie gryźli… Reszta jest historią, jak na naszym weselu powiedział Mirek, mój brat, przyjaciel, swat i drużba.

Czytaj także:
„Kochanek działa na mnie jak wizyta w SPA. Romans sprawia, że jestem lepszą żoną, matką, szefową. Nie czuję się winna”
„Po trzech rozwodach miałem dość kobiet. Nie chciałem ani kolejnej żony, ani kochanki. Skupiłem się na miłości do córki”
„Mąż zostawił mnie dla młodszej kochanki i po 4 latach chce do mnie wrócić. Teraz raptem twierdzi, że mnie kocha”

Redakcja poleca

REKLAMA