„Kiedy wybudowaliśmy swój dom, liczyłam na odrobinę spokoju. Za to mój mąż spraszał gości i robił ze mnie kurę domową”

Kobieta zmęczona porządkami fot. Adobe Stock, JustLife
Czy to naprawdę jest takie dziwne, że marzę o tym, by w weekend wreszcie nacieszyć się swoim nowym domem, towarzystwem męża i bezkarnie sobie poleniuchować?
/ 14.06.2021 11:27
Kobieta zmęczona porządkami fot. Adobe Stock, JustLife

Od trzech lat mój mąż Łukasz z zapałem snuł plany budowy domu za miastem. W nieskończoność omawiał i uzgadniał ze mną każdy szczegół projektu, potem myśleliśmy o materiałach, wykończeniówce i tak dalej. Kiedy w końcu wprowadziliśmy się do naszego wymarzonego gniazdka, byłam szczęśliwa, ale też strasznie zmęczona. Miałam nadzieję, że pierwsze tygodnie spędzimy z mężem we dwoje, ciesząc się sobą, ale okazało się, że Łukasz ma inne plany.

Jak nie parapetówka to męski weekend

– Najpierw parapetówka! – mąż aż zacierał ręce na myśl o imprezie.
– Porysują parkiety, pobrudzą ściany – burknęłam, dodając, że trzeba było spraszać gości, kiedy dom był w surowym stanie, a nie teraz. Mąż tylko machnął ręką, mówiąc, że skoro już uwolniliśmy się od męczącej obecności moich rodziców, to musimy zaszaleć.

Parapetówka była huczna i całkiem udana. Nie licząc stłuczonego kinkietu w łazience i kilku rozbitych kieliszków, obyło się nawet bez większych strat.
– Mówiłem ci, że będzie super zabawa – cieszył się Łukasz, sprzątając ze stołu brudne naczynia. – A w przyszły weekend zamierzam urządzić męską imprezę. Grill, trochę sportu na kablówce, piwko i paru kumpli – oznajmił mi mąż, nawet nie pytając, czy nie mam nic przeciwko temu.

No i się zwalili i to już w piątek wieczorem, w dodatku w całym składzie – Antek, Wojtek i Paweł – stara gwardia jeszcze z akademickich czasów mojego męża. Zaszyłam się na górze z książką w ręku, starając się nie słuchać ich irytujących „ryków”. Zaczęli oglądać jakiś mecz i każdą ciekawszą akcję nagradzali głośnym aplauzem.

Łukasz pojawił się na górze koło dwudziestej pierwszej.
– Tu się schowałaś – mrugnął do mnie, dodając, żebym do nich na moment zeszła. – Napijesz się z nami piwka, pogadamy... – zachęcał.
– Dzięki, ale nie przepadam za męskimi imprezami. Za dużo testosteronu – burknęłam, bo na myśl o tym, że jego kumple zabawią u nas pewnie przez cały weekend aż mną trzęsło.
– No co ty, kotku? Jakoś nie w humorze jesteś? To może chociaż zaserwujesz nam coś na ząb? – zasugerował mąż. – Wiesz, jakieś kanapeczki, może nawet zrobiłabyś tę tartę, którą tak lubię? – rozmarzył się Łukasz.
– Oczywiście, kochanie. Już schodzę do kuchni – wyszczebiotałam, a ten irytujący szowinista – mój ślubny – nawet nie usłyszał w moim głosie ironii. – Żartuję! – warknęłam po chwili, dodając, że nie pracuję w cateringu. – Czy ty skaczesz koło mnie z ciasteczkami, kiedy przychodzą moje przyjaciółki? Nie, kochany. Sama sobie muszę wszystko przygotować, więc ty też radź sobie sam – dodałam, a potem ostentacyjnie wróciłam do książki.

Łukasz burknął pod nosem coś o huśtawce babskich humorów i jak niepyszny polazł na dół. Wieczór przerodził się w noc, a zabawa najwyraźniej dopiero się rozkręcała. Na dole trzaskały drzwi, słychać było pełne entuzjazmu gwizdy, poleciało też kilka soczystych przekleństw. Zasnęłam dopiero koło drugiej i to z trudem, tak głośno zachowywali się panowie.

Rano obudziłam się niewyspana i wściekła. Męskie grono spało na dole, okupując nową wersalkę i pokój gościnny. Z czystej złośliwości włączyłam radio, budząc całe skacowane towarzystwo. Mąż posłał mi pełne wyrzutu spojrzenie, ale nie pozwolił sobie na komentarz. Zrobił mi nawet śniadanie, a potem zapowiedział, że jadą z chłopakami nad rzekę.
– Powędkujemy trochę, obalimy parę browarków – powiedział, dodając, że obiad zjedzą w tej drewnianej karczmie pod lasem. – Skoro ty nie zamierzasz bawić się w gospodynię – dodał z przekąsem.

„I z Panem Bogiem” – pomyślałam ucieszona wizją spokojnego sobotniego przedpołudnia. Kiedy tylko wyszli, zostawiając w salonie prawdziwy chlew, poszłam do ogrodu z zamiarem złapania odrobiny słońca i szybko poprawił mi się humor. Nie na długo jednak. Okazało się, że z wyprawy na ryby panowie wrócili już... przed trzynastą!
– Eee, ryby nie brały, karczma w remoncie, no to się wróciliśmy – wyjaśnił mi mąż.

A mnie z wściekłości prawie diabli wzięli. Bo zamiast się opalać, musiałam pomóc im z grillem, a potem dodatkowo upiec ciasto, którego domagali się goście. Szarlotka i szarlotka, cholera jasna! I chociaż Łukaszowi pewnie bym odmówiła, to chłopakom było głupio powiedzieć nie. W końcu goście swoje prawa mają… Więc zabrałam się za pieczenie, potem ogarnęłam dom, przygotowałam im jakąś sałatkę na kolację i tak mi zleciała sobota.

Mam już dość tych wizyt

A w niedzielę ta sama bajka – panowie kręcili się po całym domu, albo przesiadywali w garażu, grzebiąc przy starym motorze Łukasza, a ja skakałam koło nich, jak na gospodynię przystało.
– Czy ta impreza kiedyś się wreszcie skończy? – warknęłam na męża, kiedy minęła osiemnasta, a jego koledzy ani myśleli się zbierać do domów.
– Co się tak ciskasz, kocie? – Łukasz sprawiał wrażenie szczerze zdziwionego. – Obejrzymy sobie jeszcze film, pogadamy i pojadą – wyjaśnił.

No i pojechali. Tuż przed północą… W poniedziałek obudziłam się w iście wisielczym nastroju.
– W przyszły weekend możesz zapomnieć o jakichkolwiek gościach – zapowiedziałam mężowi. Wzruszył ramionami, mrucząc coś o moim „zdziczeniu”.

Kilka dni później jeszcze raz dałam mężowi do zrozumienia, że nie życzę sobie żadnych weekendowych gości, a on obiecał, że nikogo nie zaprosi. Niestety, ledwo wybiło sobotnie południe, w naszym domu pojawili się Mariusz i Justyna, nasi dawni znajomi, a z nimi ich upiorny pies i dwuletni syn.
– Zaprosiłeś ich? – syknęłam, mając ochotę zamordować Łukasza.

– Skąd – migał się, dodając, że kiedyś tam wspomniał, że jesteśmy już na swoim, i pewnie dlatego wpadli.

I znowu weekend minął mi na podejmowaniu gości! Sałateczki, szaszłyczki, cholerne ciasteczka i soczki! W sobotni wieczór pękała mi głowa, bolał mnie kręgosłup i nogi.
– Jeśli tak ma wyglądać nasz każdy weekend, to ja chcę wracać do mieszkania rodziców! – warknęłam wieczorem, kiedy za naszymi nieproszonymi gośćmi zamknęły się drzwi.
– Ale o co ci chodzi?! Nie lubisz ludzi, czy jak? – wkurzył się Łukasz.
– Nie znoszę koło nich skakać! – warknęłam, dodając, że dla niego goście to jedynie dobra zabawa, podczas gdy dla mnie taka impreza to tony tłustych garów i irytująca rola gospodyni, której nie znosiłam.

Kolejny weekend minął spokojnie. Mąż najwyraźniej chcąc mnie obłaskawić, przygotował nawet romantyczną kolację przy świecach. Jednak za tydzień problem powrócił.
– Słuchaj, tylko się nie denerwuj, ale być może w sobotę wpadną do nas Jacek z żoną. No zadzwonili i głupio było odmówić… – powiedział mąż.

I znowu musiałam skakać koło gości… W kolejny weekend wpadłam na genialny pomysł. „Już ja mężowi pokażę, jak to jest, kiedy człowiek nie ma chwili spokoju we własnym domu!” – pomyślałam i... zaprosiłam pięć koleżanek. Piskom i babskiej paplaninie nie było końca. Biegałyśmy po domu i ogrodzie, przekrzykując się nawzajem, opalałyśmy się na tarasie i robiłyśmy naprawdę sporo szumu.

Miałam nadzieję, że Łukasz z zatyczkami w uszach siedzi gdzieś zaszyty i szlag go trafia z wściekłości, ale się przeliczyłam.
Hmm, ale nacieszyłem wzrok. Tyle gorących lasek sprosiłaś – mruknął mąż wieczorem, dodając, że muszę częściej urządzać takie babskie weekendy. – Ta ruda była naprawdę niezła, czemu wcześniej jej nie poznałem? – zainteresował się jeszcze, zanim wyszłam z kuchni, zostawiając go kompletnie zdezorientowanego.

„Dlaczego tylko ja mam z tym problem?” – myślę, i szykuję się na najazd kolejnych tabunów sproszonych przez mojego ślubnego gości.

Czytaj także:
Swoje niespełnione ambicje moja mama przeniosła nie tylko na dzieci, ale też na wnuki
Na własne oczy widziałam, jak Kaśka obściskuje się z kochankiem. A przecież wzięła ślub pół roku temu
Sąsiadka zaraziła mnie grypą. Byłem wściekły, ale kolejną chorobę spędziliśmy już razem

Redakcja poleca

REKLAMA