Wyglądała mizernie i była strasznie zdenerwowana. Usiadła w fotelu, w którym zawsze sadzałem klientów, i ugniatała torebkę. Drobna, bladziutka, przesadnie chuda. Mimo zapadniętych oczu i zaciśniętych ust oceniłbym ją jednak jako ładną, o klasycznej, subtelnej urodzie. Ile mogła mieć lat? Czterdzieści? Czterdzieści pięć? Chłopięca figura nie pozwalała tego dokładnie określić.
– A więc pani syn zaginął… – podjąłem przerwaną rozmowę.
Skwapliwie skinęła głową, uciekając równocześnie ze wzrokiem za okno, gdzie jesienny wiatr kręcił w powietrzu zeschłymi liśćmi.
– Chciałabym, żeby go pan odnalazł. Kubuś ma dopiero 12 lat…
– Od dawna go nie ma?
– Od wczoraj. Nie wrócił do domu ze szkoły.
– Zawiadomiła pani policję?
– Tak – jej spojrzenie powędrowało teraz ku podłodze, a chude, niemal przezroczyste palce, poprawiły kosmyk włosów. Za długo siedziałem w tej branży, żeby się mylić.
Jej mowa ciała wskazywała, że coś przede mną ukrywa
Równocześnie jednak nie ulegało wątpliwości, że jest w potężnym stresie i boi się o swoje dziecko. W co więc ze mną grała? Zastanowiłem się chwilę. Najchętniej odpuściłbym sobie tę sprawę. Jako detektyw specjalizowałem się w potwierdzeniach niewierności. Trzy czwarte moich klientów to zdradzane żony, które chciały zdobyć dowód dla sądu, że ślubny przyprawia im rogi. Po co się pchać w poszukiwania dzieciaka?
Z drugiej strony jednak, odkąd zawód prywatnego detektywa stał się ogólnodostępny, a kandydaci nie muszą już zdawać państwowego egzaminu, konkurencja zaczęła wypychać mnie z rynku. Ja, stary glina, który zęby zjadł przez 25 lat pracy w dochodzeniówce, coraz trudniej wiązałem koniec z końcem. Czasy, kiedy zarabiałem po 20 tysięcy miesięcznie, bezpowrotnie minęły. Teraz cieszyłem się, gdy wyciągnąłem piątaka. A koszt wynajmu biura? A ZUS i podatki?
– Dobrze, wezmę tę sprawę – westchnąłem. – Liczę sobie 250 złotych dziennie plus koszty.
To była dość zaporowa cena. Normalnie brałem za dzień stówę. Siedząca przede mną kobieta jednak od razu się zgodziła. Sięgnęła do torebki, wyjęła plik banknotów, odliczyła i położyła na niskim stoliku pomiędzy nami.
– Zaliczka za pierwsze dwa dni – wyjaśniła. – Pięćset.
Przełknąłem ślinę.
„O cholera! Babka jest przy forsie” – pomyślałem. „Trzeba było krzyknąć trzy stówki”.
Kiedy pół godziny później wyszła z mojego biura, schowałem kasę do kieszeni marynarki i od razu zabrałem się do roboty. Kobieta podała wszystkie potrzebne mi na początek namiary – adres szkoły, dane dzieciaka, jego zdjęcie, no i oczywiście jej miejsce zamieszkania. Byli typową, niezbyt zamożną wielkomiejską rodziną, żyjącą w wielkim, cieszącym się nie najlepszą sławą blokowisku. Ich dwoje (swoją drogą ciekawe, dlaczego nie przyszła do mnie z mężem) plus jedynak. Z kolorowego zdjęcia patrzył na mnie chudy i dość ponury piegus w okularach.
Nie wyglądał na urwisa, który daje dyla z domu
Raczej na mola książkowego. Kurczę, jeśli to nie była zwykła ucieczka, to w grę wchodziło porwanie. A to już nie moja liga… Postanowiłem zacząć od szkoły. Typowa tysiąclatka z żelbetu wypełniona stadem dzikusów. Woźna wyjaśniła mi, gdzie znaleźć gabinet pani dyrektor, wziąłem więc głęboki wdech, przybrałem profesjonalny wyraz twarzy i wkroczyłem do sekretariatu.
– Pan jest z policji? – spytała mnie drobna kobieta w średnim wieku o nadspodziewanie młodzieńczych oczach.
Nie mogłem podać się za gliniarza. Byłoby to wykroczenie, za które mogłem stracić licencję. Nie chciałem jednak przyznawać, że jestem detektywem. Ludzie wiedzą, że nie mamy specjalnych uprawnień, nie lubią nas, nie ufają. Dlatego chwilę wcześniej przedstawiłem się jej sekretarce na tyle bełkotliwie, by nic nie zrozumiała i tylko pomachałem legitymacją przed nosem.
– Ehem – odkaszlnąłem, równocześnie kiwając głową.
Dyrektorce na szczęście to wystarczyło. Zaprosiła mnie do gabinetu.
– Dobrze, że ktoś od was przyszedł – westchnęła. – Kuba… Myślę, że chłopiec wpadł w złe towarzystwo. Ciągle wagaruje, bardzo poleciały też w dół jego stopnie. Jeszcze w ubiegłym roku był prymusem, a teraz szkoda gadać.
– Nie wie pani, jakie to towarzystwo?
Pokręciła głową.
– A może coś więcej wiedziałaby jego wychowawczyni?
– Ja jestem wychowawcą tej klasy. Niestety, Kuba stał się po tym wszystkim bardzo małomówny, trudno do niego dotrzeć. Chciałam z nim porozmawiać, ale uparcie milczy.
Dwie godziny później stałem oparty o stojący przed szkołą trzepak i ćmiłem papierosa. Czekałem. Zadzwonił dzwonek, z okien budynku dobiegł ryk kilkuset gardeł. Kilka minut później, z szerokich drzwi zaczęli wychodzić uczniowie. Zaciągnąłem się ostatni raz, cisnąłem niedopałek pod nogi, rozgniotłem obcasem i ruszyłem im naprzeciw.
– Jesteście z 5. klasy? – zagaiłem.
Nie byli, ale wskazali mi inną grupkę.
– Słuchajcie chłopaki, chcę was zapytać o Kubę – odezwałem się do nich.
– Jest pan gliniarzem?
– Tajnym agentem?
– Ma pan spluwę?
Byłem na to przygotowany. Bo to raz wyciągałem jakieś informacje od dzieciaków? Poklepałem się więc w puste miejsce pod marynarką i z tajemniczym uśmiechem odrzekłem:
– A jak myślicie?
– Ja cię! Prawdziwy tajniak! Co pan chce wiedzieć?
– Z kim się kumpluje Kuba?
Zmarkotnieli, zerknęli po sobie.
– Teraz, w klasie, trzyma się raczej na uboczu – wycedził jeden z nich. – My nic nie wiemy. Coś narozrabiał?
– A poza klasą? Ma jakichś koleżków?
– Wolimy się trzymać od takich spraw z daleka.
– Nikt się nie dowie o naszej rozmowie – zapewniłem.
Znów popatrzyli po sobie.
– Niech pan zapyta na jego osiedlu o Hellfajera – odpowiedzieli i pognali do domu.
„Hellfajer” – powtarzałem w myśli, jadąc w kierunku blokowiska, gdzie mieszkał zaginiony dzieciak.
Piekielna ksywka
Dłuższą chwilę zastanawiałem się, kogo spytać o „Helusia”, jak przezwałem go w myślach.
„Osiedlowy sklepik? Raczej nie. Filia biblioteki? W żadnym razie”.
W końcu spostrzegłem dwóch łysych wyrostków raczących się piwem pod zamkniętym na cztery spusty domem kultury.
– Dlaczego go szukasz? – zmierzyli mnie wrogim spojrzeniem. – Jesteś psem?
– Nie żartuj sobie – odparłem odsłaniając poły marynarki. – Widzisz tu klamkę? Policyjną blachę? Podsłuch?
– Chcesz od niego coś kupić? – zapytał drugi.
– No pewnie – uśmiechnąłem się, choć nie miałem bladego pojęcia, co miałbym kupić od Helusia.
Narkotyki? Dopalacze? Papierosy z przemytu?
W co się ten Kuba wpakował?
– Nic nie mów – warknął ten pierwszy. – Psa wyczuję na odległość.
Spadaj facet, jeśli nie chcesz kłopotów. Przepraszająco się uśmiechnąłem i odszedłem. Dotarłem do samochodu, uruchomiłem silnik i podjechałem w miejsce, z którego mogłem niezauważenie obserwować pijących.
– Ciekawe, co dyrektorka miała na myśli mówiąc, że Kuba zmienił się „po tym wszystkim”? – szepnąłem sam do siebie. – Cholera, szkoda, że nie zapytałem.
Tamci siedzieli na murku godzinę, wychylili jeszcze po trzy piwa, nasikali do piaskownicy i w końcu rozeszli się w dwie strony.
Było już popołudnie, robił się zmierzch
To dobrze. Cichutko wysiadłem z wozu i ruszyłem za tym, który mi groził. On coś wiedział. Dopadłem go, kiedy wszedł do klatki w następnym bloku. Z zaskoczenia wykręciłem rękę, zatkałem usta i wepchnąłem na schody prowadzące do piwnicy. Dopiero kiedy otoczył nas mrok podziemia, uwolniłem mu usta i kopnięciem w kolano zmusiłem by klęknął.
– Czego chcesz? – w jego głosie nie było już pewności siebie.
– To zależy. – Od czego?
– Od ciebie. Gdzie znajdę Hellfajera?
– Na pewno nie jesteś z policji?
– Na pewno. Po prostu… – zawahałem się. – Mam do niego biznes.
Na dworze było już ciemno, kiedy stanąłem pod blokiem, w którym mieszkał Heluś. Choć łysy z piwnicy nie był zbyt rozmowny, wiedziałem już wszystko. Hellfajer to miejscowy paser. A zarazem ktoś na kształt przywódcy osiedlowego gangu. To do niego trafiały pochodzące z okolicznych włamów laptopy, kradzione po szkołach komórki, wynoszone z piwnic rowery. Był drobnym watażką, którego złamałbym w pięć minut, gdybym mógł zakuć go w kajdanki i zawieźć na komendę. Nie byłem już jednak gliną…
– Czego chcesz, psie? – spytał mnie niezbyt wysoki, ale mocno napakowany dwudziestolatek, kiedy zapukałem do drzwi.
– Nie jestem policjantem i dobrze o tym wiesz.
– Niby skąd?
– Stąd, że już na pewno poznałeś wszystkich gliniarzy z miejscowego komisariatu.
– Fakt – uśmiechnął się chytrze. – Ale może jesteś z wojewódzkiej?
– Nie pochlebiaj sobie. Na wojewódzką, to jesteś za cienki Bolek. Ich interesują prawdziwi przestępcy.
– Uważaj, co mówisz.
– Wiem, wiem. Jak nie będę grzeczny, to mnie połamiesz i przerobisz na żarcie dla swojego pitbulla – wskazałem na psa wystawiającego kwadratowy pysk z pokoju.
– Coś w tym stylu – zgodził się, ale wyczułem, że traci inicjatywę. – To czego chcesz?
– Szukam tego chłopaka – pokazałem mu zdjęcie Kuby. – Mówi się na osiedlu, że dobrze go znasz.
– I co będę z tego miał?
– Nie naślę na ciebie kolegów – uśmiechnąłem się szeroko. – Bo jak słusznie zauważyłeś, byłem kiedyś gliną i smród pasera wyczuwam z kilometra.
– Myślisz, że mnie przestraszysz, dupku? – nastroszył się.
– Nie, widzę przecież, że sztywny z ciebie gość. Ale po co ci kłopoty? Ciąganie po sądach? I to z powodu jednego dwunastoletniego szczyla?
Przez chwilę mierzył mnie wzrokiem, a potem sięgnął po komórkę. Zanim zatrzasnął mi przed nosem drzwi, usłyszałem, jak mówi: „Chudy? Migiem do mnie! Masz pięć minut”.
– Kim pan jest? – zapytał mnie Kuba, kiedy pół godziny później szliśmy do jego domu.
– Powiedzmy, że dobrym wujkiem.
– I naprawdę Hellfajer da mi teraz spokój?
– Tak. Myślę, że udało mi się go przekonać.
– Raczej przestraszyć – zaśmiał się dzieciak. zmierzyłem go wzrokiem.
Był chudy i wymizerowany
A do tego brudny. Powiedział, że odkąd jego ojciec się rozpił (już wiedziałem, dlaczego jego matka nie przyszła do mnie z mężem), miejscowy gang nie daje mu spokoju. Kazali mu płacić za to, że zostawią go w spokoju. Początkowo więc oddawał im swoje kieszonkowe, wynosił nawet jakieś drobne przedmioty z domu. Tamtym to jednak przestało wystarczać. Zmusili go więc, by brał udział we włamaniach.
Kuba był mały, mógł się wcisnąć do mieszkania nawet przez lufcik, a do tego nie rzucał się w oczy. Nie miał też akt w lokalnym komisariacie, mógł więc przechowywać gorące jeszcze fanty z kradzieży u siebie w domu. I tak Heluś zrobił sobie z niego niewolnika. Stanęliśmy pod drzwiami jego mieszkania. Nacisnąłem klamkę i weszliśmy do środka. Uderzył mi w nozdrza smród alkoholu. Rozejrzałem się, dom wyglądał jak pijacka melina. Jak to możliwe, że moja schludna i ładna klientka mieszkała w takiej norze?
– O, Kuba – wybełkotał jakiś facet. – Gdzieś ty był?
– Cześć, tato… – chłopiec spuścił głowę.
– Gdzie pańska żona? – spytałem bez niepotrzebnych wstępów.
Chciałem przekazać dzieciaka bezpośrednio klientce. Obaj spojrzeli na mnie, jak na ducha.
– Mamusia… – zająknął się Kuba. – Zmarła na raka w sierpniu. To dlatego tata od tamtej pory…
– Niemożliwe – wykrztusiłem. – Była u mnie dziś rano. O! – wskazałem palcem na wiszące na ścianie zdjęcie. – To ona!
I dopiero wtedy dostrzegłem, że portret przewiązany jest czarną wstążką. Rany, to o to chodziło dyrektorce szkoły… Kiedy wychodziłem od nich godzinę później, obaj płakali. Dorosły nawet bardziej niż dzieciak. Opowiedziałem im wszystko. Zamykając drzwi, zobaczyłem, jak facet wylewa do zlewu wódkę. Dopiero na parterze przypomniałem sobie, że powinienem im oddać 250 zł zaliczki za drugi dzień śledztwa. Do licha, za szybko się uwinąłem. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem… kilka suchych liści.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”