Przekręciłam klucz w zamku, w przedpokoju rzuciłam z ulgą torbę z zakupami. Czułam się fatalnie. Nie dość, że całkiem zdrętwiały mi palce od dźwigania ciężkiej siaty, to jeszcze chyba nadwyrężyłam sobie bark przy noszeniu.
– O, jesteś nareszcie! Strasznie zgłodniałem – mój syn wyłonił się ze swojego pokoju, wyraźnie ucieszony, że mnie widzi.
– Ziemniaki obrałeś? – spytałam.
– Po co? Są przecież frytki w sklepie. Gotowe, pokrojone, smaczniejsze, tylko trzeba iść i kupić – odparł Paweł z psotnym uśmiechem.
– A kupiłeś te frytki? – zapytałam głęboko wzdychając, bo, szczerze mówiąc, w ogóle mi nie było do śmiechu.
– Nie, przecież powinniśmy się zdrowo odżywiać, a frytki to sam tłuszcz. Sama mi to zawsze tłumaczyłaś – wykręcił się Paweł.
Brnął w sprzeczne wyjaśnienia, jednak ich sprzeczność była jedynie pozorna.
Realizował prosty plan: czekać z robotą na powrót matki z pracy i na nią zrzucać wszelkie obowiązki, aby potem nadal pławić się w słodkim nieróbstwie.
Stało się już tradycją, że wszelkie prace domowe były załatwiane po południu, po moim powrocie z biura. Dwudziestosześcioletni synalek zachowywał się jak przedszkolak, krzywiąc się na jakąkolwiek prośbę o posprzątanie, pomoc w przygotowaniu posiłku, nie mówiąc o dokładaniu się do opłat. Nie mógł się dokładać, bo przecież nie pracował, natomiast ja – tak.
Stąd wysnuwał logiczny (w jego mniemaniu) wniosek, że nadal powinnam go utrzymywać, jakby wciąż był małym dzieckiem. Jeszcze niedawno studiował, więc miał usprawiedliwienie, ale teraz przestało to być aktualne.
Dodatkowo cztery lata temu zmarł jego ojciec. Wiedziałam, jak silna więź ich łączyła, jak bardzo syn przeżywał tę śmierć, dlatego starałam się być delikatna. Jednak po kilku miesiącach zaczęły kiełkować we mnie wątpliwości – przecież ja też nie miałam lekko, ja też straciłam bliską osobę. Bycie troskliwą matką to nie powód, żebym w naszym domu pracowała tylko ja. Ze strony syna przekaz był jednak jasny: "Jestem tak bardzo nieszczęśliwy i zagubiony, że nie jestem w stanie niczym się zająć".
Paliła mnie wściekłość, że syn tak się zachowuje, a w sercu wzbierał żal do życia, ale przede wszystkim do samej siebie, że nie umiałam go wychować.
Dopóki studiował, godziłam się na to, ale teraz sprawy przybrały zdecydowanie zły obrót. Nie szukał pracy, nie wykazywał aktywności, nie miał dziewczyny ani żadnej pasji, nawet ze starymi kolegami umawiał się coraz rzadziej – po prostu hodowałam w domu "starego piernika" przed trzydziestką. Moim największym wyzwaniem stało się wypchnięcie przerośniętego pisklęcia z gniazda. Nie miałam jednak pojęcia, jak tego dokonać.
– Obierz te przeklęte ziemniaki. I ogarnij trochę pokój. Wygląda jak po tajfunie – zakomenderowałam na widok skotłowanej pościeli, rozrzuconych ubrań, stosów kubków i talerzyków z zaschniętym jedzeniem. W odpowiedzi usłyszałam niechętne:
– Zaraz, przecież się nie pali.
Owszem, paliło się! Paliła mnie wściekłość, że syn tak się zachowuje, a w sercu wzbierał żal do życia, ale przede wszystkim do samej siebie, że nie umiałam go wychować. Takie sceny to był przedsmak tego, co może nas czekać za kilka lub kilkanaście lat, kiedy ja, już stara i schorowana, nie doczekam się nawet szklanki herbaty, a on, przedwcześnie postarzały i cały czas gnuśny, będzie co miesiąc czyhał na moją emeryturę.
Plan: usamodzielnić syna!
Usamodzielnienie Pawła stało się moim najbardziej pilnym zadaniem, przede wszystkim dla jego własnego dobra. Przecież tracił właśnie najlepsze lata, kiedy to edukację ma się już za sobą, ale mózg jest nadal twórczy, ciało sprawne, a horyzonty myślowe szerokie.
– Fajny film rano widziałem. Dużo strzelania i akcji – oświadczył, potwierdzając moje obawy, że uparcie traci cenny czas.
– Dobra, bierz się do roboty – ucięłam bezlitośnie te zwierzenia.
Wszelkie opisy filmów, udanych balang lub przechwałki, jakie to kolejne poziomy zdobył w grach komputerowych, działały na mnie jak płachta na byka. Miałam ochotę na niego nawrzeszczeć, żeby wziął się do czegoś konkretnego, a najchętniej wyrzuciłabym go za drzwi z okrzykiem: "Wróć, jak dojrzejesz i będziesz odpowiedzialny!". Ale wiedziałam, że nigdy tego nie zrobię. Zabraknie mi odwagi, żeby postawić sprawę na ostrzu noża. Po pierwsze, zżerałyby mnie wyrzuty sumienia oraz niekończąca się obawa, że sobie nie poradzi. Po drugie, nie chciałam zostać zupełnie sama. Kategoryczne odcięcie pępowiny niosło za sobą niebezpieczeństwo zerwania kontaktów. Nie wiem, czybym to przeżyła.
Ciach, ciach, ciach! Jego obieranie ziemniaków bardziej przypominało ociosywanie drzewa z kory przez drwala niż pracę w kuchni. O dokładności nie było mowy, za to tempo ekspresowe. Westchnęłam ciężko. Wszystko toczyło się utartym schematem.
Właściwie straciłam już nadzieję na jakąkolwiek zmianę, ale kilka tygodni później... zdarzył się cud. Po powrocie z pracy powitał mnie zaskakujący porządek w mieszkaniu. To nie było jakieś małe, wymęczone przez moje marudzenie, pobieżne sprzątanko, tylko solidny porządek, z brakiem kurzu w najciemniejszym kącie oraz z lustrem bez jednej smugi. Nie wiedziałam nawet, że mój syn umie tak sprzątać! Z pokoju słyszałam szmer rozmowy przetykany perlistym, dziewczęcym śmiechem. Aha, mieliśmy gościa. Od tego dnia wszystko się zmieniło.
Paweł znalazł sobie dziewczynę. Zakochał się i coraz rzadziej widywałam go w domu. Spędzał większość czasu z Gosią, a jednocześnie zaczął pracować, bo okazało się, że aktywniejsze życie z dziewczyną u boku niesie ze sobą wydatki. Jednak chociaż rzadziej bywał w domu, znajdował czas na utrzymanie porządku nie tylko u siebie w pokoju. Nawet tłumaczył mi, że redukuje chaos w otoczeniu, bo życie w chaosie tworzy mętlik w myślach. Sam nie chcesz – to ja cię stąd "wyprowadzę". Tere-fere. Tak naprawdę bał się niezapowiedzianych odwiedzin Gosi, która mogłaby go przyłapać w typowym dla niego bałaganie. Było mi obojętne, jak sobie tłumaczy swoją nagłą pedanterię, byle trwała nadal. Sprawy wydawały się zmierzać w dobrym kierunku. Paweł znikał na całe dnie, pracując oraz spotykając się z Gosią. Na jakiś czas przestałam się martwić jego przyszłością.
Niestety, po kilku miesiącach nowego życia wszystko wróciło niemal z dnia na dzień do starego schematu: leżenie w łóżku do południa, bałagan i brak chęci na cokolwiek. Młodzi pokłócili się i Gosia go rzuciła, a Paweł, gdy tylko stracił bodziec w postaci dziewczyny, od razu ze wszystkiego zrezygnował. W firmie po prostu nie podpisał umowy na kolejny okres, twierdząc, że praca jest poniżej jego kwalifikacji, w domu obrósł ponownie marazmem i nieróbstwem.
Byłam przerażona. Czy tak to już będzie wyglądać? Gdy tylko dotknie go jakakolwiek porażka, natychmiast się wycofa do bezpiecznej jamki w domku u mamusi?
Po cudzie, jaki się zdarzył, wiedziałam już, że Paweł potrafi się ogarnąć, tylko musi chcieć. Okej. Zniszczę mu ten błogostan, nie będzie miał wyjścia! Tak sobie postanowiłam któregoś pięknego dnia. Pięć dni później przyprowadziłam do domu Stefana, starego przyjaciela jeszcze z czasów przed ślubem z Jackiem. Na niego mogłam liczyć i jednocześnie ufać, że mnie nie oszuka. A co najważniejsze, Paweł go nie znał. Ostatni raz Stefan nas odwiedził, kiedy mój syn był jeszcze mały.
Po drugie, nie chciałam zostać zupełnie sama. Kategoryczne odcięcie pępowiny niosło za sobą niebezpieczeństwo zerwania kontaktów. Nie wiem, czybym to przeżyła.
– Proszę, proszę, wchodź. Tu jest salon, obok sypialnia, tu kuchnia, a tu pokój dziecięcy, idealny na gabinet. Tylko, mmm, chwilowo nie do pokazywania – oprowadzałam Stefana i zachwalałam. – Mieszkanie na pewno jest warte zaproponowanego czynszu.
– Tak, tak, ładne. Odpowiada mi. Do jutra udzielę ostatecznej odpowiedzi.
Gdy tylko Stefan wyszedł, ze swojego pokoju wyskoczył Paweł z wyrazem zaniepokojenia na twarzy.
– Kto to był? Dlaczego ogląda nasze mieszkanie? Jakiej odpowiedzi udzieli? – zarzucił mnie lawiną pytań.
– Cóż, synku, sytuacja nie wygląda zbyt różowo. Postanowiłam wynająć mieszkanie. Z mojej pensji nie jestem w stanie utrzymać nas obojga, do tego się zadłużyłam...
– Zadłużyłaś?! Jak można być tak nieodpowiedzialną? Jak mogłaś?! – niemal krzyczał.
– Ja zamieszkam tymczasowo u cioci Halinki – kontynuowałam, nie zważając na tyrady syna. – A ty też sobie coś znajdź. Może w akademiku cię jeszcze przygarną, może się z Gosią pogodzisz? Najlepiej idź do pracy i sam zdecyduj, jak i gdzie chcesz mieszkać.
Stan niedowierzania trwał u Pawła kilka dni, jednak zgodnie z ludzką naturą oswoił się z nowymi warunkami i zaczął w końcu samodzielne życie. A tymczasem ja, Stefan i moja siostra Halina, u której rzeczywiście chwilowo zamieszkałam, bacznie obserwowaliśmy rozwój sytuacji. Było to swego rodzaju usamodzielnienie pod kontrolą.
Po pół roku się udało – Paweł znalazł całkiem niezłą posadę, pogodził się z Gosią i zaczęli planować ślub. A ja oczywiście powróciłam w końcu do swojego mieszkania, którego Stefan w rzeczywistości wcale nie używał, jedynie udawał obecność, pojawiając się tam od czasu do czasu. Trochę mi teraz smutno samej, bo młodzi odwiedzają mnie najwyżej raz na kilka dni. Jednak wiem, że to naturalne i nie powinnam mieć o to do nich żalu. Natomiast jestem pewna, że mój syn w poprzedniej wersji – zblazowanego trzydziestolatka gnijącego w domu – stanowił bez wątpienia patologiczny przypadek.
Więcej listów do redakcji:„W wieku 16 lat oddałam córkę do adopcji. Teraz uratowałam życie wnuczce, która była ciężko chora”„Mój narzeczony pochodził z majętnej rodziny z koneksjami, a ja nie śmierdziałam groszem. To nie mogło się uda攄W wieku 45 lat zostanę po raz drugi mamą i po raz pierwszy babcią. Nie planowałam tego, ale tak w życiu bywa”