„Jako marynarz, dużo czasu spędzałem z dala od domu. Żona odeszła, bo myślała, że w każdym porcie czeka na mnie kochanka”

marynarz tęskni za morzem fot. Adobe Stock, angela heinze/EyeEm
„Dobra, nie przeczę, że raz czy dwa mi się zdarzyło… W końcu, jestem tyko facetem, mam swoje potrzeby. Zwłaszcza gdy byłem młodszy, ciężko znosiłem rozłąkę z żoną. Ale na pewno nie była to żadna portowa panienka. Tych zwyczajnie się bałem”.
/ 25.03.2023 22:00
marynarz tęskni za morzem fot. Adobe Stock, angela heinze/EyeEm

Wiecie, co najbardziej lubiłem robić, kiedy wracałem z rejsu do domu? Chodzić po lesie. Dawniej w ogóle nie ciągnęło mnie do lasu. Nie widziałem w takich spacerach nic przyjemnego – pełno robactwa, droga nierówna, gałęzie waliły mnie po głowie, igły kłuły… Ludzie zbierali grzyby, ale ja nigdy nic nie potrafiłem znaleźć. Ale to się zmieniło podczas mojego drugiego rejsu. W sumie pół roku na morzu.

Pewnego dnia po prostu zacząłem śnić o lesie. Zrozumiałem, że to zwyczajna tęsknota za stałym lądem. No, bo w porcie zatrzymywaliśmy się tylko na chwilę, na dzień, czasem na dwa, rzadko to było kilka dni. Tyle tylko, żeby załadować albo wyładować towar. Człowiek nawet nie zdążył nic zwiedzić ani obejrzeć, czy nawet wypocząć – od razu do roboty.

Naprawdę nie ma czego zazdrościć!

Gdy przybijałem do Polski, znajomi mi zazdrościli.

– No, to teraz kilka miesięcy urlopu – mówili, kręcąc głowami z podziwem.

Ale ty masz dobrze, stary. Trochę popływasz, świat pozwiedzasz, a potem jeszcze tyle wolnego!

– Ale te pół roku na morzu to nie jest rejs turystyczny – prostowałem. – Przecież ja tam haruję jak wół. Ciągłe wachty, raporty, przeładunki. Tak naprawdę, to jest pół roku pracy na zmianę, bez dnia odpoczynku.

– No, jak schodzicie na ląd, to chyba nie robicie?

– Zależy kto – wzruszałem ramionami. – Ja jestem drugim oficerem, więc odpowiadam za stan załogi, za maszyny, za zaopatrzenie. Inni za ładunek… Na takim postoju trzeba zrobić jakieś przeglądy, uzupełnić zapasy. No i cały ładunek. Potem papiery, papiery, raporty… Uwierzcie mi, że to zwyczajna praca. Tyle że podłoga się rusza i do domu daleko.

– Ale przynajmniej świat zwiedzisz – upierali się.

– Tak, doki, stocznie i porty przeładunkowe – parskałem śmiechem. – Dajcie spokój. Z romantyzmem życie marynarza nie ma nic wspólnego.

Ale i tak mi nie wierzyli. A co gorsza, podejrzewali, że mój pobyt na morzu to przygody z kobietami. I tak naprawdę, to chyba właśnie przez moich durnych kumpli moja żona się ze mną rozwiodła.

Za każdym razem, gdy wracałem do domu, urządzaliśmy imprezę. Stwierdziliśmy z Ireną, moją byłą, że tak będzie lepiej. I tak każdy chciał się ze mną zobaczyć, to lepiej hurtem, od razu wszystkich zaprosić. Zazwyczaj wyglądało to tak, że najpierw opowiadałem, gdzie byłem, pokazywałem jakieś zdjęcia – dużo tego nie było – a potem kobiety siadały razem i plotkowały, a my wychodziliśmy z piwem lub butelką na ganek.

– No to opowiadaj o portowych panienkach – powiedział mój kumpel.

– Jakich portowych panienkach? – o mało się nie zakrztusiłem.

– Nie powiesz mi, że żadnej nie poznałeś – roześmiał się, a za nim reszta towarzystwa. – Nas nie musisz się wstydzić ani bać, nie wygadamy.

– Oszaleliście?! Po pierwsze, już wam mówiłem, że w porcie jesteśmy rzadko. A po drugie, z większością tych, które się tam kręcą, to tylko desperat chciałby…

– No co ty, stary? W Tajlandii byłeś, nie powiesz mi, że nie spróbowałeś? Przecież o tamtejszych laskach krążą legendy.

– Słuchajcie, to naprawdę nie jest tak, jak się wam wydaje – pokręciłem głową.

– Po kilku tygodniach na morzu, to wiesz, gdzie ja najpierw szedłem? Do knajpy. Żeby zjeść coś normalnego. I wcale nie najbliższej, dla turystów, bo tam zawsze truli jakimś syfem. Szukało się takiej, gdzie jedzą tubylcy. A tam panienki się nie kręcą, bo nie mają po co.

– Ściemniasz – stwierdzili. – Dobra, nie chcesz mówić, to nie mów, ale kumplom mógłbyś zaufać.

Nie jest łatwo być żoną marynarza…

No i jak miałem im wytłumaczyć, co czuje taki marynarz? Naprawdę, po całych tygodniach spędzonych na pokładzie człowiek tylko marzy o stabilnym podłożu i jedzeniu innym niż z okrętowej messy. Nasz kucharz nawet nieźle gotował, ale produkty, które miał do dyspozycji, pozostawiały wiele do życzenia…

A co do panienek, to naprawdę było tak, jak mówiłem. Dobra, nie przeczę, że raz czy dwa mi się zdarzyło… W końcu, jestem tyko facetem, mam swoje potrzeby. Zwłaszcza gdy byłem młodszy, ciężko znosiłem rozłąkę z żoną. Ale na pewno nie była to żadna portowa panienka. Tych zwyczajnie się bałem. Zdawałem sobie sprawę, że badania lekarskie miały najczęściej sfałszowane. A co do tych opowieści, że marynarz co port to ma kochankę, sorry, ale to są bajki. My naprawdę nie mamy czasu na takie rzeczy.

Niestety, baby napitoliły tej mojej do głowy i doszła do wniosku, że jednak życie z marynarzem nie jest dla niej. Że nie umie czekać i nie umie mi ufać. Może zresztą i dobrze się stało. Bo w sumie, z biegiem czasu, to jakoś coraz mniej do niej czułem. Może dlatego, że rozłąki były częste i długie. A może dlatego, że tak naprawdę wcale się nie kochaliśmy?

Właściwie, gdy wracałem do kraju, to tęskniłem przede wszystkim za chlebem, lasem i językiem. Jako drugi oficer pracowałem pod różnymi chiefami – ale nigdy pod Polakiem. Raz to był Norweg, kilka razy Niemcy. Na pokładzie zbieranina – tak to zazwyczaj bywa. Przez te wszystkie lata może ze trzy razy zdarzyło mi się pływać z jakimiś Polakami. Rozmawiało się po angielsku, ale to był taki marynarski angielski.

Zresztą, co tu gadać… Po wachcie człowiek padał. Jak wstawał to jadł i siadał do papierów. Taka była moja praca. I jeszcze się musiałem bronić, żeby mi kolejnej nie wtrynili. Bo niektórym się wydawało, że jak Polak, to głupi, pracowity i naiwny. Większość chiefów chciała mnie wykorzystać. Właściwie to tylko jeden był naprawdę w porządku. Niemiec, stary wilk morski. Taki Niemiec urodzony w Gdańsku, ale przed wojną. Może dlatego mnie szanował? Bo lubić to on chyba nikogo nie lubił. Był wyjątkowo oschły, zimny i szorstki. Pod jego rozkazami nikt się nie opalał. Tu wszystko musiało być jak w zegarku. A stary nawet nie krzyczał ani nie klął. Wystarczyło, że spojrzał, a już największy obibok leciał do swojej roboty.

Dobrze mi na lądzie, ale i tak tęsknię za morzem

To był mój najlepszy chief. W dodatku kiedyś mnie wybronił. Bo pracowałem z nim przez parę lat, a potem na statek przyszedł inny Niemiec, jeszcze z NRD. I nie wiedzieć czemu upatrzył mnie sobie jako ofiarę. Sprawdzał na każdym kroku, czepiał się każdego przecinka w raportach, a w dodatku kazał mi pilnować ładunku. A to nie była moja robota, tylko jego! Chłopaki mówili, że się na tym nie znał. A co mnie to obchodzi? Ja wiem, co do mnie należy i nie mam zamiaru zasuwać za innych.

No, ale tamten był rozżalony. Stwierdził, że zmieni mi stanowisko, że da nowe obowiązki, wreszcie, że mnie zwolni. Akurat przybiliśmy wtedy do Holandii i w porcie okazało się, że dosiada się do nas nasz stary chief, ten z Gdańska. Mieliśmy go dowieźć do Niemiec.

Oczywiście, kapitan natychmiast mu się poskarżył, że drugi oficer odmawia wykonywania obowiązków, że „Polacek” jest leniwy. Stary, niewiele myśląc, wezwał mnie do siebie i pyta, co i jak. No to mu mówię, że moja robota zrobiona, ale ładunku za kapitana pilnować nie będę. Nie mam pojęcia, jak to załatwił i co się konkretnie stało, ale w kolejny rejs popłynęliśmy już pod innymi rozkazami…

Jednak bez względu na to, kto jest chiefem, robota łatwa nie jest. Dlatego i zarobki przyzwoite, i urlop potem na lądzie całkiem długi. Ale kiedy przyszła pora na emeryturę, nawet chwili się nie zastanawiałem.

Teraz, co prawda, powoli już mnie nosi. Od kilku lat siedzę na lądzie i chciałbym gdzieś popłynąć. Ale tym razem pozwiedzać. Bo wstyd powiedzieć, ale przez wszystkie lata pracy ja właściwie nosa poza porty nie wyściubiłem. I tak się zastanawiam, czy nie sprzedać tu wszystkiego, co mam, i nie wyjechać. Bo co mnie tu naprawdę trzyma? Dzieci nie mam, żona ode mnie odeszła. Całe swoje życie spędziłem na morzu. I chociaż los drugiego oficera łatwy nie był, to mi tego brakuje. Tak myślę, że to taki zawód, który wciąga jak nałóg. Niby masz dość pływania, niby chcesz zacząć normalnie żyć, ale prędzej czy później morze i tak się o ciebie upomni…

Czytaj także:
„Żona odeszła i zabrała mi syna, bo niby jestem potworem. Co za bzdura! Nigdy jej nie uderzyłem, choć nieraz zasłużyła”
„Żona odeszła do kochanka, bo byłem dla niej tylko biedakiem. Zdrada odbiła na mnie piętno, przez które skończyłem na dnie”
„Żona odeszła do kochanka i zostawiła mnie samego z córką. Choć daję jej wszystko, to ta krnąbrna gówniara ciągle się mści”

Redakcja poleca

REKLAMA